Rozdział 31

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Trzy dni.

Tyle, według Dagana, zająć miała pozostała część podróży do Jeziora.

Trzy dni do spotkania z Eleanor.

Trzy dni na wymyślenie planu, jak ją uwolnić.

Trzy dni do rozstania z tym mężczyzną.

Podjęłam już decyzję. Zamierzałam uciec, gdy tylko znajdziemy się wystarczająco blisko, abym trafiła tam sama bez pomocy mapy i Dagana. Do tego czasu planowałam zamęczać go niezliczoną ilością pytań, aby zdobyć niezbędne informacje.

W mojej głowie co jakiś czas pojawiały się myśli twierdzące, iż ten mężczyzna nie zasługiwał na pozostawienie bez słowa podziękowania i wyjaśnienia. Zrobił dla mnie tak wiele. Uratował mi życie. Musiałam sobie przypominać, jak bardzo był arogancki, ale to nie pomagało, gdy nie mogłam oderwać wzroku od jego sylwetki, delikatnie kołyszącej się na grzbiecie jelenia. Nie mogłam także pozbyć się z umysłu wspomnienia jego ciemnego, łagodnego spojrzenia, którym otulał moje ciało. Nie wspominając już, o dotyku jego skóry.

Eleanor.

Ona była celem tej wyprawy, a ja nie mogłam się dekoncentrować. Zmarnowałam już wystarczająco dużo czasu, powinnam już dawno być przy siostrze. Ślina gromadząca się na języku miała cierpki posmak wyrzutów sumienia. Eleanor mogła w tej chwili przeżywać najgorszy koszmar. Uczucia, które zdawały się powoli kiełkować w moim sercu, musiały pogodzić się z faktem, iż zamierzałam je zdeptać i zignorować niczym nieistotne śmieci.

Przedtem, kiedy dla mojego, nieprzyzwyczajonego do tak intensywnego wysiłku, ciała każdy następny krok stanowił wyzwanie, nie miałam czasu i siły, aby dostrzec zalążek uczucia, który się we mnie zrodził. Ale gdy kolejne kilometry przemierzałam na srebrzystym grzbiecie zwierzęcia, miałam aż zbyt dużo czasu na rozmyślanie.

Tymczasem mój towarzysz po raz kolejny zdecydował się na przybranie maski milczącego buca. Wiedziałam, że nie mogłam mieć mu tego za złe. Okazał mi tak dużo dobroci, która, pomimo iż ubrana w dziwną formę, właśnie nią była. Przedtem sądziłam, że każda osoba napotkana poza Murem będzie pragnęła tylko jednego – mojej śmierci. Chociaż musiałam także wziąć pod uwagę, że nie spotkałam, póki co, zbyt wielu elfów i ani jednego człowieka. Mogłam po prostu mieć szczęście, trafiając na honorowego mężczyznę, któremu najwyraźniej leżało na sercu dobro i bezpieczeństwo obcych kobiet.

Podróż na wierzchowcu pozwoliła mi także na, dokładniejszą niż wcześniej, obserwację otaczającej nas przyrody. Jeszcze wczoraj dookoła dominowała, zmęczona długą Porą Spiekoty, zieleń. Dziś dostrzegałam, jak z każdym kilometrem listowie przybierało brunatną, szarą barwę, jakby uleciało z niego całe piękno i życie. Potężne konary rozstawione były coraz rzadziej, a mech porastający przedtem praktycznie wszystkie możliwe powierzchnie, ustąpił miejsca zmęczonej trawie, a ta następnie ciemnej, suchej ziemi.

Coś we mnie czuło, że zbliżaliśmy się do świata pozbawionego radości. Do przeklętej krainy, znanej mi z opowieści, przepełnionej bólem, cierpieniem i smutkiem. I wcale mi się to nie podobało.

– Do teraz poruszaliśmy się po bezpiecznych terenach. – Dagan, jakby słysząc moje myśli, zrównał swojego wierzchowca z moim i patrząc przed siebie, zaczął tłumaczyć: – Nie wszystkie ziemie skażone są Klątwą, a przynajmniej jej czystą, pierwotną formą. Chociaż z każdym rokiem tych bezpiecznych, zielonych, pełnych życia jest coraz mniej. Już na ten moment jest ich zbyt mało, aby jakikolwiek sens miało przenoszenie na nie osad i ich mieszkańców.

Wpatrywałam się w las rozciągający się przed nami. Nie było w nim tej fascynującej gry różnych odcieni zieleni. Wszystkie barwy przygasły, niczym przykryte grubą warstwą kurzu.

– Nasza magia nie jest na tyle silna, abyśmy mogli stworzyć coś podobnego do Muru. Jedynie Oazę, główną osadę, udało nam się otoczyć pewnego rodzaju barierą, ale nie jest niezawodna, a jej zasięg nie pozwala na ocalenie wszystkich.

– Dlaczego po prostu nie zamieszkacie w Królestwie? Tam jest bezpiecznie.

– Ponieważ nie każdy jest tam mile widziany. Poza tym nasze priorytety i poglądy na pewne, istotne sprawy, są zbyt rozbieżne, aby udało nam się żyć w zgodzie. – Chłód jego słów był wręcz namacalny.

– Pewnie nie zdziwi cię fakt, że nie rozumiem – odpowiedziałam, uważnie dobierając słowa. Byłam boleśnie świadoma, że jedno nierozważne zdanie może sprawić, iż mężczyzna utnie rozmowę i zatopi się w ciszy na wiele długich godzin. – Mur powstał po to, aby chronić elfy. Jakie poglądy i priorytety mogą być ważniejsze od ocalenia jak największej ilości żyć?

Jeszcze zanim odpowiedział, usłyszałam w głowie głos Ojca.

Zabić.

Bez zawahania skazał na śmierć elfy, których jedynym przewinieniem była próba opuszczenia Królestwa. Skazał na śmierć niewinne dzieci. Obraz drewnianej konstrukcji z zawieszonymi, pozbawionymi życia ciałami zagościł przed moimi oczami. Zamrugałam kilkakrotnie, aby się go pozbyć.

– To, co mówisz, jest piękne. Jeśli po to powstał Mur, to dlaczego są elfy, które ryzykują życie, aby uciec z Królestwa? I dlaczego za próbę przekroczenia granicy karani są śmiercią?

Wiedział o egzekucjach.

Oczywiście, że wiedział. Wiedział zapewne każdy, tylko ja przez tyle lat żyłam w całkowitej niewiedzy, pod jednym dachem z elfem, który był odpowiedzialny za te zbrodnie. Tylko że wciąż nic nie było jasne.

– Zadałeś bardzo dobre pytania, ale oboje wiemy, że z naszej dwójki to ty znasz na nie odpowiedzi. Dla mnie to wszystko nie ma sensu. Po co elfy miałyby z własnej, nieprzymuszonej woli opuszczać Edanię, aby żyć na przeklętych terenach? W dodatku w pobliżu ludzi, którzy niczego nie pragną tak bardzo, jak ich śmierci? Wiem, że się powtarzam, ale nic tu nie ma sensu. Przecież to pozostałości elfów, których nie zabili niewdzięczni ludzie, stworzyły cały ten Mur i potęgę Edani.

– To jest wasza wersja wydarzeń.

– Nasza? Jaka w takim razie jest wasza?

Zerknął na mnie kątem oka. Jego ramiona się napięły, jakby zastanawiał się, czy, aby na pewno powinniśmy rozmawiać na ten temat. Czekałam, aż podejmie decyzję. Nie chciałam go poganiać, mimo iż moja skóra aż mrowiła od rosnącej w moim wnętrzu ciekawości.

– Taka, że to my żyjemy wśród ludzi, a wy się od nich odgrodziliście, zmuszając do życia na przeklętej ziemi.

Gdybym szła pieszo, na pewno zatrzymałabym się w wyniku szoku, który właśnie przeżyłam. Rozwarłam szeroko oczy, a srebrne zwierzę, jakby wyczuwając moje emocje, nerwowo zastrzygło uszami. Z każdym zadanym pytaniem i uzyskaną odpowiedzią wszystko miało coraz mniej sensu i logiki.

– O czym ty mówisz? Jacy wy? Ludzie nienawidzą elfów, po tym jak Ithil rzuciła tę okropną Klątwę.

Popatrzył na mnie, jakby widział mnie pierwszy raz w życiu.

– Jedyne elfy, których ludzie nienawidzą to Słoneczni, którzy sprowadzili na nich wieki cierpienia. Z Księżycowymi od lat żyją w zgodzie i pokoju.

Niedowierzanie wypełniło każdą komórkę mojego ciała.

– Przecież Księżycowe Królestwo upadło po Krwawym Powstaniu. Nie ma już żadnych Księżycowych. – Słowa niczym wystrzelone strzały wypadały z moich ust. Doskonale znałam tę historię. Nauczycielki kazały nam uczyć się jej na pamięć, a następnie recytować. Każdy błąd wiązał się z karą. W moim przypadku zazwyczaj cielesną.

Ciemna brew powędrowała wysoko na czoło Dagana, jakby miała zamiar zrzucić ciężki kaptur z jego głowy.

– W takim razie pewnie się zdziwisz, że właśnie rozmawiasz z jednym z nich. – Mogłabym przysiąc, że pomiędzy tymi słowami zatańczyło lekkie rozbawienie.

Każdy, nawet najmniejszy mięsień w moim ciele napiął się, gdy dotarł do mnie sens jego wypowiedzi. Jeleń, doskonale wyczuwając targające mną emocje, zatrzymał się. Całkowicie odruchowo moja dłoń spoczęła na chłodnej rękojeści sztyletu. Zimno broni wypełniło moje ciało odwagą, której tak bardzo potrzebowałam.

Elfy Księżyca były plagą, która niegdyś zasnuwała te ziemie. Byli przyczyną wszelkiego zła. To przez nich wybuchła Wielka Wojna. Przez nich życie straciło wiele istot. Niewinnych istot. Przez nich żyliśmy na wyspie niszczonej przez Klątwę!

W mojej głowie dudnił głos mego ojca, tłumaczący mnie i mojemu rodzeństwu, dlaczego każdy z nich powinien umrzeć. W świecie nigdy nie zapanuje pokój, jeśli po ziemi będzie stąpał chociaż jeden Księżycowy.

Winowajcy.

Zdrajcy.

Mordercy.

Potwory.

Wyszarpnęłam broń z pochwy i wykonałam szybki, lecz niezgrabny zamach. Stal śmignęła tuż obok gardła Dagana, który zdążył odskoczyć. Straciłam równowagę, przez co zsunęłam się ze srebrnego grzbietu. Uderzyłam twarzą w brunatną ziemię, ale palce wciąż zaciskały się na broni. Czułam gromadzące się pod powiekami łzy. Spędziłam tyle czasu z potworem. Pozwoliłam sobie fantazjować o jego dłoniach na moim ciele.

Pozwoliłam sobie poczuć coś do potwora.

A co gorsze, prowadziłam go do mojej siostry.

Olśniło mnie.

Do siostry, za której zniknięciem na pewno stali Księżycowi.

– Luno, uspokój się.

Usłyszałam uderzenie ciężkich butów o twardą ziemię. Zeskoczył z rumaka. Dobrze. Dzięki temu miałam większe szanse.

Wsparłam się na rękach i spojrzałam w jego stronę. Powietrze gęstniało z każdą galopującą sekundą. Przepełniały je emocje.

Złość.

Nienawiść.

Strach.

Ale na twarzy Dagana widziałam jedynie troskę.

Warknęłam i rzuciłam się w jego stronę. Robiłam zamachy, wymachy, wypady. Za każdym razem sztylet przecinał powietrze, tuż obok jego ciała. Nie wyciągnął miecza. Uskakiwał, parował ciosy, zderzając swoje przedramiona z moimi. Odsuwał się coraz bardziej.

– Przestań – sapnął, kiedy sztylet przeciął powietrze tuż obok jego ucha. – Nie chce ci zrobić krzywdy.

– Ale ja chcę zrobić krzywdę tobie – warknęłam.

Coś, co przypominało ból, wymalowało się na jego twarzy. Trwało to mniej niż sekundę, ale jakimś cudem nie umknęło mojej uwadze.

Spojrzałam w jego oczy. Nasze spojrzenia się spotkały. Widziałam jak na krótką, ulotną chwilę, jego uwaga przeniosła się ze sztyletu na moją twarz.

Wystarczyło.

Szybki wypad, a po chwili opór ciała przecinanego sztyletem. Ciepło krwi rozlewającej się po mojej drżącej dłoni.

Tęczówki Dagana przybrały barwę nieprzeniknionej czerni. Oboje spojrzeliśmy w dół, w miejsce, gdzie sztylet, trzymany przez moją dłoń, zniknął w jego piersi.

– Luno... – szepnął.

Wyrwałam zakrwawione ostrze z jego ciała. Wydawał się szczerze zaskoczony, gdy przyglądał się swojej dłoni, przyłożonej do rany. Przez palce przepływała ciemna, szkarłatna ciecz. Mimo wczesnej godziny i stosunkowo dobrej pogody, dookoła nas zapadał mrok. Cienie rzucane przez grube konary zdawały się ożywać, zbliżać do nas, do Dagana.

Rzuciłam ostatnie spojrzenie w jego oczy. Zupełnie czarne, przepełnione bólem. Nie spodziewał się, że zadam śmiertelny cios.

Ja także.

Odwróciłam się i pognałam przed siebie. Zignorowałam zirytowane parsknięcie jelenia. Tak samo jak zignorowałam ból przeszywający moją pierś, jakby to moje ciało kilka sekund temu przebiła broń.

Uciekaj. Uciekaj. Uciekaj.

Tym razem zamierzałam posłuchać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro