Rozdział 13

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Spodziewałam się zwielokrotnionej liczby Strażników, pieczołowicie sprawdzających każdy zacieniony zakamarek, a jednak wymknięcie się z rezydencji okazało się dziecinnie łatwe. Nie natknęłam się na nikogo, kto pragnąłby mnie powstrzymać, zupełnie jakby cały świat na chwilę zamknął oczy, dając mi kilka krótkich sekund na ucieczkę.

Wiedziałam, że ryzykowałam, a jednak nie potrafiłam odejść bez pożegnania z Lando. Musiałam wiedzieć, czy jemu także udało się bezpiecznie powrócić do boksu, czy może wobec niego porywacze nie okazali takiej troski.

Nie był tylko zwierzęciem. Był przyjacielem. Dziką duszą, która z jakiegoś nieznanego nikomu powodu tylko mnie pozwoliła się okiełznać.

Odetchnęłam, gdy napotkałam mądre spojrzenie srebrzystych oczu na tle czarnego pyska. Jakimś cudem on także znalazł się w swoim boksie, a jego stan nie wskazywał, aby jakkolwiek ucierpiał.

Widziałam, że od razy wyczuł, po co przyszłam. Zawsze wydawał mi się być wyjątkowo inteligentny. Uderzył w niskie, drewniane drzwiczki, jakby próbując mi coś przekazać. Miał rację. Nie mogłam go tak tu zostawić, oddać jego los w ręce Thaliena, który nie miał w swojej naturze łagodności wobec żadnych żywych istot.

Już kilka chwil później, połykając słone łzy, obserwowałam, jak czarna sylwetka rumaka znikała w oddali, powoli wtapiając się w mrok. Miałam nadzieję, że uda mu się odnaleźć kogoś, komu także uda się go okiełznać. Żałowałam, że nie mógł zostać towarzyszem mojej podróży, jednak byłam boleśnie świadoma faktu, iż bez niego łatwiej przyjdzie mi pozostanie niezauważoną. A to było teraz najważniejsze.

Nie do końca wiedziałam, jaki był plan. Zamierzałam odnaleźć jedną z rys, o których istnieniu niedawno się dowiedziałam. Nie miałam pojęcia, jak ich szukać, ale jeśli byłoby to konieczne, mogłabym obejść całe Królestwo, sprawdzając każdy milimetr Muru.

Burzowe chmury odeszły, zostawiając za sobą lekkie powietrze, połamane gałęzie i całe stado kałuż, w których odbijała się tarcza księżyca, nieustannie oświetlająca drogę przed sad. Delikatne liście jabłoni, grusz i czereśni szeleściły na wietrze, jakby pragnęły zagłuszyć odgłos moich kroków.

Kilkakrotnie podskoczyłam przerażona, gdy przejrzałe jabłko z cichym uderzeniem spadało na twardą ziemię. Musiałam uspokajać rozszalałe serce.

W oddali dostrzegałam migoczące światła Dzielnicy Granicznej. Zapraszały mnie i kusiły swoją energią i ciepłem, rozpraszając noc. Z każdym niepewnym krokiem stawały się coraz wyraźniejsze, a do moich uszu dobiegała wrzawa i hałasy nocnego życia. Z całych sił starałam się ignorować myśli, powtarzające mi, że nie dam sobie rady, że nigdy nie podróżowałam bez Strażników, a jedyny raz kiedy miało to miejsce, zakończył się porwaniem mojej siostry.

Jakaś niewidzialna siła przyciągała mnie z powrotem do domu, jakbym była do niego przyszyta milionem transparentnych nici, niezgadzających się na tę podróż. Każdy krok wymagał ogromnego samozaparcia.

W kieszeniach zbyt obszernej peleryny zgromadziłam niewielkie zapasy – kilka gruszek i jabłek – pamiętając cały czas o naukach Strażników, aby w podróż ruszać odpowiednio przygotowanym, ale nie przeciążonym, by móc swobodnie się poruszać i w razie potrzeby uciekać.

Szybki marsz w zbyt małych butach Tari prędko stał się bolesnym doświadczeniem. Sztywna skóra zdawała się przedzierać przez wszystkie tkanki mojego ciała, aż dotarła do samych kości. Ból głowy i rozpalona skóra niemal na pewno oznaczały gorączkę, szalejącą w moim ciele.

Tak trwałam, przepełniona bólem, słabością i bezradnością, idąc przed siebie, wędrując myślami od strachu do bólu, skupiając wzrok na zbliżających się światłach. Szybciej, niż się spodziewałam, dotarłam do rwącego strumyka, końca naszej posiadłości.

Niczym nie przypominał niewielkiej strużki wody, którą mijałyśmy z Eleanor trzy noce temu. Ulewna burza zmieniła ją w gwałtowny, groźny potok. Kamienie, wtedy wystające ponad taflę, teraz tonęły w ciemnej toni. Dreptałam w miejscu, zastanawiając się, aż z westchnieniem zabrałam się za rozpinanie guzików peleryny. Przerzuciłam odzienie na drugą stronę strumyka, to samo zrobiłam z butami, marszcząc z poirytowaniem brwi, kiedy jeden z nich z impetem wpadł w błoto.

Cudownie.

Zacisnęłam wargi, wykonując pierwszy krok i modląc się, aby woda nie była tak głęboka, na jaką wyglądała. Zanurzyłam stopę i syknęłam, czując ukłucie miliona igiełek zimna. Zupełnie jakbym znów znalazła się w piwnicach, a moje skrępowane ciało ponownie miało znaleźć się w otchłani miedzianej wanny. Instynkt od razu nakazał mi ucieczkę.

Stopy ślizgały się po kamiennym dnie, a każdy krok był chwiejny i niepewny. Mniej więcej w połowie drogi, gdy woda zakrywała już moje piersi, kamień, któremu z zaufaniem powierzyłam swoją stopę, przewrócił się.

Świat zawirował, aby po chwili pozostać bezczynnie nad powierzchnią wody, podczas gdy ja, z przerażeniem, zanurzyłam się w lodowatej otchłani.

Mogłabym przysiąc, że ostatnie, co usłyszałam, zanim moja głowa zderzyła się z taflą wody, było siarczyste przekleństwo, rzucone gdzieś w pobliżu.

Czułam, jak prąd niósł mnie ze sobą, za nic mając mój sprzeciw. Wymachiwałam w panice rękoma, szukając czegokolwiek, czego mogłabym się chwycić, lecz odnajdywałam jedynie ostro zakończone kamienie, raniące skórę.

W końcu moje palce natrafiły na coś drewnianego, a ja z całych sił zacisnęłam na tym dłonie. Odszukałam stopami kamieniste dno. Udało mi się złapać równowagę i powoli, ostrożnie, czując rosnący gorąc w płucach, wyprostowałam się. Ze zdziwieniem odkryłam, iż znajdowałam się zaledwie kilka metrów od moich porzuconych na brzegu ubrań. Przywarłam całym ciałem do brzegu i powoli, milimetr po milimetrze, wyczołgałam się z wody.

Cóż za gracja.

Nie ufałam nogom, więc do ubrań podeszłam na czworaka, po czym usiadłam przerażona.

Wróć do domu.

Niewielki strumyk prawie zdołał mnie pokonać, a ja liczyłam, iż uda mi się odbić siostrę z oślizgłych rąk porywaczy? Nieproszone łzy napłynęły do moich oczu, szczypiąc w powieki. Zacisnęłam pięści, wbijając paznokcie w chłodną skórę.

Wzięłam kilka głębokich wdechów, uspokajając rozszalałe myśli, nakazujące mi powrót do bezpiecznego domu. Wyprostowałam plecy i rozejrzałam się, marszcząc przy tym brwi. Wokół nie było ani jednej żywej duszy. Czy przekleństwo, które usłyszałam, idąc pod wodę, wyszło nieświadomie z moich ust? Lub może było jedynie wymysłem mojego posiniaczonego umysłu?

Uznałam, że tak.

Powiodłam wzrokiem po strzępkach wilgotnego materiału, który nie przypominał już koszuli nocnej. Był brudny, pokryty dziwną, ciemną breją, wymieszaną z moją własna krwią. Musiałam przyznać, sama przed sobą, że moje ubranie nie spełniało już żadnej funkcji. Przygryzając policzek, pozbyłam się odzienia i wrzuciłam do strumyka, mając nadzieję, że prąd poniesie je na tyle daleko, iż nie będzie stanowiło potencjalnej wskazówki, dokąd się udałam.

W mroku rozległ się trzask łamanej gałązki.

Rzuciłam się w stronę peleryny z szybkością, o jaką bym siebie nie podejrzewała. Chwyciłam sztylet, wpatrując się w bezlitosny mrok pomiędzy jabłoniami.

– Jest tam ktoś? – krzyknęłam, próbując ukryć drżenie głosu. Palce ściskające rękojeść broni pobielały od siły, jaką włożyłam w chwyt.

– Jestem uzbrojona! – dodałam po chwili.

Odpowiedział mi szum wiatru i wody. Nic więcej, ani nic mniej.

Zalała mnie fala wstydu i gorąca, gdy uświadomiłam sobie kuriozalność sytuacji. Stałam nago, pomiędzy strumykiem a wybrukowaną drogą, całkowicie odsłonięta, grożąc cieniom, rzucanym przez poruszające się na wietrze gałęzie drzew.

Owinęłam się szczelnie peleryną, zasznurowałam buty i skierowałam kroki w stronę lasu, sąsiadującego z niskimi, drewnianymi zabudowaniami.

Nie miałam zamiaru przekradać się pomiędzy budynkami, póki mieszkańcy nie udadzą się na spoczynek. Odgłosy wskazywały jednak, iż wieczór wciąż trwał w najlepsze, a przepełniony był śmiechem, tańcem i alkoholem.

Ostatni raz spojrzałam w miejsce, skąd dotarł do mnie trzask, przyrzekając sobie, że nie będę się więcej oglądać.

Mogłabym przysiąc, że cień rzucany przez jabłoń poruszył się niczym żywa istota.

Uciekaj.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro