Rozdział 34

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Vivien, bowiem tak miała na imię ludzka kobieta, pośpiesznie stawiała każdy krok. Wspierała się na moim ramieniu, wciąż okryta moją peleryną. Z jej ust naprzemiennie wypływały wyszeptane podziękowania i przepełniony cierpieniem szloch.

Wiele wysiłku kosztowało nas oderwanie jej od nieruchomego ciała młodego elfa, z którym rozpaczliwie pragnęła pozostać. W końcu Dagan szeptem wytłumaczył przerażonej dziewczynie, iż miłość jej życia na pewno nie chciałaby, aby jego śmierć poszła na marne, dlatego ona musi uciec razem z nami.

Brnęliśmy więc przez okrytą szarością krainę, a cienie tańczyły wokół naszych ciał, jakby pragnęły ukryć nas przed światłem księżyca, przedzierającym się przez rzadkie listowie.

Szłyśmy jako ostatnie, przez co po kilku godzinach marszu nabawiłam się bólu szyi od nieustannego oglądania się za siebie.

Jako pierwszy, pewnym i szybkim krokiem kroczył Dagan. Od momentu opuszczenia obozu Strażników unikał mojego spojrzenia niczym ognia.

Tuż za nim potulnie podążały dwa rogate stwory, srebrny i czarny. Na ich grzbietach zasiedli najsłabsi i najbardziej ranni, w sumie sześcioro osób. Srebrny jeleń uraczył mnie tylko jednym, wymownym spojrzeniem i głośnym prychnięciem, najwyraźniej zirytowany moim zachowaniem i ucieczką. Nie mogłam mu się dziwić.

Za zwierzętami, tuż przede mną, przemieszczała się cała reszta. Osiem osób. Elfy i ludzie. Mężczyźni i kobiety. Jedna z nich, z widoczną wypukłością na wysokości brzucha, na ramionach zarzuconą miała pelerynę Dagana.

Dzikie ryki, dobiegające z mroku, zalegającego pomiędzy drzewami, skutecznie wprawiały moje ciało w drżenie. Wielokrotnie pomiędzy roślinnością dostrzegałam przekrwione ślepia. Szybko odwracałam głowę, przypominając sobie napominanie Dagana, abyśmy patrzyli przed siebie, nie zerkali w boki i pod żadnym pozorem nie nawiązywali z niczym kontaktu wzrokowego. Zadanie to okazało się trudniejsze, niż przypuszczałam. Szkarłatne ślepia mamiły, przyciągały moją uwagę.

Z godziny na godzinę, z każdym przemierzonym kilometrem i ciągle rosnącym strachem, widziałam, jak osoby przede mną były coraz to słabsze. Nogi miały trudności z wykonywaniem kolejnych kroków, ludzie i elfy potykali się, szlochali. Moje ciało także funkcjonowało na ostatkach sił. Zaskakiwał mnie fakt, iż wciąż nie opadłam bezwładnie na ziemię.

Mocniej przycisnęłam Vivien do swojego ciała i delikatnie zmusiłam ją do przyspieszenia kroku. Pot zrosił jej czoło, ale udało nam się wyprzedzić pozostałych. Mijane przeze mnie osoby rzucały mi ciekawskie, ale także pełne wdzięczności spojrzenia. Nie mogłam ich znieść. Patrzyłam prosto na swoje stopy.

– Oni nie mają już siły – szepnęłam, gdy znalazłam się tuż obok Dagana. Oddech Vivien był płytki i zbyt szybki, widziałam, że takie tempo było dla niej zbyt dużym wysiłkiem.

Zacisnął mocniej szczękę, wpatrując się w przestrzeń przed sobą.

– Nie możemy się zatrzymać, nie teraz. Mutanty wyczuwają krew, na pewno już podążają naszym śladem.

Ciarki przebiegły po moich plecach. Mimowolnie spojrzałam za siebie. Dostrzegłam jedynie wyczerpane twarze, a za nimi nieprzenikniony mrok. Mrok, który był idealną kryjówką dla poruszającej się za nami śmierci.

– Daganie, ta kobieta idąca na samym tyle kilkukrotnie traciła równowagę. Jeszcze chwila, a padnie z wyczerpania, a wtedy i tak spotka ją śmierć. Dokąd nas prowadzisz? – Przyglądałam się jednej z ludzkich istot, której zapewne niegdyś rude, dziś brązowe od krwi i brudu, włosy oblepiały zaczerwienioną od wysiłku, miłą dla oka twarz.

– Muszą wytrzymać, niedługo będziemy na miejscu – szepnął, wskazując na coś przed nami. Wytężyłam wzrok.

W oddali, pośród mroku, migotały prostokątne światełka.

Okna. Zbliżaliśmy się do jednej z osad, o których wspominał.

Kiwnęłam głową, spowalniając. Wróciłam na swoje miejsce, na samym końcu. Krok Vivien stał się nieco pewniejszy, gdy także dostrzegła zabudowania majaczące pomiędzy drzewami.

Dagan odwrócił głowę, aby odszukać mnie wzrokiem. Moje głupie serce zatrzepotało, gdy odnalazł moją twarz. Szybko jednak przeniósł wzrok na rudą kobietę, która po raz kolejny upadła na swoje nagie, pokaleczone kolana. Zwolnił, aby się z nią zrównać, po czym wziął ją w ramiona.

Jej blade dłonie oplotły jego szyję. Policzek wsparła na jego piersi. Nie słyszałam, co mówiła, ale słowa wywołały delikatny uśmiech na jego twarzy.

Gorzkie uczucie wkradło się do mojego serca, aby rozsiąść się wygodnie, jakby było u siebie. Byłam żałosna. Tak bardzo żałosna i głupia. Próbowałam go zabić, a moje serce nagle stało się zazdrosne, jakby miało do tego jakieś prawo. Zacisnęłam pięści, skupiając całą swoją uwagę na osadzie, która miała stać się naszym schronieniem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro