Rozdział 36

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Następne kilka godzin upłynęło na krzątaniu się pomiędzy zmęczonymi i rannymi. Z czasem ich głowy zaczęły swobodnie opadać na oparcia, poduszki i pufy, a oddechy uspokajać i spłycać. Doskonale wiedziałam, że miał w tym swój udział mocny, uspokajający napar, który kilkukrotnie dorabiałam. Słyszałam, jak Dagan ciepłym głosem otulał ich uspokajającymi frazesami, zapewniającymi o spokoju i bezpieczeństwie. Wpatrywali się w niego zachwytem i lekką niepewnością, jakby kogoś w nim rozpoznawali.

Mieszałam kolejną porcję maści z żywokostu, a moja głowa po raz kolejny na sekundę opadła w dół, gdy pomimo walk, jakie toczyłam ze snem, znów przejął nade mną kontrolę. Natychmiast poderwałam ją do góry, ze złością zauważając, że rozlałam nieco wosku.

– Drogie dziecko, już nic więcej dziś nie zdziałamy. – Orsoyla położyła swoja kruchą, ciepłą dłoń na mojej, wyciągając z niej drewnianą szpatułkę. – Chodź, musisz odpocząć. I zmyć z siebie ten smród i brud.

Powoli podniosłam się z miejsca, szukając w pomieszczeniu znajomej twarzy. Vivien spała, więc odetchnęłam z ulgą. Kilkukrotnie musiałam odsyłać ją z kuchni, aby jednak położyła się i odpoczęła po tych okrucieństwach, które nigdy nie powinny były ją spotkać.

Minęłyśmy Dagana, nachylonego nad drewnianym kredensem. Ze skupieniem wymalowanym na twarzy wypełniał jedno z licznych zadań, powierzonych mu przez kobietę. Przez to kilka godzin wspólnej krzątaniny zaobserwowałam, że przygryzał dolną wargę, gdy próbował się na czymś skupić. W tym momencie robił dokładnie to samo, a ja pomimo zmęczenia, wyobraziłam sobie, jakby to było, gdyby to moje zęby wbijały się w te usta.

Natychmiast odgoniłam tę myśl, czując krew napływającą do policzków. Nie powinnam nawet myśleć o takich rzeczach.

Staruszka, zniecierpliwiona moim ociąganiem, delikatnie chwyciła mój łokieć. Prowadziła mnie na piętro, rześko wskakując po kolejnych wysokich stopniach.

Wskazała jedne z licznych drzwi, za którymi czekała na mnie niewielka sypialnia połączona z malutką komnatą łaziebną. Duże okno otwierało pomieszczenie na osadę, która oświetlona porannym Słońcem budziła się do życia. W wąskich uliczkach dostrzegałam opatulone pelerynami i grubymi swetrami postacie, witające się uśmiechami, mknące szybko przed siebie, aby czym prędzej umknąć do ciepłego wnętrza budynków. Zapewne uznałabym ten widok za piękny, gdyby nie szarość i smutek, które spowijały świat, wysysając z niego wszelki barwy.

Oderwałam wzrok od szyby i powlokłam się na zmęczonych nogach do łazienki, gdzie ze zdumieniem odkryłam czekająca na mnie ciepłą kąpiel, urozmaiconą, kojącymi nerwy, płatkami lawendy. Tuż obok żelaznej wanny, postawionej na czterech złotych, wilczych łapach, stał stoliczek, a na nim leżała jasna, obszerna, zapewne męska koszula.

Pragnąc jedynie pozwolić powiekom opaść, prędko obmyłam ciało i włosy, wsunęłam na ciało czystą koszulę, dopiero wtedy zauważając, jak bardzo moje ubrania śmierdziały potem i krwią, po czym zanurzyłam się w nieco szorstkiej pościeli. Byłam zmęczona, łoże miękkie i pachnące bezpieczeństwem, a mimo to nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, próbując wygonić nieznośne myśli z głowy.

Chciałaś go zabić.

Twoja siostra jest w niewoli, a ty śpisz sobie w miękkich pościelach u jakiejś obcej kobiety, która twierdzi, że jest szeptuchą.

Strażnicy zabili elfa.

Strażnicy polowali na niewinnych, nawet na kobiety w ciąży.

Nic nie miało sensu, a jednocześnie miało go wszystko, jakby świat pragnął mi pokazać, iż słowa wypowiedziane przez Dagana, tuż przed tym jak mój sztylet zanurzył się w jego ciele, były prawdą. Czułam się, jakby ziemia usuwała mi się spod nóg.

Myślałam o tym, jakim cudem tak bardzo pomyliłam się w swoim osądzie, sądząc, że zabiłam tego elfa, a tymczasem był pełen sił i życia.

Myślałam o Eleanor. Myślałam o Vivien, która spała na dole, na twardej, drewnianej podłodze.

Westchnęłam, wysuwając się spod ciepłej pierzyny. Powoli zeszłam, wciąż nie mogąc przywyknąć do absurdalnej wysokości stopni. Dagan powinien się tym zainteresować i coś na to poradzić, biorąc pod uwagę wiek kobiety i ich najwyraźniej zażyłą relację. Przerażone, brązowe oczy obserwowały mnie od chwili, gdy tylko moja bosa stopa stanęła w salonie. Vivien nie spała. Całe jej ciało drżało ze strachu, a blade, wciąż pokryte zakrzepłą krwią, dłonie mocno ściskały poły mojej peleryny.

Wyrzuty sumienia zalały moją duszę. Jak mogłam zostawić ją tutaj samą, po tym jak bardzo pokazała, iż mnie potrzebowała? Powinnam była ją od razu obudzić i zabrać ze sobą na piętro.

– Położysz się ze mną? – spytałam szeptem, mając nadzieję, iż nie zakłócę czyjegoś snu.

Niemal rzuciła się w moje ramiona, kiwając głową z wdzięcznością.

Obmyłam jej twarz i dłonie, plując sobie w brodę, że samolubnie wykorzystałam wodę w wannie. Ciężko było mi przywyknąć do nowego życia, pozbawionego gorących kąpieli rankiem i wieczorem, służek czeszących moje włosy i wybierających okropne stroje, ale mimo to powinnam myśleć o innych, nie tylko o swojej wygodzie.

Owinęłyśmy się grubą kołdrą, wtulając nawzajem w swoje spięte ciała, niczym siostry. Wsłuchiwałam się w jej oddech, wciąż przyśpieszony. Też nie mogła zasnąć.

– Wiesz, że jesteś pierwszym człowiekiem, jakiego zobaczyłam w życiu? – westchnęłam, wpatrując się w jej obłe ucho, delikatnie wyłaniające się spod kurtyny włosów.

– A ty?

– Ja? – odpowiedziałam, nie rozumiejąc zadanego pytania.

– Sądziłam, że też jesteś człowiekiem – odparła, delikatnie zmieniając pozycję. Towarzyszyło temu kilka jęków materaca.

– Jestem elfką – odparłam, nieco zbyt szybko i głośno. Ciało Vivien drgnęło.

– Zawsze miałam problem z rozpoznaniem, kto jest kim – westchnęła. – Zresztą, co za różnica? Twoje uszy wyglądają niemal tak samo jak moje. Twoja krew zapewne jest tak samo czerwona jak moja, a żyły przebijające przez skórę przybierają ten sam, chłodny odcień.

Wpatrywałam się w sufit, rozważając jej słowa. Całe moje życie wpajano mi, że byliśmy lepsi od zwykłych, prostych śmiertelników, których głównym celem było mordowanie elfów. Tymczasem moje ciało oplotło się wokół przerażonego ciała śmiertelniczki – składałyśmy się z takich samych tkanek, kości i mięśni. Nawet nasz oddech miał podobny rytm, a serce zapewne wybijało niemal identyczną melodię.

Moje palce musnęły ucho – boleśnie podobne do mojego.

Jak miałam nadal wierzyć w nienawiść pomiędzy naszymi gatunkami, skoro widziałam, jak elf umierał, pragnąc uratować zwykłego człowieka? Jak mogłam wciąż funkcjonować, opierając swoje myśli, przekonania i poglądy na fundamencie mojego jestestwa, skoro przez ostatnie dni został on całkowicie zachwiany?

– Przepraszam – szepnęłam w końcu, zamykając oczy, gdy promienie Słoneczne przedarły się przez ciężkie, rude zasłony, uderzając prosto w moje oczy.

– Za co? – odpowiedziała drżącym, zdziwionym głosem.

– Przeze mnie zginął ten elf – mówiłam, walcząc z napływającymi łzami. – Powinnam była zareagować wcześniej, nie pozwolić im zabić twojego ukochanego.

Zapadła cisza, wypełniona bólem, którego nie potrafiłam znieść. Ciałem Vivien wstrząsnął szloch, a ja przytuliłam ją najmocniej, jak potrafiłam.

– Briar – jęknęła, pomiędzy kolejnymi łzami zalewającymi jej usta. – Miał na imię Briar.

Wtulałam się w jej włosy, wciąż pokryte krwią. Miałam nadzieję, iż nadejdzie czas, w którym te okropne wyrzuty sumienia choć trochę zmaleją, pozwalając mi swobodnie oddychać.

– Nie możesz się obwiniać o jego śmierć – powiedziała nagle Vivien, obracając się, aby spojrzeć mi w oczy. Cała jej twarz była zaczerwieniona i mokra od płaczu. – Nic z tego co nas wszystkich spotkało, nie jest twoją winą. Dzięki tobie tu jesteśmy, cali i niemal zdrowi. Dzięki tobie oni wszyscy mają szansę wrócić do swoich rodzin i swojego życia.

Zdecydowanie i pewność w jej głosie zaskakiwały mnie coraz bardziej z każdym słowem, opuszczającym jej spierzchnięte wargi.

– Oni mają szansę? A co z tobą?

– Ja... – zawahała się, jakby szukała słów. – Nie miałam nikogo poza Briarem. Podpalili nasz dom, gdy wyciągali nas z niego w samym środku nocy. Nie mam gdzie się podziać.

Wciągnęłam gwałtownie powietrze, przerażona bólem, jaki musiała czuć. Bólem, który w pewnym stopniu z nią dzieliłam. Też nie miałam gdzie się podziać.

– Wiesz... Muszę coś załatwić, bardzo ważnego – zaczęłam, obserwując jej rzęsy, oprószone słonymi kroplami. – Ale zanim wyruszę znajdę ci jakiś dom, a kiedy wrócę, razem z moją siostrą, pomyślimy co dalej, dobrze? Jakoś to wszystko ułożymy.

Nie mówiłam tego tylko ze względu na nią. Coś, jakaś dziwna, nietypowa więź połączyła nasze roztrzaskane serca i sprawiła, iż chciałam uczestniczyć w życiu Vivien, tak samo jak pragnęłam, aby ona uczestniczyła w moim.

– Obiecujesz?

Pokiwałam głową, składając delikatny, siostrzany pocałunek na jej rozpalonym czole.

– Obiecuję.

Jej drżące dłonie odnalazły moje, splatając nasze palce.

– Jestem taka przerażona – wymamrotała, zamykając w końcu oczy. – Chciałabym być tak odważna jak ty.

– Kiedyś ktoś mi powiedział, że można bać się wielu rzeczy, ale to nie czyni nas tchórzami. Liczy się to, co robimy z tym strachem – szepnęłam, patrząc, jak na jej twarz wypływał delikatny, nieśmiały uśmiech. Gwałtowny oddech stopniowo zwolnił, dając mi do zrozumienia, iż dziewczyna w końcu zapadła w miękkie objęcia snu. Miałam nadzieję, iż będzie dla niej łaskawszy niż to, co czekało ją w rzeczywistości.

Westchnęłam, rozmyślając o tym, co powiedziała.

Była tak bardzo daleka od prawdy.

Wcale nie byłam odważna.

Byłam przerażonym tchórzem, który nie miał pojęcia, co powinien robić. Błąkałam się w mroku, działałam na oślep, otoczona strachem, cierpieniem i bezradnością. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro