54

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pocisk ze świtem przeszył powietrze i rozdarł worek z głową w środku. Jej właściciel zwalił się prosto w dogasające płomienie jednego z domostw. Jego towarzysz, bez worka, ale za to w zakrwawionej kamizelce i zdecydowanie za dużych butach, rzucił się z krzykiem w stronę, z której padł strzał. Nawet niczego nie poczuł, po prostu legł niczym worek ziemniaków rzucony na pakę tira, gdy pocisk z karabinu przebił mu płuco.

Następna była kobieta. Tu w ruch poszedł Desert Eagle, jeden strzał w brzuch, potem dobicie w głowę. Krew trysnęła na mokre od bagiennej wody spodnie. To jednak nie powstrzymało mężczyzny. Szedł dalej. Słyszał krzyk, lokalizował położenie ofiary i strzelał. Kilku próbowało walczyć. Po jednej walce oprawca musiał wyciągnąć kawałek metalowego stelażu z boku, to było jedyne co wpadło atakującemu w ręce. Krzyki. Ciągle i ciągle. Została jeszcze dziesiątka. Tylu widział, ale słyszał tylko kilku z nich. Część udawała martwych, chowali się w zgliszcza miejsca, które kiedyś nazywało się Grope Ville. Ale Peter Barkstone wytropi ich wszytkich. Adrenalina pulsowała mu w żyłach, nie wiedział nawet która godzina. Nie obchodziło go, jaki jest dzień. Był to dzień urodzin Ojca Dimy. A on miał dla jego wyznawców prezent - śmierć. 

Zobaczył ostatnią osobę, z płonącym rękawem, tarzała się po ziemi zawodząc jak dziki pies. Była to gruba kobieta, której spalone zwały tłuszczu wylewały się spod ciasnej koszuli. Nie miała nogi, pewnie wybuch jej ją wyrwał, razem z biodrem. Ale jeszcze żyła, walczyła. Peter patrzył chwilę, po czym przeładował karabin. Łuska wypadła z komory i odbiła się lekko od ziemi, Peter był w stanie usłyszeć metaliczne puknięcie, gdy podskoczyła. Ale to wszystko zagłuszył strzał i kobieta przestała krzyczeć. Kolejna łuska. 

Peter padł na jedno kolano, zrobił się zmęczony, zawsze miał słabość do wysokich temperatur, a teraz na pobojowisku było jak w piecu. Spojrzał na ciało kobiety, na czerwoną ciecz wylewającą się z jej strzaskanej przez kulę czaszki. Nagle poczuł nieodpartą chęć zamoczenia dłoni w tym koktajlu posoki i resztki życia. Zrobił to, nie wstydził się. To była jego nagroda. Zamoczył końcówki palców i narysował na twarzy coś na wzór barw wojennych, jakich używali barbarzyńcy w VI wieku naszej ery podczas wędrówki ludów. To była ciągła walka o dominację plemion, a przerażony przeciwnik to połowa sukcesu...

Gdy Peter podłożył sobie pod pachę kolbę karabinu, by się podnieść, poczuł tępe uderzenie w głowę. "Czyli jeszcze ktoś został. No chodź tu skurwielu" zdążył pomyśleć, nim padł twarzą w plamę krwi. Szybko przetoczył się na plecy i wycelował pistolet w postać stojącą nad nim. Czy raczej chwiejącą się. Widział go wyraźnie, tą twarz, której właścicielem pogardzał, z którego żartował otwarcie i pluł mu w twarz, z którym pracował nad jedną sprawą w Salt Lake City. Ta twarz teraz była szara od popiołu, jedno oko miał zasłonięte przez zaropiały bandaż. Ubranie mu się dymiło, zapewne przykleiło się i wtopiło w skórę. Czarna kurtka z mnóstwem srebrnych suwaków, wyraz szyku w społeczności podejrzanych typów z Nowego Jorku, w obecnej formie nadawała się tylko na szmatę do kuchni. 

Barkstone patrzył prosto w znajomą lufę Mossberga 590, należącego wcześniej do Josepha "McNamera" Mosseau. 

- Kto ma teraz krew na rękach, Bacardi! To prawda co o tobie mówili, jesteś pieprzonym mordercą! - ryknął Emil Bulkowsky i nacisnął spust. Jeden z dziewięciu naboi wystrzelił śrut… prosto w martwe już ciało członkini sekty. Peter zdążył się przetoczyć i pociągnąć za swój spust. Odskakująca kolba uderzyła go po żebrach, ale efekt był zadowalający w postaci gniewnego charkotu, gdy kula przebiła Emilowi ramię. W czasie którego potrzebował na "wpompowanie" następnego naboju i wyrzucenie łuski, Peter był już za ruinami, gdzie schylił głowę w momencie, gdy następna fala śrutu spenetrowała powietrze.

- Przychodzisz do mojego domu i srasz na dywan, Peter! Tak się nie robi! Zniszczyłeś moją rodzinę! Zabiłeś Ojca! Nie opuścisz tego miejsca żywy! To będzie twój grób! - Bulkowsky już nie krzyczał, wręcz płakał, zawodził, gdy pompował następny nabój. Zostało siedem.

- Dead man's switch, skurczybyku! Mówi ci to coś, czy jesteś aż takim idiotą? - krzyknął Peter ze swojej kryjówki. - Kolbienski od dawna chciał ze sobą skończyć, nie miał tylko pomysłu, jak zabrać was ze sobą do grobu! Niestety część zdołała przetrwać gniew Pana, dlatego wróciłem! Rozumiesz, Bulkowsky?! Jestem jak Archanioł Michał, którego zesłał Bóg, by zniszczyć swoje dzieci, zbuntowane anioły! Umarli wszyscy, poza Lucyferem! Ale ty też niedługo skończysz w piekle!

- Pieprzysz! Ojciec by nam tego nie zrobił! Ty go zabiłeś, pijawko! Ty, Bacardi! - ryczał Emil i strzelił jeszcze dwa razy. Rozejrzał się po martwych przyjaciołach. Był sam. Nie licząc biegających w oddali świń, którym zamieszanie dało sposobność do ucieczki. Ernie, który wychował się na tej ziemi, zabił państwa Bulkowskich i przejął ich nazwisko, został sam. Jak palec. Strzelił jeszcze raz, wrzasnął. Tymczasem Peter przekradał się między gorejącymi jeszcze balami, które zostały po zapadnięciu się sufitu do środka domku. Oparzył się dwa razy, ale nie wydał żadnego dźwięku. Wyciągnął magazynek pistoletu i niezdarnie załadował z powrotem. Co pięć palców to nie trzy… karabin miał przewieszony na placach dla wygody i ewentualnej szybkiej ucieczki. Słyszał miotającego się byłego partnera, ale to zignorował. Musiał zajść go od tyłu. Usłyszał jeszcze jeden strzał. Liczył je.

W końcu wyszedł z gruzów zabudowy i stanął na skraju krateru. To tu znajdował się plac, z którego teraz zostało tylko wspomnienie. W tle widział dom opieki. Podczas rzezi nie myślał nawet o Simone, robił to z osobistych, egoistycznych pobudek. Ruszył wzdłuż krawędzi, bacząc by nie poślizgnąć się na resztkach ciał i błocie. Deszcz zmywał z niego krew, własną i nie tylko. Grzmot, gdzieś obok. Drzewo na skraju lasu wyglądało jak zapałka. Zabawne. Peter zdjął karabin z pleców i spojrzał do komory. Jeden strzał i będzie bezużyteczny. Strzelił. Postać wrzasnęła i padła na kolana. Chyba trafił w pośladek. Wiedział że nie miał dużo czasu. Rzucił się w stronę Emila, tak szybko na ile pozwalało mu wycieńczenie organizmu. 

- Ty mała pijawko - Emil obrócił się w jego stronę z paskudnym uśmiechem i strzelił. Peter padł na ziemię, śruciny uszkodziły tylko długą lufę karabinu. Ale to nie ważne. Wstał i, chwyciwszy broń jak maczugę, wziął zamach. Twarda kolba wybiła Emilowi kilka zębów. Przeładowanie. Przekleństwo. Strzał. Śrut wbija się w ciało. W udo, tam gdzie wcześniej dostał metalowym stelażem od sekciarza. Kuleczki torują sobie drogę w mięsie, ale tylko jedna z nich przebiła się na wylot. Teraz to Peter wrzasnął, runął na ramię, a karabin poleciał gdzieś w ogień. Zdołał się odczołgać za róg ceglanej przybudówki, gdy pocisk rozbił się o ścianę, wzburzając czerwony pył w niebo. I jeszcze raz. Wtedy Peter ciężko wstał i dobył pistoletu zza paska. Miał dosyć tego wszystkiego. Kuśtykając wybiegł na otwartą przestrzeń. Fala śrutu przebiła mu pierś i bok. Spojrzał w dół, zobaczył czarną posokę. Wątroba.

- Chyba będę musiał pożegnać się z Bacardim, Emil… Dzięki! - krzyknął Peter i strzelił trzy razy. Dwa razy trafił. Pierwszy pocisk śmignął nad uchem, ale dwa następne… dość powiedzieć, że jedno płuco jest do wymiany, a przerwany rdzeń kręgowy zdecydowanie przeszkadza w ucieczce. Emil Bulkowsky zwalił się na plecy w miejsce, które było domem Dimy Kolbienskiego. Peter widział tlącą się jeszcze flagę Związku Radzieckiego, i to co zostało z plazmy i pięknego wystroju. Bulkowsky upadł w miejscu, gdzie nie tak dawno temu Peter siedział i rozmawiał z założycielem tego domu wariatów. 

Barkstone wolno podszedł trzymając się za udo. Bulkowsky machał jedną ręką jak ryba wyrzucona na brzeg. Widać było, że próbuje się podnieść, ale fizycznie nie może. Spojrzał w ciemność ziejącą z Desert Eagle i zaśmiał się cierpko. - Jestem Ernie. Miło cię poznać, Peter. Kurwa, nieźle mnie poszatkowałeś… Ale to nic, czego nie załatwią pieniądze, moja rodzina… Gdy mnie znajdą, zostanę nowym prorokiem. Zajmę miejsce Ojca Dimy… Istota mnie dostrzeże. I będę głosić jej słowo - Głos mu się załamał.

- Kłamiesz. Nikt nie przyjdzie. To koniec, Ernie. Czy Emil. To bez różnicy. Nikt nie ufunduje ci nagrobka. A to wszystko - Peter rozejrzał się po spalonej wsi. - To codzienność w Ameryce. Witamy w Stanach.

- Nie… Byliśmy czymś więcej! Świat tak szybko o nas nie zapomni, Barkstone. Oj nie… Niestety nie dożyjesz mojego powrotu do zdrowia - Ernie nacisnął spust. Rozległo się głuche szczęknięcie. Przeładował. To samo. - Kurwa.

- Ty to masz szczęście - Peter strzelił raz, w nogę. Usłyszał zawodzenie. Strzelił w drugą. Potem wycelował w penisa. Wiedział że to czułe miejsce. Że jest tam dużo krwi. To musiał być niewyobrażalny ból, skoro Ernie odgryzł sobie język. Z gardła dobiegał tylko gulgot. 

Gdy Peter miał strzelić ostatni raz, zobaczył że ofiara sięga po omacku z siebie, grzebie w popiele i spalonym białym materiale będącym ubraniem Kolbienskiego. Łapie rozgrzaną do czerwoności rękojeść Cattlemana 3.5 i mierzy w niego. Dwa strzały. Tyle wystarczyło, by rzucić Peterem w tył na pół metra. Jedna chybiła, ale druga rozorała mu skroń i oderwała kawałek prawego ucha. Deszcz łagodził nieco ból gorącej kuli, ale to na nic, bez lekarza, czy choćby podstawowej pomocy medycznej… Niedługo tak czy siak umrze. 

- No proszę… Kogo ja widzę. Dawno się nie widzieliśmy. Tęskniłeś? Mieliśmy umowę. Sława i splendor za zabicie Dimy. Nie wywiązałeś się. Ale to nic. Mam nową propozycję. Przystaw sobie pistolet do łba i pociągnij za spust. To będzie ciekawe. A wiesz jaki ja jestem ciekawski - zaśmiał się mężczyzna z parasolem i brudnym płaszczu. Po chwili Peter zobaczył, że to nie błoto pokrywa ubranie jegomościa, tylko krew. Tyle warstw, że tworzyły jakby zbroję, skorupę ślimaka. - Tak! Dobrze… teraz tylko jeden ruch - zawołał podekscytowany, gdy zobaczył, że Peter w istocie przykłada broń do krwawiącej głowy. - Przypominasz mi spotkanie z Dimą, wyglądał podobnie. Przeszedł wszelkie granice, leżał tam, w śniegu, krew barwiła go na czerwono… Wyglądasz jak on, te same rany, straciłeś palce, kawałek ucha, wypisz wymaluj Dima Andriejewicz Kolbienski! Co na to powiesz? Zostaniesz moim pomocnikiem? Razem tak wiele zdziałamy…

- Wiesz co? - Peter opuścił pistolet i wymierzył go w halucynację. - Pierdol się.

- Oj, Peter, nieładnie - Wypowiedź Istory przerwał huk ostatniego naboju, który przebił serce wyimaginowanej postaci. Mężczyzna spojrzał na nową partię krwi lejęcą się strumieniem z piersi. - Oj oj oj… Chyba mnie pokonałeś. Ale czy dasz radę się stąd wyczołgać o własnych siłach? 

- O to się nie martw… Znajdę sposób. Bez ciebie - stęknął Peter i zdjął pasek. Zawinął go sobie pod pachwiną nad udem i zacisnął. Tak powstrzyma krwawienie. Jeszcze pożyje jakiś czas. Wziął karabin, podparł się na nim i ruszył ku ścianie drzew. Po półgodzinie minął wrak Jeepa Cherokee. Splunął na ciało Josepha Mosseau i nie oglądając się za siebie ruszył dalej. 

Był tak blisko. Jeszcze trochę...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro