Rozdział 27

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pomimo błękitnego nieba, z którego umknęły wszystkie deszczowe chmury, odpowiedzialne za wodę, która skapując liści, jakimś cudem odnajdywała drogę prowadzącą za kołnierz mojego odzienia, w lesie panował chłód. Zimno prędko wkradło się pod moją pelerynę, najwyraźniej uznając, iż będzie moim nieodłącznym towarzyszem. Było to dobitne przypomnienie, iż wielkimi krokami zbliżała się Pora Mrozów. Starałam się odsuwać od siebie wspomnienie nocnego koszmaru z Eleanor, uwięzioną w niewielkim, kamiennym lochu, który zapewne ze stoickim spokojem przyglądałby się, jak moja siostra zamarza na śmierć.

Poprawiłam pelerynę, wdzięczna za ciepło odzienia.

Nierówna, omszała powierzchnia wymuszała nieustanne skupienie. Stopy ślizgały się na wilgotnym mchu, który zdawał się jawnie ze mną igrać, próbując utrudnić podróż.

Co kilka chwil Dagan przystawał i zorientowawszy się, iż odszedł zbyt daleko, czekał w miejscu, dając mi czas, abym mogła go dogonić. Dziękowałam Słońcu za fakt, iż nie komentował mojego ślimaczego tempa i niezgrabnych kroków. Byłam jednak w pełni świadoma kpiącego uśmieszku, w który układały się jego pełne usta.

Sceneria była rozczarowująco monotonna, mimo iż piękna, nieco egzotyczniejsza niż widywałam w obrębie Muru. Baldachim z ciężkich liści podtrzymywały potężne, nienaturalnie powyginane konary, ubrane w czarną niczym smoła korę, całkowicie pozbawione gałęzi na pierwszych kilkunastu metrach. Ziemie porastał mech – zdawał się być wszędzie, ustępował jedynie ogromnym korzeniom, wydostającym się na powierzchnię i licznym, wąskim strumykom, o dnach usianych barwnym kamieniami. Wszechstronna zieleń zdawała się barwić przesiąknięte wilgocią i zimnem powietrze, ale jej zmęczony, ciemny odcień był swoistą zapowiedzią nadchodzących zmian.

Byłam ciekawa, jak obraz, rozpościerający się przed moimi oczami, będzie się prezentował ubrany w biel, co z kolei było punktem zapalnym do zastanowienia się nad nadchodzącą przyszłością.

Wiedziałam, że jeśli uratuję siostrę, powrót do rodziny nie będzie możliwy. Nie po tym, jak zapomnieli o swojej córce, a ja popełniłam niewybaczalną zbrodnię, zabijając Strażnika. Nie wspominając już o fakcie, iż przekroczyłam Mur – całkowicie świadoma, iż groziła za to kara śmierci. Zignorowałam ukłucie żalu wywołane tym wnioskiem. Pomimo strachu, jaki powodowała w moim sercu Klątwa, Mgła i mieszkańcy tych terenów, ja potencjalnie mogłabym przystosować się do nowej rzeczywistości. Potrafiłam być niewidzialną, niezauważoną, ukrytą w cieniu, ale Eleanor nigdy nie pogodziłaby się z takim życiem. Kochała Edanię, kochała nasz dom, bycie w centrum uwagi, rodzinę, przyjaciółki, całe swoje życie.

Zacisnęłam pięści.

Nie miało to najmniejszego znaczenia. Najważniejsze było dotarcie do niej i wymyślenie planu na ocalenie jej życia. To, jak spędzi jego resztę, na razie musiało zostać odsunięte na drugi plan.

Mijała godzina za godziną, każda z nich wypełniona marszem, przerywanym nielicznymi minutami odpoczynku. Zaabsorbowana myślami o siostrze nie zorientowałam się, kiedy promienie prześlizgujące się między listowiem, nabrały cieplejszej barwy, aby z czasem całkowicie zniknąć i ustąpić miejsca powoli zapadającemu mrokowi, w którym tańczyły cienie, rzucane przez drzewa.

Tak samo, jak nie zorientowałam się, iż Dagan po raz kolejny przystanął. Dotarło to do mnie, kiedy z zaskoczeniem wpadłam na jego plecy, a on gwałtownie odwrócił się i owinął moją szyję ramieniem, przyciskając odzianą w skórzaną rękawiczkę dłoń do moich ust.

Uciekaj.

Byłam niemal pewna, iż mężczyzna zamierzał zabić mnie w samym środku lasu. Zapewne nikt nigdy by mnie tu nie odnalazł, a moje ciało stałoby się pożywieniem dla wygłodniałych stworów. Zaczęłam się wyrywać, a on tylko wzmocnił chwyt, spoglądając na mnie zirytowanym spojrzeniem spod przymrużonych powiek. Przycisnął palec wskazujący do swoich warg, nakazując mi milczenie. Wyswobodził mnie z żelaznego uścisku, dopiero gdy się uspokoiłam, a w moich oczach rozbłysło zrozumienie. Wcale nie zamierzał mnie zabić. Chyba.

– Słyszysz to? – zapytał niemal bezgłośnie, a ja zamarłam, wsłuchując się w las. Dookoła panowała niczym niezmącona cisza. Powietrze zdawało się gęstsze niż kilka chwil temu, nawet wiatr przerwał swój szalony taniec w koronach drzew. Pokręciłam głową, rozglądając się uważnie dookoła.

– Jest zbyt cicho. Wyjmij sztylet i trzymaj się za mną.

Zmrużyłam oczy, słysząc wydany mi rozkaz. Jednak musiałam przyznać, iż nie była to najlepsza chwila na krytykowanie tonu wypowiedzianych słów. Posłusznie chwyciłam broń. Jej nieprzyjemne, przypominające o śmierci zimno docierało do mojej skóry nawet przez gruby materiał rękawiczki. Szerokie plecy Dagana zasłaniały mi widok na cokolwiek.

Powoli poruszaliśmy się na przód, a ja starałam się naśladować bezgłośne kroki mężczyzny. Byłam wdzięczna sama sobie za liczne nocne ucieczki z domu, które zdawały się przygotowywać mnie właśnie do tej chwili.

Miecz Dagana, dzierżony w prawej dłoni, lśnił obietnicą śmierci. Lewą rękę wyciągnął za siebie, przytrzymując moje drżące przedramię.

Sekundy zmieniały się w minuty, a one z kolei ciągnęły się w nieskończoność. Miałam wrażenie, że powietrze wciąż gęstniało, a oddychanie stawało się coraz bardziej utrudnione, ale nic oprócz tego nie wskazywało na niebezpieczeństwo.

– Co się dzieje? – zapytałam, najciszej jak umiałam.

Dagan obejrzał się, aby na mnie spojrzeć, lecz jego wzrok powędrował na coś za moją głową. Czarne źrenice rozszerzyły się, zagrabiając dla siebie przestrzeń granatowych tęczówek. Zza moich pleców dobiegł straszliwy ryk, niemal rozdzierający powietrze. Mężczyzna popchnął mnie do przodu, a sam ruszył biegiem w stronę źródła bolesnego dla uszu dźwięku.

– Uciekaj! Najszybciej jak zdołasz! – wrzasnął zza moich pleców, gdy próbowałam złapać oddech.

Rzuciłam się przed siebie. Czułam, jak zimny pot spływał po moich plecach. Biegłam tak szybko, jak tylko mogłam. Żar szarpał moje płuca. Im dalej byłam, tym cichsze stawały się odgłosy walki. Słyszałam głuche łupnięcia, sapnięcia, warknięcia i dzikie wrzaski.

Skręciłam gwałtownie i przywarłam mokrymi od potu plecami do drzewa. Pozwoliłam sobie na jeden, uspokajający oddech, który ani trochę nie spełnił swojego zadania. Wychyliłam się zza pnia, aby spojrzeć na walczącego Dagana. Żółć zebrała się w moim gardle, gdy zobaczyłam z kim, a raczej z czym, toczył walkę.

Uciekaj.

Stwór kilkukrotnie wyższy od mężczyzny przypominał postawą człowieka, ale na tym jakiekolwiek podobieństwa się kończył. Czarna niczym heban skóra odchodziła z ciała postrzępionymi płatami, odsłaniając brązowe, gnijące mięso, a pomiędzy nim dostrzegałam ciemne kości. Nieproporcjonalnie długie, strzeliste palce zakończone były ostrymi niczym brzytwy pazurami, które rozszarpały cienką tkaninę na piersi Dagana. Z głowy, która pozostała jedynie gołą, czarną czaszką, wyrastało ostro zakończone poroże, w kolorze zbliżonym do odcienia zastygłej krwi.

Stwór wyglądał, jakby nie miał prawa żyć, jakby od wielu dni był martwy, a jednak, wbrew wszystkiemu, był tutaj. Ich walka była niczym taniec, przepełniony chaotycznymi ruchami, jakby jeden z partnerów całkowicie zapomniał układ.

Dagan odpierał ataki, blokował ciosy, ale wciąż się cofał. Nie zadawał żadnych ran, nie był w stanie. Potwór był zbyt duży, zbyt szybki, zbyt silny. Po czole mężczyzny spływał pot. Widziałam malujące się na jego twarzy zmęczenie, zmieszane z determinacją. Widziałam, jak zerkał w moją stronę, zapewne sprawdzając, czy posłuchałam rozkazu i oddaliłam się na bezpieczną odległość.

Uciekaj.

Oczywiste było, że nie miałabym żadnych szans w bezpośrednim starciu, ale stwór skupił całą swoją uwagę na Daganie. Mogłabym zaatakować z zaskoczenia. Nie spodziewał się tego.

To bardzo zły pomysł. Uciekaj.

Rozejrzałam się i podjęłam szybką, nieco zaskakującą mnie samą, decyzję. Zacisnęłam zęby na sztylecie, aby zapewnić sobie wolne dłonie, po czym wbiłam paznokcie w czarną korę i zaczęłam wspinaczkę w górę, nieco utrudnioną brakiem gałęzi w niższych partiach lasu. Kiedy dotarłam do pierwszych rozgałęzień, odetchnęłam z ulgą i poświęciłam sekundę, aby uspokoić rozszalałe serce, które każdym uderzeniem nakazywało mi, abym uciekała jak najdalej. Jednak już po chwili skakałam przez plątaninę gałęzi, co jakiś czas wspierając się przez dłuższą chwilę, umożliwiającą złapanie utraconej równowagi. Odtwarzałam w głowie słowa Haldira, upominające mnie, abym skupiła się na rozłożeniu ciężaru ciała na stopach i ignorowaniu strachu, który wpełzał do mojego umysłu, za każdym razem, gdy uświadamiałam sobie, jak wysoko byłam i czym groził upadek.

Musiałam zacząć działać. Wstrzymałam oddech, wpatrując się w nich z góry.

Nieliczne zadrapania pokrywały nagą skórę przedramion Dagana, a atakujące monstrum nie wydawało się zmęczone nieustanną wymianą bloków i ciosów. Sprawiało raczej wrażenie zirytowanego i bardzo, bardzo głodnego. Jego ruchy stawały się coraz szybsze, zniecierpliwione.

Miałam jedną, jedyną szansę, aby skoczyć na stwora i wbić w niego sztylet, mając nadzieję, że rana okaże się śmiertelna lub na tyle bolesna, aby stworzyć mężczyźnie szansę na ostateczny cios. I przy okazji nie połamać się od siły upadku.

Bardzo głupia decyzja.

Policzyłam do pięciu i przechyliłam się do przodu, mocno ściskając sztylet. Straciłam podparcie pod stopami. Nie było już odwrotu. W tym samym momencie to zobaczyłam. Błysk w oczach, delikatny uśmieszek, które świadczył o tym, że Dagan miał plan i wcale nie potrzebował mojej pomocy. Cofał się i blokował ciosy, aby znaleźć się pomiędzy wyższą roślinnością, co dałoby mu przewagę poprzez zmniejszoną widoczność dla patrzącego z góry stwora.

Stwora, który musiał mnie wyczuć.

Stwora, który odwrócił swoją uwagę od elfa i skupił ją na mnie.

Rzucił się w moją stronę, a ja uderzyłam w niego z impetem, od którego zadzwoniły moje zęby, na ślepo wbijając sztylet w przegniłe mięso, ubrane w czarną skórę. Do mojego gardła napłynęła żółć, kiedy jego ciałem wstrząsnęły konwulsje, a ostre szpony złapały mnie w talii. Kątem oka ujrzałam dziką furię wypisaną na twarzy Dagana, a po chwili błysk klingi, zadającej ostateczny, śmiertelny cios.

Stal przebiła cielsko tuż obok mojej głowy, a potwór znieruchomiał. Potem runął, przygniatając mnie do ziemi. Zalewała mnie czarna, śmierdząca maź, wyciekająca z gnijącego cielska. Parzyła moją skórę niczym wrzątek, a jego ciężar uniemożliwiał mi oddychanie. W zasadzie to uniemożliwiał mi jakikolwiek ruch. Breja zalała moją twarz, oczy, wpłynęła do ust, rozwartych w poszukiwaniu powietrza, a moje ciało ogarnął żar.

Tak musi wyglądać śmierć przez spalenie.

Dotarło do mnie siarczyste przekleństwo, które nigdy nie powinno być przeznaczone dla uszu damy, a po kilku wstrząsach, szarpiących przygniatającym mnie trupem, poczułam lekkość i powietrze. Silne ręce uniosły moje rozżarzone ciało, a towarzyszył temu syk bólu. Nie wiem, z czyich ust się wydobył.

– Wypluj to, postaraj się. – Przez żar czarnej mazi dotarły do mnie błagalne słowa. Chciałam ich posłuchać, chciałam pozbyć się cieczy z wnętrzności, z mojej skóry. Chciałam oddychać. Chciałam przestać płonąć. Ale nie mogłam. – Zaraz będzie po wszystkim. Tylko wytrzymaj. Proszę.

To mogłam spróbować zrobić. Wytrzymać. Prawie całe moje życie opierało się na wytrzymywaniu – jeszcze jednego okropnego balu, samotnego wieczoru czy kolejnego upokorzenia ze strony Thaliena.

Był tylko ból.

Usłyszałam plusk wody, a jakimś cudem żar zaczął ustępować. Zimne, szorstkie dłonie zmywały lepką maź z mojej skóry i włosów. Woda zalewała moje usta, oczy, nos.

Po pożarze na mojej skórze pozostało bolesne pieczenie, a ja znów mogłam ujrzeć ten okrutny świat. Wyłonił się spomiędzy mroku, ukazując Dagana. Zanurzony do pasa, klęczał w niewielkim strumyku, obejmując moje drobne ciało. Wciąż zmywał ze mnie wszystkie pozostałości po wnętrznościach potwora.

Intensywność granatowego spojrzenia wwiercała się w głąb mojego jestestwa. Czułam ten wzrok w każdej komórce mojego ciała.

Jego odzienie było poszarpane, pokryte czarną mazią zmieszaną z potem. W takim samym stanie były jego dłonie, ramiona i policzki. Dookoła ciemnych plam dostrzegłam czerwone obwódki podrażnionej skóry. Musiało boleć, ale nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Był całkowicie skoncentrowany na tym, aby ulżyć mojemu cierpieniu.

Podniosłam dłoń i mokrym rękawem swetra starłam maź z jego twarzy. Pozostawiła po sobie ciemnoróżowe plamy.

– Kazałem ci uciekać.

Ja także.

– A ja, zamiast tego, postanowiłam uratować ci życie. – Głos, który wydobył się z moich ust, był cichy, chrapliwy, a każde słowo paliło moje gardło.

Wyślizgnęłam się z jego ramion i nabrałam wody do dłoni. Ulga, którą poczułam, gdy zimna ciecz zalała mój przełyk, była nieporównywalna do niczego innego – tak samo jak zaskoczenie – które pojawiło się razem z mdłościami i czarnymi wymiocinami. Głośno pozbyłam się całej zawartości żołądka, która w dużej mierze pokryta była czarną cieczą, śmierdzącą siarką i krwią.

– A poszło ci to tak świetnie, że mogłaś stracić swoje – odparł, mrużąc powieki. Odwrócił wzrok, aby dać mi drobną namiastkę prywatności, podczas tego pokazu mojej słabości. – Napij się wody. Krew Mutantów jest trująca. I parzy.

Jakbym nie zauważyła.

Zapadła cisza, którą zakłócałam siorbaniem chłodnej wody. Kątem oka obserwowałam, jak Dagan zrzucał z siebie pelerynę, odpinał naramienniki, zsuwał poszarpaną tunikę i obmywał ciało wodą.

Wiedziałam, że nie powinnam była patrzeć, ale nie mogłam oderwać wzroku. Jego umięśnioną pierś przecinała długa blizna, której biel, odcinająca się od opalonej skóry, sugerowała, iż powstała lata temu. Może w tym samym czasie co ta na jego twarzy?

Miałam przemożną ochotę zapytać, co go spotkało, ale wtedy musiałabym przyznać do gapienia się. Zamiast tego spojrzałam na swoje odzienie. Było całe przemoczone i klejące, a większą jego część pokrywała krew Mutanta.

Musiałam je wyprać, a to oznaczało, że powinnam się była rozebrać. Krew napłynęła do moich policzków, a ja rzuciłam Daganowi pospieszne, nieśmiałe spojrzenie, które zauważył. Odchrząknął, spuścił wzrok, ale usta ułożył w nonszalanckim uśmiechu.

– Nie krępuj się – wymamrotał, ledwie powstrzymując śmiech.

Faktycznie, bardzo zabawne. Założyłam ręce, piorunując go morderczym spojrzeniem.

– Zaczekaj tutaj, wrócę się po torbę. – Wzburzył spokojną wodę strumyka, wychodząc na stromy brzeg. Krople wody spływały po jego ciele, aż docierały do mokrego materiału spodni, opinających dolne partie. Tym razem odwróciłam wzrok. Niechętnie.

– Mam tu zostać? Sama? – rzuciłam w stronę jego oddalających się pleców i wykonałam kilka niezgrabnych kroków przez wodę. Kiedy się obracał, uśmiech wciąż gościł na jego wargach.

– Czyżbyś się bała? – zapytał, zupełnie nie kryjąc rozbawienia. Przysięgam, że nigdy nie spotkałam nikogo, kto tak bardzo by mnie irytował.

Wykonałam kilka kroków w miejscu.

– Tak. – Odpowiadając, patrzyłam w dół, jakby moje stopy były najciekawszą rzeczą w zasięgu mojego wzroku.

Jego spojrzenie złagodniało. Opuścił ręce wzdłuż tułowia.

– Mutanty są samotnikami i stworami terytorialnymi. Fakt, iż zabiliśmy tego tutaj, oznacza, że przez jakiś czas będziemy tu bezpieczni. Nic ci nie będzie. Obiecuję.

Nie poczułam się ani trochę uspokojona, ale kiwnęłam głową.

Zostałam sama, wpatrując się w taflę wody, w której odbijał się złowrogi księżyc. Obserwował każdy mój ruch, oceniając i analizując. Tysiące gwiazd dookoła zdawało się robić dokładnie to samo.

Pomimo iż stwór nie żył, a Dagan zapewnił mnie o naszym względnym bezpieczeństwie, głos w mojej głowie wciąż wykrzykiwał to samo słowo:

Uciekaj!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro