Rozdział 42

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Upadliśmy.

Wilgotna trawa załaskotała mój policzek, a lekkie, świeże powietrze wtargnęło w moje nozdrza. Było niczym szklanka chłodnej wody po ciężkim, upalnym dniu.

Uniosłam powieki, obawiając się, tego, co na mnie czekało, po ich drugiej stronie. Pierwszym, co ujrzałam, były szafirowe oczy, przepełnione zmęczeniem, wpatrzone prosto we mnie. Za jego głową tańczyły kolorowe światła, a do moich uszu docierała cicha muzyka spleciona w jedność z nieustającym szumem wody.

Mężczyzna odwrócił wzrok, a ja podążyłam za jego spojrzeniem. Tuż przy naszych stopach Mgła zatrzymała się, obijając o niewidzialną dla moich oczu barierę.

Magia.

Powieki opadły, odmawiając posłuszeństwa. Nie miałam siły zainteresować się żadnym z docierających do mnie bodźców. Chciałam po prostu zasnąć w tym miejscu, na tej mokrej trawie, nie przejmując się zupełnie niczym.

– Mało brakowało, a przegrałabym zakład. – Melodyjny, damski głos wybrzmiał tuż obok mnie. Odpowiedział mu śmiech Dagana i odgłos pospiesznych, ciężkich kroków.

– Kto obstawiał, że nam się nie uda?

– Niestety, ale tym razem ja. W końcu uda mi się wygrać. – Usłyszałam niski, męski głos, po czym w powietrzu rozbrzmiało kilka ciepłych, serdecznych powitań i szczery śmiech. Słowa powoli zaczynały zlewać się w jedność.

– Kto to? – zapytał ktoś, zapewne mając na myśli moje bezwładne ciało, leżące u ich stóp.

– Luna Altensol.

– Kurwa mać, poważnie? – syknęła kobieta.

Odpowiedziała jej cisza.

Silne ramiona uniosły moje ciało, a szorstkie palce odgarnęły przepocone włosy z twarzy. Z całego serca pragnęłam unieść powieki, ujrzeć Dagana, tę kobietę i mężczyznę, którego śmiech przepełniało ciepło i dobroć.

– Świetnie się spisałaś, maleńka. – Szept Dagana wpełznął do mojego ucha, a spokojnie kołysanie, towarzyszące jego krokom, powoli zaprowadziło mnie na granicę jawy i snu. – Możesz zasnąć, ja o wszystko zadbam.

Nie zamierzałam protestować. Z ulgą osunęłam się w mrok, a ostatnim, co usłyszałam, był zaniepokojony głos kobiety, jednak jej słowa były zbyt zdeformowane, zbyt odległe, abym zrozumiała ich znaczenie. Potem nic było już nic. Nadszedł spokojny sen, bez koszmarów, bez zimnej toni, bez Eleanor. 

☽ ☾

Chłodny wiatr muskał moją nagą skórę, tańczył pomiędzy wilgotnymi falami włosów, zaglądał pod fałdy grubego koca, zarzuconego na ramiona, a następnie uciekał dalej w świat, pragnąc sprawić, iż kolejna osoba zadrży pod wpływem jego dotyku. Mogłabym się tym przejąć. Mogłabym wycofać się za ogromne przeszklenie, oddzielające przydzieloną mi obszerną sypialnię od niewielkiego tarasu. Mogłabym zanurzyć się ponownie w objęcia jedwabnych pościeli, które zaścielały moje łoże. Mogłabym ponownie otworzyć pomalowane na zielono drzwi, prowadzące na korytarz i znów napotkać uśmiechnięte oczy mężczyzny, którego zadaniem najwyraźniej było pilnowanie mojej komnaty.

Lub ciebie.

Mogłabym zrobić tak wiele rzeczy, lecz każda z nich wymagała odwrócenia wzroku od tego, czego widokiem upajałam się już od bliżej nieokreślonego czasu.

Okazało się, iż Oaza była najpiękniejszym, co kiedykolwiek dane mi było ujrzeć. Nic co znajdowało się w mojej pamięci, nie mogło się z nią równać, a ja byłam pewna, iż cokolwiek zobaczę jeszcze w swoim życiu – pozostanie jedynie marnym cieniem w porównaniu z tym miastem.

Doskonale pamiętałam konsternację, którą czułam, analizując konstrukcję domu, należącego do Dagana. Cóż, Luna z przeszłości nie uwierzyłaby, gdybym jej opowiedziała, na co patrzyła Luna z teraźniejszości.

Oaza zlokalizowana była w sporej..., nie, w ogromnej dolinie pomiędzy strzelistymi wierzchołkami ośnieżonych gór. Porastały ją ogromne drzewa, o pniach wielokrotnie potężniejszych niż te, które zwykłam widywać w Edanii, nie wspominając o ich wysokości, która z pewnością wielokrotnie przewyższała pałace Króla Słońca. Zabudowania, będące mieszanką omszałych desek, kamieni i plątaniny gałęzi, oplatały konary drzew. Budynki, ścieżki i mostki znikały pod powierzchnią ziemi, ale także umykały mojemu wzrokowi, unosząc się wysoko, docierając aż do koron drzew. Pnącza i mech pragnęły zagarnąć dla siebie każdą możliwą powierzchnię, porastając wszystko, co ośmieliło się stanąć na ich drodze. Tam, gdzie olbrzymi las sąsiadował z niemal czarnymi skałami, budynki przybierały formę wydrążonych w kamieniu tarasów. Wszystko było zachwycające, ale to, co zaparło dech w mojej piersi, znajdowało się u stóp drzew.

Przez sam środek Oazy, niczym wąż, wiła się rzeka. Tuż przed moimi oczami przeobrażała się w wodospad. Mimo dzielącej nas odległości, niektóre, najwytrwalsze krople wzburzonej wody docierały aż do mnie, osiadając na mojej bladej skórze.

Po obu stronach wodospadu liczne zabudowania zażarcie walczyły z wodą, przebijając ją i znikając za kurtyną. Tam, gdzie prąd łagodniał, przez rzekę przerzucono liczne, kamienne mosty. Wzdłuż rzeki niewielkie domki wyrastały spomiędzy zieleni, aby po chwili przybrać morfologiczne formy i wspiąć się w górę, aż do samego listowia, przesłaniającego większość nieboskłonu.

Budynek, w którym się znajdowałam, był zawiłą plątaniną marmuru, drewna i gałązek, oplatającą niemożliwie gruby konar. Drzewo, do którego należał, jakimś cudem zdecydowało się wyrosnąć i powierzyć cały swój ciężar półce skalnej, unoszącej się ponad miastem. Niebezpiecznie mocno chyliło się w dół, ku wodospadowi, nad którym rozciągał się potężny, niemal czarny most, łączący pozostałą część miasta z rezydencją. Ciemnozielony dach, niemal w całości porośnięty mchem, zdobiły liczne mniejsze lub większe wieżyczki, a ich ściany wypełniały ogromne, barwne witraże.

Nie istniała żadna granica pomiędzy tworem elfich rąk a dziełem natury. Wszystko zdawało się ze sobą współgrać, współpracować i nawzajem podpierać.

Kolory były nieco przygaszone, zmęczone, ale w sposób naturalny, typowy dla nadchodzącej Pory Mrozów. Szarość i smutek pozostały za tą samą magiczną barierą, która powstrzymała Mgłę przed pochłonięciem nas w całości.

Gdy stawiałam pierwsze kroki na marmurowej posadzce, powietrze było wilgotne i ciężkie, a nieśmiałe Słońce wciąż ukrywało się za horyzontem. Teraz, po upływie dłuższego czasu, na moich policzkach tańczyły delikatne promienie, przebijające się przez korony drzew. Ogarniający mnie zachwyt wciąż był taki sam, jak w pierwszej sekundzie.

– Ciężko przestać się zachwycać, prawda?

Drgnęłam, zaskoczona kobiecym głosem tuż za moimi plecami. Od razu go rozpoznałam. To on przeklął nad moim wycieńczonym ciałem, dowiedziawszy się, kim byłam. Odwróciłam się, a moje serce zabiło nieco szybciej, z jakiegoś powodu zestresowane obecnością kobiety.

Przede mną stała niesamowicie wysoka, piękna, ale nie w typowy sposób, elfka, o uszach, jakich nigdy wcześniej nie widziałam. Ich ostre, lekko pofalowane zakończenia przywodziły na myśl płomienie, a efekt ten podkreślały długie, rude loki okalające jej przyjemną dla oka, nieco znajomą, twarz, z której patrzyły na mnie ogromne oczy, w kolorze płynnego miodu. Ubrana była w ciemnozieloną, prawie czarną, aksamitną tunikę ze stójką, idealnie przylegającą do jej ciała. Skórzane spodnie w odcieniu głębokiego brązu upchnęła w wysokie, wiązane buty. Dostrzegłam także rękojeść broni, wystającą zza jej pleców. Wykuta została z ciemnego, granatowego kamienia, poprzecinanego jasnymi, niemal złotymi, żyłkami.

Wpatrywała się w Oazę ze szczerym zachwytem, jak gdyby ona również widziała ją po raz pierwszy.

– Uwielbiam ten widok – dodała, gdy nie odpowiedziałam, zbyt zajęta podziwianiem jej osoby. – Mimo iż towarzyszy mi każdego ranka, zawsze zachwyca tak samo.

Odwróciłam głowę, aby ponownie spojrzeć na krajobraz rozciągający się u naszych stóp. Czułam, że ja także będę miała takie odczucia.

– Nigdy wcześniej czegoś takiego nie widziałam.

– Mogę ci zdradzić, że moje oczy widziały wiele, naprawdę wiele pięknych rzeczy, ale nic nie równa się temu.

Powoli przeniosła swoje ciepłe oczy na mnie, zlustrowała moją osobę, zacząwszy od bosych stóp aż po rozczochrane, wciąż wilgotne po kąpieli włosy. Pełne usta w odcieniu intensywnej, krwistej czerwieni wygięły się w lekki uśmiech.

– Wyglądasz w niej lepiej niż ja. – Kiwnęła głową, wskazując na czarną, satynową koszulę nocną, którą odnalazłam na stoliku sąsiadującym z łóżkiem. Po przebudzeniu wciąż odziana byłam w swoje brudne, poszarpane i całkowicie przepocone ubrania. Najwyraźniej Dagan wziął sobie do serca scenę, którą urządziłam po obudzeniu się w jego szatach. – Możesz ją zatrzymać.

Krew napłynęła do moich policzków. Miałam szczerą nadzieję, iż to ona przyniosła piżamę do mojej komnaty.

– Ale muszę powiedzieć Dagowi, żeby nie rozdawał moich rzeczy swoim dziewczynom.

No i po nadziei.

Dagowi?

Dziewczynom?

Ja nie jestem jego... – zaczęłam, lecz elfka pośpiesznie weszła mi w słowo.

– Wiem. – Uśmiechnęła się, lekko potrząsając głową. Wyciągnęła szczupłą dłoń, przyozdobioną całymi kilogramami złotych pierścieni. – Jestem Keres. Miło mi cię w końcu poznać, Luno.

Uścisnęłam lekko wyciągniętą rękę.

– W końcu? Słyszałaś o mnie wcześniej? – Zmarszczyłam nieco nos, przywołując w pamięci jej reakcje na moje nazwisko.

– O tak – odparła wesoło, a kiedy napotkała moje zaciekawione spojrzenie, westchnęła i przewróciła oczami. – Izel mi o tobie opowiadała.

– Co mówiła?

– Och, nic takiego. Tylko że jesteś okropna i doprowadzasz Daga do szaleństwa. – Nieco spochmurniałam, słysząc te słowa. Czy faktycznie byłam wobec Izel nieprzyjemna? Przecież to ona zawzięcie milczała. Prawda?

– Hej, żartowałam. – Mrugnęła porozumiewawczo, chwytając mój łokieć. Mogłabym przysiąc, że jej skóra niemal poparzyła moją. – Wyrażała się o tobie raczej... ciepło. Ale czy to w zasadzie ma jakieś znaczenie? Chodźmy lepiej znaleźć ci jakieś praktyczniejsze ubrania. – Pociągnęła mnie za sobą. Delektowałam się ciepłem jej dotyku i zapachem, ciężkim i słodkim, przypominającym konwalie, ale podszyte czymś nieuchwytnym, czymś, co przywodziło na myśl potęgę dzikiego ognia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro