Rozdział 14

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Omszały, przewrócony konar posłużył mi za schronienie. Skuliłam się w jego pustym, wydrążonym wnętrzu, obserwując karczmę tętniącą nocnym życiem, zabawą i nieprzemyślanymi decyzjami pijanych dusz.

Niewielki, parterowy budynek, zwrócony był w moją stronę elewacją frontową, którą zdobiły liczne, wielokolorowe pnącza. Nad szerokimi, czarnymi drzwiami górował lekko zakrzywiony szyld. Wyraźnie słyszałam wesołe dźwięki muzyki, a pomiędzy nutami przemykał śmiech i pijackie okrzyki. Przez okna dostrzegałam migotliwe światło świec i lamp naftowych oraz ruch wielokolorowych tkanin, podrygujących w mniejszej lub większej zgodzie z rytmem. Co jakiś czas grupki elfów opuszczały budynek, kobiety narzucały grube płaszcze, pozwalały mężczyznom brać się w ramiona i składać pocałunki na ich zaróżowionych od trunków twarzach. Lekkie ukłucie zazdrości ugodziło mnie prosto w serce, mimo iż wiedziałam, że takie zachowanie nie przystawało damom. Najwyraźniej jednak w niższych warstwach społecznych nie obowiązywały tak ścisłe konwenanse.

Za najbezpieczniejsze uznałam pozostanie w kryjówce, aż do czasu, gdy gospoda pogrąży się w mroku, a wszystkie odurzone alkoholem i beztroską zabawą głowy spoczną na sztywnych, wykrochmalonych poduszkach. Nie chciałam ryzykować, aby ktokolwiek mnie zauważył – na każdym rogu kryć mogli się Strażnicy, a to iż byli pijani i poza godzinami służby, nie miało najmniejszego znaczenia.

Otuliłam się ciaśniej peleryną, po raz kolejny dziękując w myślach Tobiasowi za cudowny podarunek. Zimne powietrze przenikało aż do wnętrza moich kości, gdzie wciąż gnieździł się chłód lodowatej wody. Nie chciałam myśleć, co by mnie czekało, gdybym była zmuszona wybiec w zimną noc odziana jedynie w koszulę nocną.

Oparłam policzek o wilgotny mech, zaskakująco bardzo przypominający jedwabną poduszkę, walcząc z opadającymi powiekami. Oddałabym wiele za filiżankę parującego rumianku z miodem i goździkami. Ostatnie dni przyniosły wiele niespodziewanych wydarzeń, a ja próbowałam połączyć w głowie wszystkie wątki. Każda odpowiedź prowadziła mnie do nieskończenie wielkiej ilości kolejnych pytań. Czułam, że miałam przed sobą wystarczającą ilość elementów układanki, a problemem jest połączenie ich w całość. Czułam, że coś nieustannie mi umykało.

Zastanawiałam się nad słowami matki dotyczącymi obietnicy złożonej kobiecie o imieniu Meredith, nad lodowatym głosem ojca skazującym na śmierć niewinne dzieci, tylko dlatego, że ich rodzice postanowili z własnej, nieprzymuszonej woli opuścić Królestwo i udać się na tereny spaczone Klątwą.

Pojawiały się pytania dotyczące związku moich pijanych oprawców i porwaniem Eleanor.

Przerażeniem napawał mnie fakt, że cała nadzieja na odzyskanie siostry zaległa na moich barkach. Barkach, które walczyły jedynie na nielicznych treningach ze Strażnikami.

Zawsze chciałam umieć się bronić, móc ochronić siebie i siostry, ale nigdy nie sądziłam, że przyjdzie mi się zmierzyć z taką próbą. Gdybym wiedziała, włożyłabym w treningi dużo więcej wysiłku i cierpliwości. Powinnam była ćwiczyć więcej i ciężej.

Uśmiechnęłam się pod nosem na myśl o Haldirze, złotowłosym Strażniku. Miesiącami błagałam, aby nauczył mnie posługiwać się bronią.

Początkowo nasze spotkania odbywały się wyłącznie nocami. Haldir, doskonale zaznajomiony z planami rezydencji, na salę ćwiczebną wybrał przestronną piwnicę, umiejscowioną w północnej części budynku. Kilka długich wieczorów zajęło nam uprzątnięcie niezliczonej ilości niepotrzebnych gratów, śmieci i pajęczyn wraz z ich właścicielami, na widok których z całej siły powstrzymywałam się przed okrzykami paniki, aby mój nauczyciel nie wziął mnie za tchórza.

Często wyobrażałam sobie, jak cudownie byłoby umieć władać mieczem, budzić postrach i szacunek wobec innych, wkraczać do komnat ze śmiercionośną bronią przytroczoną do uda. Wielokrotnie z zachwytem przypatrywałam się turniejom rycerskim, podziwiając zgrabne ruchy uczestników, jakby broń stanowiła naturalne przedłużenie ich rąk.

Szybko jednak okazało się, że moje ręce nie były wystarczająco silne, a cierpliwość zbyt mała, abym pozwoliła sobie najpierw na nabranie siły.

Haldir zaproponował sztylet, który idealnie leżał w mojej dłoni, a ukrycie go pomiędzy fałdami sukni było dużo łatwiejsze. Wkrótce nasze spotkania zaczęły przynosić pierwsze rezultaty.

Po niecałych trzech tygodniach zostaliśmy nakryci przez dwóch Strażników.

Paldo i Gildron podejrzewali, iż Haldir ukrywał przed nimi swoją nową ukochaną. Któregoś wieczoru po prostu postanowili go śledzić, aż natknęli się na córkę doradcy króla, nieudolnie wymachującą sztyletem.

Początkowy szok i złość na przyjaciela, za narażanie na gniew wszystkich towarzyszy ze Straży, ustąpił zrozumieniu, kiedy wyjaśniłam im swoje pobudki.

Wytłumaczenie dwóm przystojnym, uzbrojonym i zirytowanym mężczyznom, iż nie chciałam być jak te wszystkie bezbronne, posłuszne mężczyznom elfki z Królestwa, wymagało ode mnie ogromnej odwagi. Podczas mojej improwizowanej, feministycznej przemowy kilkukrotnie wycierałam spocone ze stresu dłonie o ciemny materiał za dużej tuniki pożyczonej od Haldira. Kilka wieczorów później Paldo przyniósł treningowe szaty, które postanowiła podarować mi jego siostra. Widząc moje zaskoczenie, wyjawił szeptem, że gdyby jego młodsza siostrzyczka, jego oczko w głowie, umiała się bronić, nie nosiłaby teraz potężnych blizn na psychice i udach, które pozostawili jej upojeni winem mężczyźni w ciemnym zaułku. Przez kilka następnych nocy moja jedwabna poduszka mokra była od łez.

Przełomowym momentem był ten, kiedy zaproponowali, bym wybrała się z nimi w teren. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu okazało się, iż zadania Strażników podlegających mojemu ojcu, nie ograniczały się do patrolowania naszej rezydencji. Zaufane osoby wypełniały także różne zadania, takie jak patrolowanie pobliskich lasów, likwidowanie niewygodnych elfów, zdobywanie towarów i pozyskiwanie cennych informacji.

Chwila, kiedy zakapturzona wkroczyłam nocą w ciemny las, wraz z trójką Strażników, gdy nauczyli mnie wykorzystywać mrok jako sprzymierzeńca, kiedy wyjawili tajniki posługiwania się koronami drzew jako kryjówek, ale także jako ścieżki, którą można się przemieszczać, była chwilą, w której poczułam się, jakbym wróciła do domu po zbyt wielu latach na wygnaniu.

W tamtym lesie po raz pierwszy naciągnęłam strzałę na cięciwę i, mimo iż chybiłam celu, byłam dumna z tego, że próbowałam i uczyłam się nowych rzeczy.

W tamtym samym lesie, pod zasłoną mroku, pomiędzy gałęziami dębu, Haldir skradł mój pierwszy pocałunek. A potem kilka kolejnych.

Tego wieczoru widziałam go po raz ostatni. Na nasz powrót czekała Rowena, zatopiona w rozmowie z dowódcą Straży. Któryś ze szpiegów Thaliena zauważył nasze wyprawy.

Była wściekła i przerażona jak nigdy wcześniej i nigdy później. Krzyczała o bezpieczeństwie, które starała się nam zapewnić, o tym jak wielkie szczęście mieliśmy, że szpieg przyszedł do niej, a nie do ojca, który skazałby strażników na pewną śmierć. Kilkukrotnie podkreślania to, jak wielce była mną rozczarowana.

Pamiętałam, jak próbowałam się tłumaczyć, sądziłam, że akurat ona zrozumie moją niechęć do bycia bezbronną kobietą wśród potężnych i wpływowych mężczyzn.

Pamiętałam, jak jej drobne dłonie odepchnęły mnie od siebie z zaskakująco dużą siłą. Straciłam równowagę, wpadłam z impetem na witrynę stojącą tuż za mną, a kawałki szkła rozorały moją skórę.

Nieświadomie przejechałam dłonią po bliźnie, biegnącej wzdłuż wewnętrznej strony uda. Rowena miała rację, pozwoliło mi to lepiej zapamiętać, czym kończy się nieposłuszeństwo.

Ojciec nigdy nie dowiedział się, co zaszło. A ja nigdy nie dowiedziałam się, dlaczego Rowena postanowiła milczeć.

Haldir i jego przyjaciele zostali zdegradowani i przeniesieni. Nigdy więcej ich nie spotkałam. Wciąż towarzyszyły mi gorzkie wyrzuty sumienia. Gdybym tylko trzymała nos w swoich komnatach i nie namówiła go na treningi, cała reszta nigdy nie miałaby miejsca. Wszystko było moją winą.

Westchnęłam cicho i otworzyłam oczy, gdy usłyszałam, że muzyka ustała. Światła wewnątrz budynku zgasły, wypełniając okna czarnym atramentem. Wnioskując ze skradzionej mapy i wspomnień z ostatniej wizyty w Dzielnicy Granicznej, musiałam cały czas kierować się na północ, aż dotrę do zalesienia tuż przy Murze.

Przemykając najciemniejszymi zaułkami, unikając jasnych plam światła sączącego się z lamp gazowych, ostrożnie posuwałam się naprzód.

Miałam teraz lepszą sposobność, aby przyjrzeć się budynkom postawionym w tej dzielnicy. Poza głównymi ulicami domy wydawały się ściśnięte, jakby ich liczba była zdecydowanie większa niż ta, na którą realnie pozwalała powierzchnia.

Niegdyś biały tynk schodził z większości murów, drewniane ściany wydawały się być bezustannie pożerane przez liczne szkodniki. W niektórych oknach, przysłoniętych różnokolorowymi zasłonami, wciąż paliło się światło – te omijałam na kolanach ze wstrzymanym oddechem.

Nieprzerwanie towarzyszyło mi wrażenie, że ktoś podążał moimi śladami, ale za każdym razem, gdy spoglądałam w tył, nie dostrzegałam ani jednej żywej duszy.

Co jakiś czas zatrzymywałam się w mroku, aby upewnić się na mapie, czy aby na pewno zmierzałam w dobrym kierunku, bowiem kilkakrotnie odniosłam wrażenie, iż zataczam kręgi, mijając te same budynki. Wszystko tu było do siebie podobne. Moje płuca zalała ulga, gdy na końcu uliczki zauważyłam poszerzenie i plac. Według mapy za nim pozostało mi do pokonania zaledwie kilka wąskich przecznic.

Wybrukowaną przestrzeń oświetlało kilka lamp rozlokowanych w narożnikach. Pośrodku wzniesiona była dziwna, drewniana konstrukcja, sprawiająca wrażenie zbudowanej zbyt szybko i niedbale. Wzrok nie pozwalał dostrzec, czym miałaby być, a każdy kolejny krok wcale nie przybliżał mnie do rozwiązania tej zagadki.

Nie przypominała bowiem niczego, co bym kiedykolwiek wcześniej widziała.

Kiedy dotarłam na tyle blisko, by móc rozpoznać, na co właściwie patrzyłam, ziemia usunęła się spod moich ugiętych pod ciężarem szoku nóg.

Przede mną znajdowała się drewniana ściana, do której za pomocą zardzewiałych kolców przybite były... elfy. Ich ciała były zmasakrowane, wielokrotnie ranione. Puste, blade twarze wygięte w wiecznym, bezgranicznym cierpieniu. Pod każdym z nich utworzyła się karmazynowa kałuża. Metaliczny zapach krwi wdarł się do moich nozdrzy, a żółć z żołądka podpłynęła do gardła.

Dokonano tu brutalnej, publicznej egzekucji.

Nie chciałam patrzeć, ale równocześnie nie mogłam oderwać wzroku od szerokich ran, z których niemal wypadały szkarłatne, lśniące wnętrzności. Przenosiłam spojrzenie pomiędzy ciałami, aż dotarłam do dwóch, niewielkich, krwawych zawiniątek.

Na skraju konstrukcji wisiało dwoje dzieci. Ktoś przykrył je ciemnym materiałem, ale niewielkie, pulchne rączki przybite do drewna, wciąż były widoczne.

Zaledwie wczoraj Zewnętrzna Straż pojmała sześć osób, w tym dwójkę dzieci.

Zabić.

Ilość się zgadzała.

Zatoczyłam się do tyłu, walcząc o zachowanie równowagi.

To były elfy, które mój ojciec skazał na śmierć.

Nie mogłam uwierzyć w to, co widziałam. Byłam niemal pewna, że moje oczy kłamią, ukazując mi jakąś brutalną iluzję. Każda komórka mojego ciała krzyczała, że na pewno się mylę, że śnię, że to się nie dzieje naprawdę. Bardzo bym chciała, aby tak było.

Czy to możliwe, że urządzili tu publiczną egzekucję, aby przypomnieć mieszkańcom o zakazie przekraczania Muru? Czy Król nic o tym nie wiedział? A może wiedział i się na to zgadzał?

Jak można być takim brutalnym potworem?

Czułam, jak słone łzy napływały, do moich oczu, a następnie spływały po policzkach. Żyłam pod jednym dachem z kimś, kto był zdolny do tak okrutnej zbrodni.

– Pomóż mi, proszę.

Jedno z ciał poruszyło się lekko, a ja wstrzymałam oddech, podbiegając do zakrwawionej elfki.

Jej twarz była jedną wielką raną. Inteligentne, niebieskie oczy patrzyły na mnie spod lekko przymkniętych, spuchniętych powiek. Szczupłe dłonie i nogi przybite były do desek, zakrwawione ubrania były w strzępach. Z łatwością dostrzegałam liczne rany. Zmusiłam się, aby odwrócić wzrok od jej brzucha – od rany, która na pewno sięgała głębiej, niż mogłam sobie wyobrazić. Musiałam zwalczyć odruch wymiotny.

– Pomogę, oczywiście, że pomogę – szeptałam przez łzy, zastanawiając się, jak ją uwolnić. – Będę musiała oswobodzić ci ręce i nogi, to zaboli, ale sprowadzę pomoc. Wszystko będzie dobrze.

– Nie.

Zamarłam.

– Co? – Nic nie rozumiałam.

Błękitne oczy przewiercały się przez moją duszę, a ja wiedziałam, że już nigdy nie zapomnę tego spojrzenia.

– Po prostu zakończ moje cierpienie, błagam.

Serce w mojej piersi stanęło. Nigdy nikogo nie zabiłam. Nie mogłam. Jak miałabym z tym żyć?

Zrobiłam krok do tyłu.

– Proszę. Mój mąż, moje dziecko... – Słowa nie przeszły jej przez gardło, a po policzku popłynęła samotna łza, zmywając krew i pozostawiając za sobą bladą niczym śnieg skórę.

Jej ukochani także tu byli.

Wiedziałam, że potwornie egoistycznym byłoby nie ulżyć w jej cierpieniu, tylko dlatego, iż bałam się o swoje sumienie i koszmary, które na pewno będą mnie po tym nawiedzać.

Wyciągałam sztylet z kieszeni, a wtedy dotarło do mnie, że ta kobieta mogła mi pomóc. To potworne i egoistyczne, ale mogła być moją szansą na ocalenie siostry. Jedyną szansą.

– Zrobię to, obiecuję. – Niebieskie oczy zaiskrzyły, gdy wypowiedziałam te słowa. – Ale muszę dostać się za Mur, ocalić ukochaną osobę. Proszę, powiedz mi jak.

Zawahała się, spoglądając na lśniącą broń w mojej dłoni. Cisza, trwająca całą wieczność, zaległa między nami, była chłodna i nieoczekiwana, niczym pierwszy, zbyt wczesny śnieg.

– Tam, gdzie wschodzi Słońce, a woda przecina Mur, tam jest przejście. – Każde słowo wychodziło z jej ust powoli, jakby obracała je, ważyła i zastanawiała się, czy aby na pewno mogła je wypowiedzieć. – Proszę, zrób to.

– Przepraszam – szepnęłam, wbijając ostrze na wysokości jej serca. Miałam nadzieję, że nie chybiłam. Pragnęłam, aby śmierć przybyła jak najszybciej, aby nie niosła ze sobą zbyt ogromnego cierpienia, aby czym prędzej zabrała ze sobą duszę elfki i zaprowadziła ją prosto do Światła, gdzie czekać będą na nią jej bliscy.

Ciałem kobiety wstrząsnął spazm, a potem była już tylko cisza i odgłos kropel krwi, znikających w szkarłatnej kałuży u jej stóp.

Wyrwałam sztylet z jej piersi, a gdy stal zazgrzytała o kości, do moich ust napłynęła cała zawartość mojego żołądka.

Odwróciłam się, dokładnie oglądając wiszące ciała, jedno po drugim.

Krew. Rana na ranie. Wypadające wnętrzności. Brutalność. Nienawiść. Zabite dzieci.

Jednocześnie pragnęłam zapomnieć o tym widoku i wyryć go na zawsze w umyśle, aby już zawsze pamiętać, do czego doprowadził mój ojciec. Do czego był zdolny.

Obróciłam się na pięcie i ruszyłam na północ, w stronę Muru. Biegłam tak długo, aż w moich płucach wybuchł pożar. Zatrzymałam się dopiero wśród omszałych drzew.

Wymiotowałam, moim ciałem wstrząsały dreszcze, aż w żołądku nie pozostało już nic, co mogłabym zwrócić. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro