Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wmawiałam sobie, że miałam paranoję, ale nie mogłam pozbyć się wrażenia, iż Eleanor zachowywała się co najmniej dziwnie. Jej dłonie zbyt mocno zaciskały się na lejcach. Niespokojnie rozglądała się na boki, zatrzymując wzrok na ciemnych zaułkach pomiędzy budynkami.

– Nic nam nie grozi – powiedziałam, gdy uświadomiłam sobie, że zapewne obawiała się mężczyzn, którzy mnie napastowali. Odpowiedziała cichym mruknięciem i niepewnym uśmiechem, ale jej oczy nie przestały błądzić po okolicy.

Lando zastrzygł uszami, gdy zbliżałyśmy się do niewielkiego strumyka – granicy, za którą rozciągały się już ziemie naszego ojca.

Uciekaj.

Ciszę przeszył trzask łamanej gałęzi, a w ciemności pomiędzy konarami drzew błysnęła stal. Spięłam konia i zaczerpnęłam tchu, aby ostrzec Eleanor, która zdawała się nic nie zauważać, ale nie zdążyłam wypowiedzieć ani jednego słowa.

Ze wzrokiem wbitym w jej rozszerzone z przerażenia oczy, poczułam ostry ból w ramieniu. Jak przez mgłę ujrzałam, że z mojego ciała wystawała cienka, drewniana strzała, zakończona lotką z granatowych, lśniących piórek.

W ciągu zaledwie kilku krótkich chwil moje powieki stały się niezwykle ciężkie, jakby zbudowane były z wielu ton ołowiu. Mięśnie ciała zdawały się wiotczeć, zupełnie ignorując moje rozkazy, aby zebrały się w sobie, pozwalając mi na ucieczkę. Czułam, jak moja głowa opadała w dół, a ciało przechylało się na bok, niebezpiecznie balansując w siodle.

Spadnę z konia, złamię kark i umrę, spadnę z konia i umrę, dudniło mi w głowie. Cóż za beznadziejna śmierć.

W końcu moje ciało zupełnie oddzieliło się od świadomości. Powieki opadły, zasłaniając przerażoną Eleanor, której złote loki powiewały na wietrze, gdy obracając się, próbowała dostrzec napastników.

Czułam, jak moje bezwładne ciało coraz bardziej zsuwało się z siodła, policzek raniła szorstka sierść konia, z dłoni dawno wysunęła się uprząż.

Ktoś rzucił siarczyste przekleństwo, ktoś krzyczał ze strachem w głosie, jeszcze ktoś inny śmiał się tak złowieszczo, iż byłam pewna, że ten śmiech zostanie ze mną już na zawsze.

Oczami wyobraźni widziałam pijane, stalowe oczy, wpatrzone w moje zupełnie bezbronne ciało. Czyjaś dłoń złapała mnie w talii i wciągnęła z powrotem na konia. 

☽ ☾

Krew w mojej głowie boleśnie pulsowała. Mrok powoli ustępował, świadomość powracała do ciała, barwiąc ciemność na brzoskwiniowe odcienie wschodzącego Słońca.

Czyjeś silne palce wbijały się w moje uda, moim ciałem wstrząsał rytm galopu.

W moim umyśle panował chaos. Zbyt wiele bodźców mieszało się z wszechobecnym szumem, który utrudniał mi zrozumienie czegokolwiek.

– Tamta jedzie z nami. Trzymamy się planu, panowie.

Moja głowa gwałtownie zmieniła położenie, gdy koń zatrzymał się z głośnym prychnięciem. Po raz kolejny poczułam, że spadałam. Przygotowałam się na spotkanie z gruntem, oczekiwałam bólu rozlewającego się po moim bezwładnym ciele. Jednak i tym razem złapały mnie silne dłonie. Ktoś przerzucił mnie przez swoje muskularne, twarde ramie, które z każdym krokiem coraz mocniej wbijało się w mój żołądek.

Co się dzieje? Dokąd nas zabierają? Jaki plan?

Próbowałam otworzyć oczy, jednak nie zakończyło się to powodzeniem. Ból wwiercał się w moją głowę, niczym niecierpliwe wiertło, a do gardła napływała żółć.

Skupiłam się, wkładając w to wszystkie siły, które pozostały w moim ciele. Zacisnęłam powieki, starając się przezwyciężyć promieniujący ból. Potrzebowałam broni i musiałam się ruszyć.

Do mojego nosa zawitały znajome zapachy suszonych ziół. Usłyszałam charakterystyczne skrzypienie otwieranych drzwi, a potem ściszone szepty, gdzieś w tle zadźwięczała stal. Broń. Niosący mnie napastnik na pewno był uzbrojony.

Wdech. Wydech.

Ruszyłam dłonią w poszukiwaniu jakiegokolwiek miecza, sztyletu, czegokolwiek. Każdy ruch równoznaczny był z napływającą falą cierpienia i mdłości.

W moim umyśle błysnęła nadzieja, gdy palce musnęły znajomy kształt. Powoli oplotłam nimi rękojeść, po czym zastygłam w bezruchu.

Czyjaś dłoń otoczyła moją, oderwała od broni i splotła swoje palce z moimi. Ramię, nieustannie wbijające się w mój brzuch, zadrżało, jakby pod wpływem śmiechu.

– Nie tym razem, maleńka.

Szarpnęłam ręką, a przynajmniej próbowałam. Uścisk był zbyt mocny, a ja zbyt słaba.

Kolejne drzwi, schody, dużo schodów. Poczułam rosnącą gulę w gardle. Gdzie zmierzaliśmy?

Przez moją głowę przebiegła myśl, że może Thalien chciał pozbyć się uciążliwej córki.

Nie, na pewno nie. Był okrutny, ale nie aż tak. Chyba.

Kolejne drzwi.

Szepty.

W końcu mężczyzna zatrzymał się, zdejmując mnie ze swego ramienia i zaskakująco delikatnie położył na czymś miękkim. Dookoła roztaczał się znajomy zapach, a miękkość materiału pod moim ciałem nie była mi obca.

Zręczne palce sięgnęły do guzików mojej peleryny, a ja poczułam napływające do oczu łzy, gdy uświadomiłam sobie, jak bardzo byłam bezbronna. Fakt, iż odzyskałam świadomość na tyle, aby wiedzieć, co działo się z moim ciałem, ale nie móc zareagować, wydawał się okrutnym żartem losu. Z każdym kolejnym guzikiem byłam coraz bardziej pewna tego, co zaraz nastąpi. Gorący oddech mężczyzny parzył moją skórę.

Z całego serca pragnęłam móc krzyczeć, kopać i walczyć.

W głębi duszy postanowiłam, że jeśli to przeżyję, nigdy więcej nie będę bezbronna. Nigdy nie pozwolę się skrzywdzić. Nikt mnie nie dotknie bez mojej zgody.

Ciężki, przesiąknięty zapachem konia, materiał zsunął się z moich ramion. Gula przerażenia w gardle rosła, a ja miałam wrażenie, że jeszcze chwila, a uniemożliwi mi oddychanie. Może nawet byłoby to lepsze od tego, co mnie czekało.

Niespodziewanie silne ręce zniknęły, a moje ciało okrył chłodny, śliski materiał.

Poczułam szorstkie palce na moich wargach, po chwili moje usta zalał cierpki płyn drażniący podniebienie. Czyjeś dłonie delikatnie uniosły moją głowę, ułatwiając cieczy spłynięcie w dół przełyku.

Pragnienie, aby wypluć płyn, było niemal bolesne.

Ciemność zaczęła powracać. Kolory wschodzącego Słońca pod moimi powiekami zniknęły. Mrok powitał mnie niczym stary przyjaciel, otulając moją świadomość.

Zalało mnie ciepło, a ja nawet nie podjęłam próby walki, po prostu pozwoliłam się pochłonąć. Ostatnim, co do mnie dotarło, był dźwięk otwieranego okna, śmiech i chropowaty szept mężczyzny.

– Bierzmy tamtą nad jezioro i miejmy już to wszystko za sobą. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro