Rozdział 47

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Wszystko w porządku? – Głos Keres jeszcze nigdy nie był tak miękki.

– Tak.

Nie.

Przechyliłam kieliszek, pozwalając całej jego zawartości wedrzeć się do moich ust. Ogień wybuchł w moim gardle, ale przyjemne, otępiające ciepło rozlało się po moim umyśle. Chyba potrzebowałam nieco więcej. Nieważne, że trunek stępi moje myśli i nikłe zdolności walki. Nic nie było ważne. Serce w mojej piersi uderzało nienaturalnie szybko.

Rozglądnęłam się w poszukiwaniu większej ilości alkoholu.

– To chyba nie jest najlepszy pomysł – powiedziała Izel, jakby w odpowiedzi na myśli kotłujące się w mojej głowie.

Czy ona czytała w moich myślach? A może także żyła od setek lat?

Świat się zachwiał, aby po chwili wpaść w szaleństwo piruetów, a ja miałam świadomość, iż wypiłam zbyt mało trunku, abym mogła uznać ten stan za jego winę. Elfki wymieniły między sobą kilka wyszeptanych, nerwowych zdań, ale nawet nie próbowałam zrozumieć wypowiadanych przez nie słów.

Starałam się oddychać, ale powietrze było zbyt ciężkie, zbyt gęste, odmawiało podjęcia współpracy z moimi płucami. Zakaszlałam, gdy moje gardło podrażnił dym z kadzideł.

– Chyba ma atak paniki – zawyrokowała Keres, podtrzymując moje sparaliżowane ciało.

– Nie mów – warknęła wieszczka, gorączkowo rozglądając się dookoła. – Wyprowadźmy ją na zewnątrz.

– Prędzej by jej pomogło kilka butelek wina – odburknęła rudowłosa, pośpiesznie ujmując moje drugie ramie.

Całe moje ciało drżało, utrudniając stawianie kolejnych kroków. Po moich plecach płynęły lodowate krople potu.

Nie mogłam się skupić, w mojej głowie wirowało milion myśli na raz.

Ledwo poczułam jakąś zmianę, jakby powietrze stało się chłodniejsze, a przestrzeni nie otaczały skalne ściany. Gdzieś blisko paliło się ognisko, dostrzegałam taniec płomieni dookoła czegoś, co wyglądało jak rzeźba, jednak nie mogłam dostrzec, co przedstawiała. Świat co chwilę przysłaniała mgła, odcinając mnie od niego. Przed twarzą migały mi przerażone oczy Keres i Izel, a przez hałas przedostał się donośny głos Dravena.

Z mojej piersi wystrzelił ból, jakby ktoś zapragnął rozszarpać moje serce na pół. Zgięłam się w pół, czując łzy napływające do oczu. Ktoś obok mnie wykrzyczał siarczyste przekleństwo. Nie umiałam już rozpoznać, do kogo należał głos.

Zapewne tak musiał czuć się Dagan, gdy wbiłam sztylet prosto w jego pierś.

Dagan.

To imię zadźwięczało w mojej głowie niczym uderzenie dzwonu. Musiałam go odnaleźć. Natychmiast. Powiedzieć mu, że przyprowadzenie mnie tu było koszmarnym błędem, że sprowadzi to na nas złość Króla, a może nawet zakończy nasze życia.

Odepchnęłam ręce, które powstrzymywały moje ciało przed upadkiem. Zamaszyście stawiałam kolejne kroki, walcząc z bólem pulsującym w samym środku klatki piersiowej. Karmazynowe szaty osób, które odpychałam w poszukiwaniu granatowych oczu, zlewały się w jedną, czerwoną rzekę. Rzekę krwi.

Poczułam wilgoć na dłoniach.

Spojrzałam w dół.

Po moich bladych dłoniach płynęła szkarłatna, gęsta ciecz. Krew.

Zawroty w głowie przyspieszyły, co wydawało mi się wręcz nierealne. Czy to możliwe, że kogoś zraniłam?

Znów zabiłam?

Straciłam równowagę, wpadając na kogoś stojącego przede mną. Zacisnęłam powieki, szykując się na ból spowodowany upadkiem.

Ale nie nadszedł.

Złapały mnie silne, męskie ramiona, mocno przytuliły do gorącego torsu. Zręczne palce odgarnęły kosmyki, które przykleiły się do mojego zroszonego potem czoła. Zalała mnie fala spokoju. Serce jak na zawołanie powróciło do swojego normalnego rytmu, ból w klatce piersiowej ustąpił tak szybko, iż nie byłam pewna, czy naprawdę tam był.

Podniosłam powieki, aby spojrzeć na swoje zakrwawione dłonie. Nie były zakrwawione. Pokrywało je ciemne, czerwone wino. Niemal wybuchnęłam śmiechem, odchylając twarz, w poszukiwaniu oczu, które kryły w sobie cały nieboskłon.

Ale wpatrzone we mnie tęczówki nie przybrały barwy nocnego nieba. Nie okalały ich ciemne, długie rzęsy. Wpatrywały się we mnie ciemne, zielone oczy, z malutkimi, złotymi plamkami blisko źrenic.

– Haldir – jęknęłam, czując każdy skrawek ciała, którego dotykały jego dłonie.

– Co ty tu, do cholery, robisz?

Zamrugałam, zaskoczona chłodem jego głosu. Widziałam, jak napinał szczękę, rozglądał się czujnie, niczym dziki zwierz. Nie wyglądał jak pełen ciepła mężczyzna, którego pożegnałam rzewnymi łzami niecały rok temu.

– Co ja tutaj robię? A ty? – warknęłam.

Coś było bardzo nie w porządku. Nie wiedziałam co, ale czułam to napięcie unoszące się w powietrzu.

Dostrzegł złość w moich zmarszczonych brwiach i cały chłód ustąpił z jego złowrogiego spojrzenia. Ułożył malinowe wargi w doskonale znany mi uśmiech, a jego ciało nieco się rozluźniło.

– Jak widać, ratuje cię przed upadkiem – zaśmiał się cicho, rzucając mi jedno ze swoich spojrzeń, które niegdyś wprawiały moje nogi w drżenie. Może byłoby to zabawne lub urocze, gdyby nie działo się w Oazie, a on nie był Strażnikiem Słońca.

Jego obecność tutaj była co najmniej podejrzana.

– Co tak naprawdę tutaj robisz? – ciągnęłam, nie dając za wygraną.

Przesunął dłonią w dół moich pleców, jednocześnie nachylając się lekko, aż jego wargi znalazły się niebezpiecznie blisko moich. A ja po raz pierwszy w życiu zapragnęłam się od niego odsunąć.

– Tęskniłem za tobą, i to bardzo – mruknął, świdrując mnie swoimi oczami. Oczami, które pozostawały skupione, czujne. Nie przypominały rozmarzonych oczu kochanka, który po długiej, bolesnej rozłące spotyka swoją ukochaną. Nie było w nich tańczących iskierek szczęścia. Nie było też miłości, ani nawet najmniejszego okruchu czułości.

Ale minęło tyle czasu. Zrujnowałam jego karierę. Treningi, do których go przekonałam, a potem nasza znajomość, naraziły życie jego i jego rodziny. Nie mogłam być wobec niego tak oschła i podejrzliwa, nie po tym wszystkim.

– Ja za tobą też – odparłam cicho, będąc niemal pewną, że panujący dookoła gwar zagłuszy mój szept. On jednak uśmiechnął się jeszcze szerzej, a jego silne dłonie przyciągnęły mnie bliżej. Jego spojrzenie złagodniało zaledwie na ułamek sekundy, byłam niemal pewna, iż jego usta zaraz zatopią się w moich. Prędko, po raz kolejny, zapytałam o powód jego obecności w Oazie, a cała łagodność uleciała z zielonych tęczówek.

– Kiedy zostaliśmy przyłapani przez twoją matkę, wcale nie zostałem zdegradowany i przeniesiony. Takie wykroczenia karze się śmiercią. Podejrzewam jednak, że z jakiegoś powodu Rowena wstawiła się za mną. Zostałem wyrzucony ze Straży, odebrano nam dom, który przysługiwał mi z racji pełnionej przeze mnie służby, a każdy w Edanii dowiedział się, że nie jestem lojalnym Strażnikiem. Równie dobrze mogliby skazać mnie na śmierć, bo tak czy siak, czekał nas taki koniec. Ja, moja siostra i matka umarlibyśmy z głodu, wszyscy się od nas odwrócili, znalezienie jakiegokolwiek źródła utrzymania graniczyło z cudem – mówił szybko. Wypluwał słowa, jakby czekał wiele miesięcy, aby w końcu móc o tym opowiedzieć. – Złapali nas. Wiesz, czym grozi próba ucieczki?

Kiwnęłam głową, czując, jak wszystkie moje wnętrzności obracały się wokół własnej osi.

– Tylko mi się udało uciec. – Spuścił wzrok, wbijając sztywne palce w moje ciało. – Moi bracia... Strażnicy, z którymi przez lata służyłem, którzy byli dla mnie jak rodzina, zabili moją matkę i siostrę. Zostałem sam. Cudem udało mi się tu dotrzeć i odnaleźć schronienie.

Ogromna gula uwięzła mi w gardle. Złożona była z tak wielu emocji. Cierpienia, bólu, smutku, ale jej głównym składnikiem był wstyd. To wszystko było moją winą.

– Haldirze, tak bardzo przepraszam... – Głos mi się łamał. Pomiędzy hałasami tłumu słyszałam zbliżające się do nas Keres i Izel. Obie wykrzykiwały moje imię, a w ich głosach wyczuwałam strach.

Nie mogłam się im dziwić. Równie dobrze mogłam teraz leżeć gdzieś pomiędzy stopami elfów, tracąc kontakt z rzeczywistością. Czułam jednak, że nie powinny zobaczyć mnie w objęciach tego mężczyzny.

Na pewno nie chciałam, aby zobaczył nas Dagan.

A to dlaczego?

– To wszystko moja wina – kontynuowałam po chwili przepełnionej wstydliwą ciszą. – Tak bardzo, bardzo przepraszam, gdyby nie ja...

– Nie – przerwał stanowczo, szybko, nieco zbyt głośno i agresywnie. – Nic nie jest twoją winą. Sam podejmowałem wszystkie decyzje.

Kiwnęłam głową, choć wcale nie rozumiałam, ani tym bardziej nie zgadzałam się z jego słowami. Wszystko było moją winą. Przyczyniłam się do śmierci jego rodziny, którą zawsze tak bardzo kochał.

– Ale jesteś mi coś winna. Nikt nie może się dowiedzieć, skąd się znamy.

Otworzyłam szeroko oczy, patrząc się w jego surową twarz. Przez chwilę dostrzegałam w nim mężczyznę, który kradł moje pocałunki pod osłoną nocy, lecz teraz wydawał mi się zupełnie obcy. Spojrzałam w górę, aby odszukać jego spojrzenie, które tak kiedyś uwielbiałam, ale dostrzegłam tylko puste, skupione i opanowane oczy.

A ponad jego głową ujrzałam granatowe tęczówki, wpatrzone w dłonie Haldira, wciąż spoczywające na moim ciele.

Nie, nie, nie.

Dagan boleśnie powoli przesunął spojrzeniem wzdłuż miejsc, w których stykały się nasze ciała. Nagle uświadomiłam sobie, jak dużo ich było.

Powietrze zdawało się gęstnieć z każdą sekundą.

Spomiędzy karmazynowych szat w końcu wypadła Izel, a tuż za nią burza rudych loków. Kobiety zatrzymały się gwałtownie, wędrując spojrzeniami między naszą trójką. Keres gwizdnęła, chwyciła Izel za rękę i wymamrotała coś o większej ilości alkoholu, po czym odciągnęła ją na bok. Wieszczka nie protestowała, rzuciła jedynie zaskakująco smutne spojrzenie Daganowi. Odniosłam wrażenie, iż nawet jej nie zauważył.

Sekundy zmieniały się w wieczność, a jedynym co robiłam, było spoglądanie prosto w szafirowe oczy, które wędrowały po naszych ciałach. Powoli zmieniały wyraz, nabierały łagodności, gdy ich właściciel dostrzegł nienaturalną bladość mojej skóry, kilka kropel potu zdobiących moje czoło, zaschnięte zacieki wina na dłoniach. W mgnieniu oka znalazł się obok mnie, klęcząc naprzeciwko kucającego Haldira, trzymającego mnie w swych ramionach.

– Wszystko w porządku? – zapytał, cały czas zaciskając szczękę. – Przepraszam, że cię zostawiłem, powinienem lepiej wiedzieć, jak się zachować.

– Nie, nie, to nie twoja wina. Nic się nie stało, trochę za dużo wypiłam – odparłam szybko, czując jak palce Haldira wbijały się w moją skórę. Wciąż nie zrobiłam nic, aby wydostać się z jego uścisku, a Dagan był tego całkowicie świadomy.

– Izel twierdzi, że miałaś atak paniki. – Byłam pewna, iż bardzo niewiele brakowało, aby jego zęby zmieniły się w proch pod naciskiem spiętych szczęk. – Nie mów, że nic się nie stało, bo to nieprawda.

No tak, niemal zapomniałam, iż spanikowałam, przerażona wizją spotkania z Królem. Musiałam koniecznie porozmawiać z Daganem, uświadomić go, iż to nie był najlepszy pomysł, abym przebywała tak blisko syna Duende, który przecież wyrzekł się Słonecznych.

Chwyciłam dłonie Haldira, aby odsunąć je od mojej talii, a po kilku niezgrabnych ruchach stałam pomiędzy dwoma, górującymi nade mną wzrostem, potężnymi mężczyznami.

– Na szczęście byłem tutaj, kiedy mnie potrzebowała. – Brak jakiegokolwiek szacunku w głosie Haldira był namacalny, chłostał policzki, kpił sobie.

– Na szczęście ja już tu jestem, a ty nie jesteś nam dłużej potrzebny. – Ton Dagana nie pozostawał daleko w tyle za nonszalancją byłego Strażnika.

– Czasem lepiej się nie spóźniać, bo coś może uciec bezpowrotnie. – Słowa zdawały się być wypełnione trucizną, która fizycznie raniła Dagana. Zacisnął pięści, a z każdą kolejną sylabą, powietrze stawało się gęstsze, wibrowało, tańczyło, muskając moją skórę.

Ale moja uwaga skupiła się na czymś zgoła innym, całkowicie w tej chwili nieistotnym. Uświadomiłam sobie, iż po raz pierwszy widziałam uszy Dagana bez srebrnych nausznic, z którymi do tej pory się nie rozstawał.

Elfy zakładały je, aby przynajmniej dzięki ozdobie zbliżyć się do tego, czym kiedyś były. Potężnymi, magicznymi istotami, zapewne niemal równymi z bóstwami. On najwyraźniej do tej pory używał ich w całkowicie odwrotnym celu. Aby ukryć swoje uszy.

Jego małżowiny uszne były niemożliwie długie, ostre, strzeliste niczym sople lodu. Były dłuższe niż te, które artysta uwiecznił na obrazach, zdobiących korytarze rezydencji Thaliena. Były nawet dłuższe niż uszy Izel, które do tej pory mnie zachwycały. Stopniowo przybierały ciemną barwę, a same czubki były niemal całkowicie czarne, może z jedną lub dwoma nutami granatu.

Ukrywał je przede mną? Czy on także należał do grupy elfów żyjących od setek lat? Przecież wyglądał tak młodo.

Mężczyźni wciąż wymieniali między sobą zdania przepełnione jadem, a ja zamrugałam, aby doprowadzić się do porządku i skupić na rzeczach w tym momencie najważniejszych. Rozmowa z Daganem o Królu była pierwsza na liście.

Chwyciłam dłoń mężczyzny, co wymagało przedarcia się przez nienaturalnie gęste powietrze otaczające jego osobę. Opalona skóra jego dłoni delikatnie drgała, a pomiędzy naszymi ciałami przeskakiwały delikatne iskierki. Dotyk podziałał dokładnie tak, jak planowałam. Oderwał swój morderczy wzrok od kpiącego uśmieszku Haldira. Gdyby tylko spojrzenie mogło zabijać, zielonooki już dawno pożegnałby się z tym światem.

Otworzyłam usta, ale nie zdążyłam nic powiedzieć.

– A tak w zasadzie, to kim ty właściwie jesteś?

Zamarłam, rzucając szybkie spojrzenie w stronę Haldira.

Nikt nie może się dowiedzieć, skąd się znamy.

– Nikim – odpowiedział mężczyzna, wzruszając ramionami.

Odkryłam, iż ten prześmiewczy grymas nawet mnie zaczynał irytować.

– Cóż, przynajmniej w tym się zgadzamy – odpowiedział Dagan, a na jego twarz wypełzł szeroki uśmiech, który nie miał żadnego związku z radością.

Wcześniej mogłam to zrzucać na karb oświetlenia, kąt padania światła, lecz teraz byłam całkowicie pewna tego, co zobaczyłam. Tęczówki Dagana pociemniały. W mniej niż sekundę ich szafirowa barwa zmieniła się w czerń. Nieprzeniknioną czerń. Wstrzymałam oddech. Powietrze było gęste, lepiło się do skóry niczym tłusta warstwa brudu.

Haldir też to poczuł, albo jeszcze coś innego. W każdym razie coś spowodowało, iż wykonał niezgrabny krok w tył. Zderzył się plecami z jakąś elfką, która głośno skrytykowała jego niezdarność. Potem spojrzała na Dagana i zamilkła, tak samo jak jej towarzyszki. Jakby wszyscy dookoła w jednej sekundzie poczuli tę lepkość na skórze, te nienaturalne wibracje, których źródłem był elf tuż obok mnie.

Jakiś mężczyzna przebił się przez niemy tłum i szybkim krokiem zbliżał się do Dagana. Kątem oka widziałam, jak otwierał usta, aby coś powiedzieć, ale jedno spojrzenie mężczyzny u mojego boku wystarczyło, by całkowicie zmienił zdanie. Zamrugał zaskoczony, po czym odwrócił się i odszedł.

Co się działo?

Cofnęłam dłoń, a potem całą siebie, stawiając niewielkie kroki w tył. A kiedy tylko to zrobiłam, wszystko zniknęło, całe to napięcie, cały mrok w jego oczach.

Całkowicie zapomniał o Haldirze.

Łagodnie, powoli, przysunął się do mnie, a troska wymalowała się na jego napiętej twarzy.

Widział mój strach.

Czego właściwie się bałam?

Jego.

– Luno, przepraszam, że mnie nie było kiedy tego potrzebowałaś, powinienem wiedzieć lepiej...

– Przestań – warknęłam, aby zagłuszyć drżenie mojego głosu. – Musimy porozmawiać. Teraz.

Minęłam go, ruszając prosto przed siebie, zagłębiając się w sparaliżowany tłum. Zapewniłam jeszcze Haldira, że znajdę go później, a on kiwnął głową, ostatni raz spoglądając na Dagana wzrokiem, który aż po brzegi wypełniony był pogardą. Mężczyzna u mojego boku nie pozostał mu dłużny.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro