Rozdział 16

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przede mną rozciągało się miasto, a przynajmniej to, co z niego zostało. Strzeliste, kamienne ruiny o fantazyjnych kształtach pięły się w górę ku błękitnemu niebu, pragnąc zrównać się z waniliowymi chmurami. Mury, kolumny, liczne arkady i rzeźby porastał intensywnie zielony mech i pnącza niemal we wszystkich odcieniach zieleni. Niektóre z budynków zostały pochłonięte przez masywne konary ogromnych drzew, powyginanych w nienaturalne, niepokojące kształty. Sama natura upominała się o teren, który został jej odebrany.

Przez sam środek zabudowań przebiegało potężne pęknięcie. Długa na co najmniej kilkaset i szeroka na kilkanaście metrów otchłań, przywodząca na myśl ranę przecinające zbolałe serce odrzuconego kochanka. Na jej skraju pozostałości po kamiennych murach nieustannie walczyły o przetrwanie, balansując na granicy życia i śmierci. Niemal słyszałam jęki budowli, z każdą sekundą zbliżających się do bolesnego upadku.

Dostrzegałam przerzucone przez szczelinę liny, do których przymocowane zostały cienkie, niewielkie deseczki – zbyt małe i chybotliwe, aby można było z całkowitym zaufaniem powierzyć im stopy i całe swoje życie. Zmrużywszy oczy, śledziłam postrzępione krawędzie otchłani, próbując dotrzeć do miejsca, w którym rozpadlina miała swój koniec, jednak na marne. Zadrżałam, gdy lekki wiatr wprawił w ruch niepewne mostki. Chwilowo odgoniłam myśl, że zapewne będę musiała posłużyć się jednym z nich.

Wędrowałam pomiędzy murami z piaskowca, napawając się widokiem pięknym i przerażającym jednocześnie. Było w tym miejscu coś pierwotnego, brutalnego, co wibrowało w powietrzu, smagało moją skórę, wkradało się w kości. Jakby pradawny, dawno zapomniany pomruk magii unosił się dookoła mnie.

Nieświadomie skierowałam swoje kroki w stronę szczeliny. Przyciągała mnie, wołała, zapraszała na spotkanie. Odczuwałam jakąś kuriozalną potrzebę spojrzenia w dół, odkrycia, jakie tajemnice spoczywały pomiędzy jej skalnymi ścianami.

Z przepaści wyrastały ciemnoczerwone łodygi o niewielkich, czarnych kolcach, niczym powykrzywiane ręce, walczące o życie. Wiły się po ziemi, zupełnie jak żyły w ciele. Oplatały wszystko, co napotkały po drodze, aż w końcu nie sposób było postawić kroku, aby je ominąć. Z przydeptywanym gałązek wypływał gęsty, szkarłatny płyn, aż za bardzo przypominający krew.

Moje oczy nie były w stanie dostrzec dna rozpadliny. Nie byłam pewna, czy była to wina zbyt dużej odległości, czy może białych macek mgły, liżących ostre, skalne ściany. Na półkach i niewielkich występach skalnych, spomiędzy ciemnych gałązek wyrastały jasne, niemal białe, nieregularne kształty.

Kości.

Czaszki jasno sugerowały, do jakiego rodzaju istot należały.

Skończysz tak samo.

Uzmysłowiłam sobie, iż miękły mi kolana. Cofnęłam się, lekko, o niecałe pół kroku i opadłam, podpierając się rękoma.

– Tylko nie spadnij. Zepsułabyś całą zabawę, a ja jeszcze z tobą nie skończyłem.

Każdy, nawet najmniejszy włosek na moim ciele poruszył się, gotowy do ucieczki. Znałam ten głos.

Powoli, wmawiając sobie, iż to wszystko tylko zły sen, obróciłam głowę. Wpatrywały się we mnie chłodne, stalowe oczy, przepełnione agresją i złem. Tym razem jednak nie rozjaśniał ich blask alkoholu, a twarz była raczej śmiertelnie blada, niż zaróżowiona i spocona. Na policzkach mężczyzny rozciągały się cienie, sugerując, iż od dawna nie zaznał porządnej dawki snu. Świeże rany zdobiły twarz, a niegdyś białą, jasną pelerynę pokrywały rdzawe plamy.

Ale tym, co najbardziej przykuło moją, uwagę był uśmiech. Szpetny grymas, który upodobnił mężczyznę do zwierzyny polującej na kolację. Wiedziałam, że to ja nią byłam.

Z lekkim żalem uświadomiłam sobie, iż tym razem nie mogłam liczyć na pomoc tajemniczego, zakapturzonego mężczyzny.

Byłam jednak uzbrojona i miałam prawo podejrzewać, że nie zdawał sobie z tego sprawy. Kobiety w Edanii nie nosiły broni. Było to krytykowane, źle odbierane. Całkowicie niestosowne zachowanie, nieprzystające damom dworu. To był mój jedyny punkt, ale mimo to szala szans zdecydowanie przechylała się w jego stronę, brutalnie skazując mnie na porażkę.

Powoli, tak aby jego zachłanne spojrzenie, błądzące po moim ciele, niczego nie dostrzegło, wsunęłam dłoń do kieszeni. Chłód stali nieco uspokoił rozbiegane, spanikowane myśli.

– Ostatnio nam przerwano, ślicznotko. Jak dobrze, że dziś nie mamy żadnego towarzystwa. – Każde jego słowo pozostawiało na moim języku posmak wymiocin i wstydu.

Zbliżał się do mnie powolnym, pewnym krokiem. Był tak pewny siebie i swojej przewagi, którą niewątpliwie miał, iż nawet przez sekundę jego dłoń nie skierowała się w stronę miecza, przytroczonego do pasa.

Zerwałam się z miejsca, wbiegając między ruiny, które ze stoickim spokojem przyglądały się tej przerażającej scenie. Moim krokom zaakompaniował głośny, krwiożerczy śmiech.

Moje ciało było zmęczone, nieprzyzwyczajone do całodziennych podróży, braku wygód. Wiedziałam, iż długa ucieczka nie była w zasięgu moich możliwości.

Przemknęłam pod zawalonym kamiennym łukiem i przytuliłam ciało do zimnego muru, kryjąc się w cieniu. Obserwowałam, jak mężczyzna mijał moją kryjówkę. Zatrzymał się kilka kroków ode mnie i rozglądnął dookoła.

– Rozumiem, ty będziesz myszką a ja kotem. Cudownie. – Klasnął w dłonie z zadowoleniem, a dźwięk ten niczym strzała przeszył zalegającą dookoła nas ciszę. Byłam niemal pewna, iż jeszcze chwilę temu w oddali słyszałam szum wody, pomruk tańczącego wiatru, trzepot niewielkich, transparentnych skrzydeł owadów. Teraz nie słyszałam nic, jedynie moje przerażone serce, niemal wypadające z piersi przy każdym uderzeniu.

– Mogę poczekać, ale lojalnie uprzedzam, że po zmroku sama zaczniesz błagać o moje towarzystwo – krzyknął.

Wstrzymałam oddech, odganiając myśli układające się w pytania. Wiedziałam przecież, że nie uzyskam odpowiedzi na żadne z nich.

Stał do mnie tyłem, z rękami wspartymi na biodrach.

Nie pozwoliłam sobie na chwilę zastanowienia, jakiegokolwiek zawahania. Po prostu skoczyłam przed siebie, w kilku zwinnych skokach pokonałam dzielącą nas odległość, zamachnęłam się sztyletem i wyprowadziłam nieco pokraczne pchnięcie.

Zadźwięczała stal, a moja ręka odskoczyła. Broń z głuchym uderzeniem upadła na wybrukowaną ziemię, śmiejąc się z mojej głupoty, a równowaga opuściła moja ciało. Poczułam twardy grunt pod pośladkami.

Pod peleryną jego ciało chroniła zbroja.

Oczywiście, że była tam zbroja.

Każdy jego następny ruch był zbyt szybki, abym zdołała zareagować. Przywarł do mojego ciała, a jego ciężar uniemożliwiał moim płucom pracę.

– Ale z ciebie waleczna istotka – szepnął, a słowa wślizgnęły się do mojego ucha, niczym obślizgły wąż, sunący za swoją ofiarą. Jego lewa dłoń zachłannie wędrowała po moim udzie, pozostawiając za sobą ścieżkę wstydu i rozpaczy. Nieświeży oddech muskał mój policzek.

Sztylet upadł zbyt daleko, poza zasięg moich rąk. Udało mi się jednak chwycić niewielki, kanciasty kamień. Musiało wystarczyć.

Włożyłam w to całą siłę. Uderzyłam kamieniem prosto w jego skronie. Przez ułamek sekundy patrzyłam, jak ostra krawędź przecinała brew, a do cienkiej rany napływały ciemne krople.

Jego ciało lekko się podniosło, oferując moim płucom możliwość podjęcia pracy.

Zaskoczyłam go.

Wykorzystałam to, aby wymierzyć drugi cios pięścią, prosto w jego szczękę. Nie był to cios tak silny, jak bym tego pragnęła, ale musiał wystarczyć. Przewrócił się na bok, bardziej pod wpływem szoku, niż siły uderzenia. Wysunęłam się spod jego ciała i skierowałam ku mojej broni. Nie udało mi się do niej dotrzeć, bo już po kilku, zbyt krótkich sekundach brutalne palce zaplotły się na moich włosach, ciągnąc mnie w tył. Najpierw poczułam uderzenie butem w bok głowy, a gdy świat na chwilę zanurzył się we mgle, kamieniste podłoże przeorało moją twarz.

Czułam, jak blisko moich pleców znajdowała się potężna, wypełniona szkieletami szczelina.

Następny cios brutalnie zmiażdżył mój brzuch, a płuca znów zapomniały o swoim jedynym zadaniu. Klęknął, kolanem przygniatając moją klatkę piersiową. Dłoń zacisnął na moim gardle.

– Dziwka – syknął, plując w moją twarz.

Coraz mocniej ściskając moją szyję, przesunął moim ciałem, niczym bezwładną lalką. Grunt pod moją głową zmienił się w nicość. Zawisłam nad rozpadliną.

Świat powoli znikał za czarną kurtyną, która zwiastowała koniec tego marnego, tragicznego przedstawienia, jakim było moje życie, a ja wciąż wyciągałam dłoń, modląc się do Słońca, aby pomogło mi dosięgnąć sztyletu.

Przybliżył swoją twarz do mojej, a ciężkie kolano zdawało się łamać moje żebra, jakby zmiażdżenie mojego ciała było dla niego drobnostką, zupełnie niewymagająca wysiłku. Możliwe, że faktycznie tak było.

Musnęłam palcami zimną rękojeść sztyletu, a w tym samym momencie mężczyzna znieruchomiał. Ogarnęło mnie przerażenie na myśl, że może dostrzegł moją dłoń przy broni i zaraz udaremni moje wysiłki. Spojrzałam na jego twarz, a widok wprawił mnie w kilkusekundowe osłupienie.

Jego oczy były całkowicie czarne. Zamiast oczodołów spoglądały na mnie czarne kałamarze, aż po brzegi wypełnione tuszem ciemniejszym niż węgiel. Jakby jego dusza opuściła ciało, pozostawiając za sobą nic niewartą powłokę.

Uznałam, że przeanalizuję to później.

Zacisnęłam palce na broni i wbiłam ją w szyję napastnika. Trsynęła gęsta krew, zalewając moją twarz, włosy i nowe ubrania, z których byłam tak dumna.

Mrok opuścił jego oczy. Powróciły kolory, a wraz z nimi przybyło zrozumienie i ból. Szarpnął się na bok, przyciskając dłoń do rany. Z zapartym tchem, przepełniona adrenaliną, sięgnęłam do jego pasa, wyciągając oburącz ciężki, lśniący miecz. Patrzyłam w stalowe, przyprawiające o gorzkie mdłości oczy, gdy potężna broń wsuwała się prosto w jego gardło.

Grymas zagościł na jego twarzy, ale wizyta nie trwała zbyt długo. Już po chwili jego miejsce zastąpiła bezkresna pustka, a głowa mężczyzny opadła z głuchym uderzeniem. Ciało zesztywniało.

Przez jakiś czas wpatrywałam się w swoje pokryte posoką dłonie. Dopiero po kilku chwilach zrzuciłam jego ciężkie nogi ze swojego ciała i wstałam, rozmasowując ból w klatce piersiowej. Nie zwracałam najmniejszej uwagi na łzy, płynące po mojej twarzy.

Zapewne powinnam była skupić się na rozpaczy, spowodowanej kolejnym zabójstwem, a jednak cała moja uwaga spoczęła na złotych niciach, zdobiących niegdyś białą opończę. Układały się we wzór, który towarzyszył mi w zasadzie na każdym kroku mojego życia. Widywałam go na pelerynach, mieczach, obrusach i serwetkach. Na dosłownie wszystkim.

Grube cielsko węża oplecione wokół Słońca.

Mężczyzna, którego zabiłam, był Strażnikiem. Elfem pracującym dla samego Króla Słońca, ale także dla mojego ojca. A to oznaczało, tak wiele rzeczy.

Po pierwsze, jakiekolwiek wykroczenie przeciwko Strażnikom Słońca było karane śmiercią. A to oznaczało, że niezależnie od tego, czyją córką byłam, zabijając mojego napastnika, skazałam samą siebie na egzekucję.

O ile ktoś się o tym dowie.

Po drugie, elfy szkolące się całe życie, aby chronić samego Króla, Królestwo, a w końcu także jego mieszkańców, bez skrupułów gwałciły bezbronne elfki. Kto wie, do czego byli jeszcze zdolni? Możliwe także, że robili inne, dużo potworniejsze rzeczy.

Po trzecie, i w tamtej chwili najważniejsze, musiałam pozbyć się ciała i zabierać się stamtąd jak najdalej.

Przez głowę przemknął mi obraz elfów, przybitych żywcem do drewnianej konstrukcji za samo przekroczenie Muru. Czułam, wiedziałam, że mnie potraktowano by o wiele gorzej.

Wiele wysiłku kosztowało mnie przewrócenie ciężkiego, bezwładnego ciała. Wyswobodziłam go z łuku i kołczanu, które przerzuciłam przez ramię. Cztery strzały to niewiele, ale zawsze więcej niż nic. Po krótkim namyśle odpięłam także pochwę ze sztyletem. Mocno ściskając skórzane paski, przeznaczone na większe ciało niż moje, przymocowałam ją do swojej nogi.

Już po kilku dłuższych chwilach i litrach potu, który zrosił moje ciało, wpatrywałam się w niknące we mgle ciało. Byłam niemal pewna, iż biały obłok sięgał nieco wyżej, niż przed chwilą. Niecałą sekundę później we wnętrzu rozpadliny rozbrzmiał zwielokrotniony ryk i odgłos, jakby setki, tysiące kościstych, pajęczych nóg chrobotało o kamienne ściany. Towarzyszyły im mokre, niepokojące dźwięki, przywodzące na myśl rozrywanie gnijącego mięsa. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro