Rozdział 9

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sen, mimo iż płytki i najeżony koszmarami, zdawał się być lepszym miejscem niż rzeczywistość, wbijająca swe pazury prosto w moje serce.

Gdy zasypiałam, wracały do mnie wydarzenia zeszłej nocy, strach czy przeżyję, subtelne palce na moich wargach, niepewność co stało się z Eleanor. Kilka razy budziłam się z gorzkim krzykiem w ustach, zlana zimnym potem, jednak od razu szorstka tkanina, przesycona intensywnym zapachem ziół, nakrywała moje usta i nos, ponownie zaganiając mnie w objęcia snu.

Jakaś część mojego jestestwa, która wciąż była świadoma wszystkiego, co działo się dookoła, zdziwiła się, gdy za którymś razem nie zostałam ponownie odesłana do krainy snów.

W szyby uderzały krople deszczu, wygrywając mroczną melodię, a co jakiś czas ciemność w mojej komnacie rozjaśniał błysk pioruna, przecinającego czarny nieboskłon.

Rozżarzona skóra na moich plecach zjeżyła się, gdy uświadomiłam sobie, że nie wiedziałam, jak długo spałam. Dzień? Dwa? Tyle zmarnowanego czasu, który mógł zostać poświęcony na poszukiwanie Eleanor. Wstrzymałam oddech, leżąc nieruchomo i zastanawiając się co począć. Jeśli nikt nie zamierzał wyruszyć, aby uratować moją siostrę, to oznaczało jedno – byłam jej jedyną nadzieją. Musiałam zrobić wszystko, przetrząsnąć każdy skrawek Królestwa, aby ją odnaleźć.

Z zamyślenia wyrwał mnie nerwowy szelest tkanin. Uniosłam się na łokciach, wpatrując się w atramentową ciemność przede mną. Kolejna z błyskawic uderzyła w ziemię gdzieś niedaleko, anonsując to głośnym hukiem. Drgnęłam, zaskoczona tym, co kilka sekund bladego światła pozwoliło mi ujrzeć.

U nóg łóżka, na fotelu obitym brązową skórą, siedziała Rowena, przykryta ciężkim, grubym kocem. Szeroko rozwarte, błękitne oczy wpatrywały się we mnie tak intensywnie, jak jeszcze nigdy.

Elfy, w odróżnieniu od ludzi, chorowały znacznie rzadziej, a przebieg chorób był dużo łagodniejszy. Pamiętam, że gdy Eleanor przez ponad tydzień walczyła z płonicą, matka nie opuszczała jej pokoju. Tak samo jak teraz – nakazała dostawić fotel do łóżka chorej i spędzała na nim każdy dzień i każdą noc, aż do momentu, kiedy jej ukochana córka poczuła się lepiej.

Jednak o mnie nigdy nikt się tak nie martwił. Nikt nie obserwował mnie kiedy spałam, wpatrując się w moją klatkę piersiową i modląc się do samego Słońca o każdy kolejny oddech, który mógł nigdy nie nadejść.

– Jak się czujesz? – spytała łagodnie. Uniosła się z siedziska, pozwalając, aby ciężki materiał osunął się na dywan.

– Jak długo spałam? – Moje samopoczucie było w tej chwili najmniej istotną kwestią. Postanowiłam zignorować ból rozsadzający moje kości, zimny pot spływający po rozgrzanej skórze i dziwną mgłę, igrającą z moim umysłem, nie pozwalając mu pracować na pełnych obrotach.

W kilku zgrabnych krokach pokonała dzielącą nas odległość, usiadła na skraju łóżka, jednak wystarczająco daleko, aby nie dotykać mojego ciała.

– Prawie trzy doby. Uzdrowiciel uprzedzał, że po zabiegu twój umysł i ciało będzie potrzebowało długiego odpoczynku. Martwiliśmy się, że to Klątwa przedostała się przez Mur i opętała twój umysł. – Słowa wypowiedziała szybko, mechanicznie, błądząc oczami po mojej pokrytej potem twarzy.

Klątwa była równoznaczna z wyrokiem śmierci. Nie miało znaczenia, czy zaatakowana osoba była elfem, człowiekiem, lordem czy stajennym. Ponoć zmysły traciło się stopniowo, począwszy od wmawiania sobie nieistniejących rzeczy. Umysł opanowany przez Klątwę zmuszał chorego do okropnych czynów. Słyszałam o przypadkach, gdy zainfekowany zabijał całą swoją rodzinę, a nawet wioskę, zanim ktokolwiek zdążył zainterweniować. Nie było lekarstwa, żadnego.

Jednak żadna taka sytuacja nie miała miejsca w Edanii. Mur skutecznie chronił nas przed Obłędem, ale ja przecież nie oszalałam, prawda?

Doszłam do wniosku, że nie miałam tej pewności.

– Mamo... Jak możesz nie pamiętać Eleanor? – Musiałam spytać jeszcze raz. Musiałam mieć pewność.

Piękna efka zamknęła swoje zaszklone oczy, a jej twarz przysłonił cień. Bez słowa odwróciła się i opuściła pomieszczenie. Szczęknięcie klucza, przekręcanego w zamku, przeszyło ciszę niczym krzyk więźnia błagającego o wolność.

Rowena z kimś rozmawiała, a ja słyszałam jedynie stłumione szepty. Powoli, najciszej jak umiałam, wysunęłam się spomiędzy jedwabnych pościeli, delikatnie stawiając bose stopy na dywanie, zbliżyłam się do rzeźbionych drzwi i przyłożyłam do nich ucho.

– Nie wiem, czy to najlepszy pomysł. – Głos mojej matki drżał. Przez chwilę zapanowała cisza, a ja w duszy podziękowałam Słońcu za panującą poza murami rezydencji burzę. Byłam niemal pewna, że gdyby nie wichura, osoby po drugiej stronie grubych drzwi usłyszałyby kołatanie mojego przerażonego serca.

– Musimy zaufać, że to najlepsze rozwiązanie – powiedział Thalien stanowczym głosem, a po chwili dodał nieco głośniej: – Moi ludzie twierdzą, że tamtej nocy widzieli ruch w okolicach Muru, ale ponoć byli to sami mężczyźni. Żadnej kobiety.

Przekręciłam się, opierając plecami o drzwi. Ojciec jednak wykorzystał swoją pozycję, aby zdobyć informację o tej feralnej nocy. Czy na pewno nie oszalałam, skoro nikt z tak licznej organizacji, jaką była Straż, nie był świadkiem uprowadzenia Eleanor?

Z drugiej strony, czy myślałabym tak racjonalnie, jeśli traciłabym zmysły? Bo myślałam racjonalnie, prawda?

– Jeśli to Klątwa to musimy powiadomić króla. – Wydawało mi się, że głos Thaliena zadrżał. Zamarłam. Jeśli podejrzenia o Klątwie dotarłyby do Króla, to oznaczałoby to dla mnie niechybną śmierć.

– Ja... – Rowena urwała, a potem dodała niemal szeptem: – Złożyłam Meredith przysięgę, mam ogromne wątpliwości...– Urwała w połowie zdania, a ja wyobraziłam sobie uciszające spojrzenie ojca.

Nie rozumiałam sensu jej wypowiedzi. Nie wiedziałam, o jakiej przysiędze mówiła, ani jakiej kobiety dotyczyła, ale nie miałam czasu, aby to roztrząsać. Jeśli powiadomią króla, a ja umrę, to już nikt nie ocali mojej siostry z rąk porywaczy.

Mimowolnie ujrzałam dłonie pijanego mężczyzny sunące po jej posiniaczonym ciele.

Nie usłyszałam już ani jednego słowa, szepty ucichły, a ich miejsce zastąpiły oddalające się kroki i ciche jęki drewnianych schodów na końcu korytarza. Odeszli.

Przycisnęłam policzek do podłogi, próbując zobaczyć cokolwiek przez cienką szparę pomiędzy drzwiami i chłodną posadzką. Korytarz rozjaśniało migotliwe światło rzucane przez świece, co pozwoliło mi dostrzec dwie pary stóp, odzianych w czarne, skórzane buty, z ćwiekami w podeszwie. Buty Strażników. Rozpoznałam je od razu. Sama takie nosiłam podczas sekretnych treningów – Słońcu dzięki za mężczyzn o małych stopach, którym je podbierałam.

Musiałam się stąd wydostać, dowiedzieć czy oszalałam. Uciec.

Kamiennymi murami wstrząsnęło uderzenie pioruna, a moje oczy spoczęły na wysokim, strzelistym oknie, zakończonym ostrym łukiem. To była jedyna droga. Wystarczyło przedostać się do sąsiedniego pomieszczenia – komnaty Eleanor. Tam dowiedziałabym się wszystkiego, czego potrzebowałam, aby pozbyć się wszelkich wątpliwości.

Upchnęłam zwinięte w kłębek ubrania pod kołdrę, mając nadzieję, iż da mi to chociaż trochę więcej czasu.

Najciszej, jak potrafiłam, otworzyłam okno, błagając, aby zawiasy nie wydały żadnego dźwięku. W twarz uderzył mnie podmuch wiatru i lodowaty deszcz, przywodzący na myśl miedzianą wannę wypełnioną lodem. Moje ciało mimowolnie się napięło, gotowe do ucieczki. Czarne niebo przecięły dwie błyskawice, jakby sama natura pragnęła odwieść mnie od tego koszmarnego pomysłu.

Wbiłam palce we framugę, gdy stawiałam stopy na wilgotnym parapecie. Przez chwilę stałam nieruchomo, próbując uspokoić szalejące w drżącej piersi serce. Chłodne krople wsiąkały w koszulę nocną, wiatr chłostał nagą skórę, a ja z przerażeniem patrzyłam w dół.

Od wybrukowanej ziemi dzieliły mnie trzy piętra.

Jedyną drogą, prowadzącą do sąsiedniego okna, był niewielki, ozdobny, kamienny gzyms, znajdujący się jakiś metr niżej niż parapet. Na mojej drodze wyrosła także rzeźbiona półkolumna – ozdobny akcent, który nagle zmienił się w śmiertelnie groźną przeszkodzę.

Wdech. Wydech.

Dam radę. Muszę.

Wbijając palce w chropowaty mur, delikatnie opuściłam ciało, stawiając drżącą stopę na gzymsie. Byłam boleśnie świadoma zdradliwości wilgotnych powierzchni, ale nie miałam innego wyjścia jak po prostu im zaufać.

Przywarłam ciałem do chłodnej ściany, przesuwając stopy o milimetry. Szorstki mur drapał moją twarz, dekolt, ramiona. Dotarcie do kolumny zajęło mi całą wieczność. Już miałam otoczyć kolumnę rękami i przełożyć nogę na gzyms po drugiej stronie, gdy w ciemności pode mną rozbrzmiały męskie głosy i szybkie, nerwowe kroki. Spojrzałam w dół w momencie, gdy zza rogu wyłonił się obchód straży. Pomimo panującego mroku i odległości, która nas dzieliła, bez problemu dostrzegłam, iż dzisiejszej nocy byli uzbrojeni w wyjątkowo dużą ilość broni.

Broń, która miała posłużyć do zabicia ciebie.

Zacisnęłam oczy, ignorując zatrważające słowa. Cofnęłam się przed kolumnę, jednak ruch był zbyt szybki, a powierzchnia zbyt śliska. Moja bosa stopa ześlizgnęła się z wąskiego gzymsu, a ja uderzyłam twarzą w kamienny piedestał.

Błagam, nie patrzcie w górę.

Kroki zbliżały się nieubłagalnie, a ja nie miałam odwagi spojrzeć w dół. Robiłam wszystko, aby uspokoić drżące z zimna i zmęczenia ciało, bałam się ruszyć, aby podciągnąć nogę. Zwisałam nad mrokiem, nie chcąc wydać żadnego, nawet najcichszego dźwięku. Dłonie powoli ześlizgiwały się z kamiennej powierzchni, a ja protestowałam, z całej siły, wbijając paznokcie w kamień. Bolało.

Niemal rozpłakałam się z radości, gdy odgłos kroków, zamiast narastać, zaczął zanikać, oddalać się. Odetchnełam z ulgą, podciagając nogę i obejmując kolumnę. Jeszcze tylko kilka kroków.

Spokojnie.

Jeden po drugim.

Chwytając za parapet okna Eleanor, poczułam się, jakbym wygrała bitwę. Jednak chwila radości nie trwała długo, gdy dotarło do mnie, iż otwarcie okna możliwe było tylko od wewnątrz. Jak mogłam zapomnieć o tak istotnym szczególe? Skarciłam samą siebie, próbując jakimś cudem uchylić okno. Żadna z prób nie powiodła się, mimo włożonej w nie siły i błagań. Musiałam wybić szybę, a to niewątpliwie narobiłoby hałasu.

Błysk.

Grzmot.

Wzdrygnęłam się i odchyliłam głowę, aby spojrzeć w groźny nieboskłon. Mogłam wykorzystać burzę. Odgarnęłam mokre włosy z twarzy i wstrzymując oddech, skupiłam się na żywiole, szalejącym dookoła mnie.

Błysk.

Jeden. Dwa. Trzy. Cztery.

Grzmot.

Wypuściłam powietrze, czekając na następny błysk. Biorąc zamach, policzyłam do czterech i z całych sił uderzyłam pięścią w szybę.

Niemal zaklęłam, gdy nic się nie wydarzyło. Moja guwernantka padłaby na zawał, gdyby usłyszała przekleństwo, wibrujące w mojej głowie. O ile wcześniej nie uśmierciłoby jej wspinanie się w samej koszuli nocnej po murach domu, na dodatek w środku nocy.

Powtórzyłam cały proces od nowa, a na szybie pojawiły się niewielkie rysy.

Przygryzłam policzek od wewnątrz i spróbowałam jeszcze raz. Miliony szklanych kawałeczków wpadło do komnaty, a ja wraz z nimi. Szkło raniło moją skórę, przecinając ją i tworząc niemal artystyczny wzór z krwawych pręgów. Posoka wsiąkała w cienki, mokry jedwab na moim ciele.

Przetarłam mokrą twarz i powoli rozglądnęłam się po tak dobrze znanej mi komnacie.

Była pusta. Całkowicie, przerażająco pusta.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro