Rozdział 12

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kamienne ściany wąskich, niskich korytarzy zdawały się napierać na moje pogrążone w biegu ciało, nieustannie pośpieszać, przypominać, iż nie mogłam sobie pozwolić na ani sekundę zwłoki. Już raz się zawahałam, zauważywszy, iż moje nagie, wciąż mokre od ulewy stopy, pozostawiały za mną ślady. Wyraźną ścieżkę prowadzącą bezpośrednio do winowajcy. Zatrzymałam się, zaledwie na kilka minut, aby poszukać czegokolwiek, co mogłoby zetrzeć trop. Panika prawie rozerwała moje serce, gdy do moich uszu dobiegły przyciszone, obce mi głosy. Od tamtej chwili nie pozwalałam sobie na sekundy zwątpienia i odpoczynku.

Każda z lamp pozostawała zgaszona, a wąskie przejścia całkowicie pogrążone były w ciemnościach. Mrok dawał mi przewagę, szansę na pozostanie niezauważoną.

Przez głowę przemknęła mi myśl, że całe życie pragnęłam dokładnie czegoś odwrotnego. W głębi serca nienawidziłam mojej transparentności w tłumie, a jeszcze bardziej strachu przed zauważeniem. Szybko jednak odgoniłam te, nic nieznaczące w tamtej chwili, bezsensowne przemyślenia.

Jeszcze tylko cztery zakręty dzieliły mnie od wydostania się z murów rezydencji.

Trzy.

Mijając drugi zakręt, zderzyłam się z czymś, co wydało z siebie siarczyste przekleństwo. Ktoś się poruszył, wilgotne powietrze wypełnił szelest szat, a po chwili korbka lampy.

Moim zmrużonym oczom ukazała się Tari. Rozczochrana, zaróżowiona, z suknią w pośpiechu naciągnięta na ciało, nieco zbyt nisko, aby zasłonić wszystko, co powinna. Tuż obok niej, z lampą w ręku, stał elf, który zaledwie kilka dni temu okazał się miłością jej życia. Oboje wyglądali na przerażonych, niemal tak samo jak ja.

Uniosłam wyżej powieki, nie kryjąc zaskoczenia. Czy oni właśnie...?

– Luno... – zaczęła Tari, po czym urwała, jakby sama nie do końca wiedziała, co chciała powiedzieć. Zmierzyła mnie wzrokiem, a jej towarzysz ostentacyjne spoglądał w sufit. Spojrzałam w dół i nagle jego zachowanie przestało wydawać się dziwaczne. Jedwabna, całkowicie przemoczona, biała koszula nocna o absurdalnie niepraktycznym kroju kleiła się do mojego nagiego ciała, zakrywając... nic.

Otoczyłam się ramionami.

– Co tu robisz? – Tari w końcu zebrała słowa. – Wszyscy myślą, że śpisz u siebie w komnacie. Wszyscy się martwimy. Czy Ty...? Jak się czujesz? – Podniosła dłoń, jakby chciała mnie uścisnąć, po czym ją opuściła. Zapewne ona także bała się Klątwy i ewentualnej możliwości zarażenia Obłędem.

– Nieważne jak się czuję. Muszę się wydostać z domu, pomóc Eleanor. Proszę, nie mówcie nikomu, że mnie widzieliście – sapnęłam. Uśmiechnęłam się do nich błagalnie, ruszając dalej. Nie byłam pewna, czy mogłam im zaufać. Czy mogłam zaufać komukolwiek. Powinnam się pośpieszyć.

– Zaczekaj – powiedziała Tari, nieco zbyt mocno drżącym głosem. Odwróciłam się niepewnie, unosząc brwi.

Moja siostra ściągała z nóg skórzane trzewiki, by po chwili podać mi je w wyciągniętej dłoni. Zsunęła z palców rodowe pierścienie, wysadzane ogromnymi bursztynami, zachowała jedynie skromny pierścionek z cytrynem. Jej narzeczony wyciągnął w moją stronę dłoń, w której ściskał brązową pelerynę podszytą rudym, lisim futrem.

– Nie wiem, co powiedzieć – szepnęłam, odbierając podarunki. Miałam świadomość, iż nie uchroni mnie to przed zimnym, nocnym powietrzem, ale było to dużo lepsze niż cienka koszula nocna.

– Po prostu weź. – Tari delikatnie, bardzo niepewnie, ułożyła usta w uśmiech. Spletli dłonie w uścisku, kiedy stali i przyglądali się, jak zakładam nieco za małe buty i opatulam ciało ogromną peleryną.

– Dziękuję. – Głos mi się łamał. Nie byłam pewna, czy zobaczę siostrę ponownie, a to, co właśnie uczyniła, było jej najmilszym gestem w moją stronę. Nigdy, aż do tej pory, nie sądziłam, iż mogłybyśmy się zaprzyjaźnić.

– Jeszcze to. Gdziekolwiek idziesz, może ci się przydać.

Spojrzałam na wyciągniętą dłoń mężczyzny, a po chwili prosto w jego piękne, brązowe oczy. Rozumiałam, co dostrzegła w nich Tari, bowiem ja właśnie ujrzałam to samo. Jego spojrzenie wypełniała bezgraniczna, czysta dobroć.

W ręce trzymał sztylet.

– Dostałem go od ojca. Oddasz, jak wrócisz.

– Dziękuję, bardzo – szepnęłam, chwytając broń. – Nawet nie wiem, jak masz na imię.

– Tobias.

Widziałam, jak jego ręka, spoczywająca na dłoni mojej siostry, zacisnęła się nieco mocniej. Oddanie pamiątki musiało go wiele kosztować, ale dla mnie była czymś, co mogło zaważyć o moim życiu lub śmierci.

Jeszcze raz spojrzałam w oczy Tari. Z zaskoczeniem dojrzałam w nich łzy, a jej wargi drgnęły, jakby pragnęła coś powiedzieć.

Jednak żadne słowo nie opuściło jej ust. Moich także. Pomiędzy nami zawisło wieczne milczenie. 

Przycisnęłam sztylet do piersi, lekko dygnęłam i pognałam dalej, prosto w nieznane, całkowicie świadoma, że to, co właśnie przeżyłam, mogło być jedynym pożegnaniem z rodziną, jakie będzie mi dane. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro