Rozdział 57

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Płomienie pochylały się ku naszym ciałom, gdy przemykaliśmy przez rozpadające się korytarze. Tańczyły i wyginały się, pragnąc stopić naszą skórę i przemienić kości w szary, nic nieznaczący pył. Zabawne, że nagle przestałam się ich bać. Tak samo, jak nie obawiałam się już głosów, rozlegających się za zasłoną dymu i ognia.

Nie liczyło się nic, oprócz bólu rozdzierającego moje serce i nadziei na uratowanie Eleanor, która niczym opatrunek powstrzymywała moje jestestwo przed rozpadnięciem się na miliony kawałków.

Vannevar prowadził nas wąskimi, niskimi korytarzami, które z czasem przybrały formę wydrążonych w skale tuneli, a im dalej brnęliśmy, tym swobodniej mogłam oddychać. Materiał, którym zasłoniłam usta i nos, nie sprawdził się tak dobrze, jak sądziłam. Płuca i gardło odmawiały przyjmowania w swoje wnętrzności powietrza przesiąkniętego dymem i smrodem.

Wypadliśmy na zewnątrz przez potężne, masywne drzwi. W końcu mogłam odetchnąć. Zachłysnęłam się świeżym powietrzem, niczym spragniony wędrowiec wodą.

Znajdowaliśmy się u podnóża wodospadu. Krople zimnej wody lądowały na mojej twarzy, kojąc rozpaloną skórę.

– Nie powinni nas tu znaleźć – ryknął Van, prosto do mojego ucha, bowiem huk wodospadu zagłuszał niemal wszystkie dźwięki. – A przynajmniej nie w najbliższej przyszłości. Nie znają tego przejścia.

Opadłam plecami na zimną skałę, delektując się chłodem. Mężczyzna nie pozwolił sobie ani na krótki moment odpoczynku, a ja upomniałam samą siebie, iż powinnam zrobić tak samo. Wyprostowałam się, uważnie słuchając jego słów.

– Potrzebny nam element zaskoczenia. Ty nim będziesz. – Zerknął w moją stronę, aby sprawdzić reakcję. Kiwnęłam głową, zgadzając się. – Musimy się rozdzielić. Wraz z Haldirem okrążymy Jezioro, aby zajść ich od tyłu. Dzisiejsza ceremonia nie jest publiczna, ale zgromadzone na niej osoby i tak wystarczą, abym zdołał wmieszać się w tłum.

– Z Halidrem?

Mężczyzna uśmiechnął się ponuro, kiwając w stronę przeciwległego brzegu rzeki. Z mroku pomiędzy zaroślami na sekundę wyłoniła się znajoma twarz, posłała w moją stronę nieśmiały uśmiech, a po chwili znów ukryła się w cieniu.

– Coś mi w tym wszystkim nie pasowało, a przypuszczałem, że Dagan będzie chciał go zabić – wzruszył ramionami. – Zauważyłem, jak na ciebie patrzył, więc uznałem, że będzie skory do współpracy.

– Mieliście związek z napaścią na nas w Tunelach?

– Oczywiście, że nie. Tak samo, jak żaden z nas nie miał żadnego udziału we wtargnięciu Słonecznych do Oazy. Kocham swoje królestwo, a z tego co się orientuję, Słoneczni nie potraktowali twojego ukochanego najlepiej.

Chciałam zaprzeczyć ostatnim słowom, ale uznałam, iż nie była to najlepsza chwila na rozwiązywanie zawiłości naszych relacji. Kiwnęłam więc głową, dając znać, iż przyjęłam informację. Pomyśleć, że byłam skora uwierzyć, że mój pierwszy, prawdziwy przyjaciel miał jakikolwiek związek z krwawą rzezią podczas Trójnocy.

– A ja co mam robić?

– Umiesz walczyć. – Stwierdzenie, nie pytanie. – To może być ryzykowne, ale gdyby udało ci się dotrzeć do Jeziora od wschodu, wydaje mi się, że zdołałabyś wywołać spore zamieszanie. Ale po drodze musiałabyś zabić każdego, kogo zdołasz. Dasz radę?

Przygryzłam policzek od środka. Nie chciałam znów zabijać, patrzeć w zachodzące mgłą oczy, czuć posokę na drżących dłoniach, być świadkiem duszy opuszczającej nieprzydatne już ciało ale jeśli oznaczało to, iż ocalę moją siostrę, to nie miałam innego wyjścia.

– Tak.

– Musisz bardzo kochać Eleanor – mruknął, bardziej sam do siebie. – Zapewne będą próbowali cię zatrzymać, ale nie zabić. Wciąż możesz się okazać przydatna do zdjęcia Klątwy. Na twoją korzyść działa też fakt, że moc Dagana jest wobec ciebie zupełnie bezsilna. Cóż za niezwykle korzystny zbieg okoliczności.

Cały świat zdawał się zatrząść. A potem się zatrzymał.

– Moc Dagana? – jęknęłam, wpatrując się w niego z przerażeniem, którego nawet nie ukrywałam. Jak wielu rzeczy nie wiedziałam o mężczyźnie, któremu pozwoliłam dotrzeć do każdego skrawka mego ciała i duszy?

– Nic ci nie powiedział? – zapytał, unosząc brew. Widząc moją minę, domyślił się odpowiedzi. – Oczywiście, że nie. Jak mogłem przypuszczać, że było inaczej?

Podrapał się po pokrytej zakrzepłą krwią brodzie.

– Można powiedzieć, że Dagan... panuje nad mrokiem. Przejawiał wyjątkowe zdolności już za dzieciaka. Niewątpliwie wpłynęło to na fakt, iż został potem wybrany na następcę naszego ojca. – Wykrzywił twarz w grymasie bólu, jakby wypowiadane przez niego słowa sprawiały mu fizyczny dyskomfort. – Potrafi panować nad mrokiem, tym, który spowija noc, ale także tym kryjącym się w ludzkich duszach. Daje mu on możliwość przejęcia kontroli nad daną osobą, lub nawet grupą osób. Musiałaś zauważyć macki cienia wijące się wokół jego ciała podczas ceremonii, gasnące światło w jego obecności, lub oznakę, że przejął kontrolę nad czyjąś duszą – oczy przysłonięte czernią.

Po moich plecach przebiegł dreszcz. Oczywiście, że zauważyłam, ale po raz kolejny nie okazałam się wystarczająco mądra, aby połączyć kropki. Miałam przed sobą wszystkie fragmenty układanki. Wystarczyło się skupić, aby dostrzec ich znaczenie.

Oczy przysłonięte czernią. Oczy mężczyzn w obozie. Oczy Strażnika, którego zabiłam zaraz po przekroczeniu Muru. To oznaczało, że Dagan tam wtedy był. Nie natknął się na mnie przypadkiem. Śledził mnie, dlatego był odpowiednio blisko i zdołał uratować mnie przed Mgłą.

Głupia. Głupia i naiwna.

Wszystko było dokładnie przemyślanym planem.

Wszyscy, którzy okazywali mi tyle ciepła, zrozumienia i troski tak naprawdę byli gotowi mnie zabić.

Miałam ochotę krzyczeć, płakać, wyrywać sobie włosy. Ale co najważniejsze – płonęłam żądzą krwi, niemal tak nieposkromioną jak ta, która wywodziła się z Mgły.

– Im więcej mroku w czyjejś duszy, tym łatwiej jest mu zapanować nad ofiarą. – Uniósł dłoń, ale drgnęłam, gdy skierował ją w moją stronę. Westchnął, opuściwszy ją. – Może twoja dusza jest zbyt dobra i pełna światła?

Szczerze w to wątpiłam, biorąc pod uwagę pragnienie zemsty, które płynęło w mojej krwi, zatruwając każdą komórkę mojego ciała.

Nawet gdybym wiedziała, co odpowiedzieć, nie zdołałabym tego uczynić. Drzwi obok nas otworzyły się z głośnym hukiem. Ujrzałam pokryte sadzą i krwią granatowe peleryny, a ostatnim, co usłyszałam, zanim zapanował kompletny chaos, był krzyk Vana.

– Biegnij ile sił w nogach! Nie oglądaj się! Spotkamy się na miejscu!

Zawahałam się tylko przez sekundę.

Potem pobiegłam.

☽ ☾

Przebiegłam przez wątłą, chwiejną konstrukcję – mostek, stanowiący najbliższe połączenie z drugim brzegiem rwącej rzeki. Haldir wybiegł z mroku, dzierżąc miecz pokryty posoką. Kierował się w zupełnie przeciwną stronę.

Nie musiał nic mówić. Wiedziałam, że biegł, aby pomóc Vanowi.

Spotkaliśmy się na samym środku pomostu, w tym samym miejscu spotkały się także nasze usta. Przycisnął swoje mokre wargi do moich, zanim zdążyłam zareagować. Pachniał potem i śmiercią. A ja nie poczułam nic. Nie było żadnych iskierek, przeskakujących pomiędzy naszymi wargami. Nie było ekscytacji, rozlewającej się po moim ciele. Nie było tego dziwnego uczucia, jakby nasze dusze stanowiły jedność, szczęśliwe, iż w końcu się odnalazły. Nic nie było takie, jak przy Daganie.

Moje połamane serce nie należało już do Haldira. Nie wiem, czy kiedykolwiek tak było. Oddałam je mężczyźnie, którego pragnęłam nienawidzić. Zabić. Zniszczyć.

Jesteś pewna, że to właśnie tego pragniesz?

Tak. Niczego innego.

Postawiłam stopy na stabilnym gruncie i ostatni raz obejrzałam się za siebie, aby zobaczyć, jak Haldir przecinał liny – główną konstrukcję pomostu.

Odcinał drogę Księżycowym, ale także sobie i Vannevarowi, którego ciemna sylwetka tańczyła w walce, na tle szalejących płomieni. Pałac płonął wraz z olbrzymim drzewem, dookoła którego został zbudowany. Tak samo, jak płonęło mnóstwo sąsiednich zabudowań. Uroniłam jedną łzę, za życie, które miałam nadzieję tutaj stworzyć.

Tylko jedną.

Biegłam, nie wiedząc, gdzie dokładnie powinnam się kierować. Zanim nam przeszkodzono, Van powiedział jedynie, iż powinnam kierować się na zachód. Tak więc robiłam, mając nadzieję, iż nie stracę orientacji, a jemu i Haldirowi uda się przeżyć i dostać do Jeziora od drugiej strony.

Nie wiedziałam, w jaki sposób się tam dostanę. Ze słów Dagana wynikało, iż Jezioro Matki znajdowało się poza Oazą, co z kolei oznaczało, że najprawdopodobniej nie było chronione przed przeklętą Mgłą. Uznałam jednak, iż zajmę się tym później. Póki co moim celem było dotrzeć do granicy miasta i nie dać się zabić. Lub złapać.

Zadanie okazało się łatwiejsze, niż przypuszczałam. Już kilka chwil później fantazyjne zabudowania stały się rzadsze, aż jedynymi towarzyszami mojej rozpaczy pozostały drzewa. Porzuciłam swoje satynowe pantofelki, ciągle zsuwające się z moich stóp.

Mróz szczypał nagą skórę, ostre gałęzie rozrywały ją, jakby celowo nachylając się w moją stronę, by jeszcze bardziej utrudnić podróż, ostre kamienie kaleczyły stopy, ale to wszystko nie miało znaczenia. Jedynym, co się liczyło, była Eleanor i jej serce, wciąż bijące w delikatnej piersi.

Panujący mrok nie polepszał sytuacji, a po moim ciele wędrowały dreszcze, gdy zastanawiałam się, co w sobie skrywał lub czy był kontrolowany przez króla. Czy Dagan był w stanie dostrzec mnie tylko dlatego, że poruszałam się w ciemnościach?

Irytował mnie fakt, że nie znałam jego mocy, nie wiedziałam, na czym polegała, ani jakie były jej ograniczenia. Zupełnie nie znałam przeciwnika, z którym musiałam się zmierzyć.

Starałam się o nim nie myśleć. Każde wspomnienie granatowych oczu było bolesne, niczym sztylet wbity prosto w serce. A ja miałam zadanie, na którym musiałam się skupić.

Pomimo iż zasięg mojego wzroku w panujących warunkach był znikomy, od razu zauważyłam, lub poczułam, że zbliżałam się do granicy. Zwolniłam, gdy pomiędzy nagimi sylwetkami drzew dostrzegłam karmazynową ścianę Mgły. Zdawała się napierać na magiczną barierę, jakby wciąż mając nadzieję, iż uda się jej przedrzeć. Kto wie, może nie było to niemożliwe? Była niczym potężna fala, zdolna zrównać z ziemią ogromne miasto, możliwe, że nawet całą Oazę. Kończyła się wiele metrów ponad moją głową.

Intensywnie mrowienie zrodziło się u dołu moich pleców, powoli wspinając się wzdłuż kręgosłupa, gdy zbliżałam się do karmazynowego obłoku.

Musiałam znaleźć jakieś przejście. Byłam niemal pewna, iż jakieś istniało, skoro Dagan zdołał posłać po mnie swoich wojowników. Vannevar i Haldir również planowali do mnie dołączyć, a zdawałam sobie przecież sprawę, iż przedostanie się przez Mgłę było niemożliwe.

Niemal niemożliwe. Ty już raz tego dokonałaś.

Tak, ale za pierwszym razem nasze spotkanie trwało zaledwie sekundę, a za drugim to Dagan dopilnował, abym nie zabiła ani jego, ani siebie.

Ale przeżyłaś. Nie przeszłaś Przemiany.

Westchnęłam, nieustannie wpatrując się w niekończącą się ścianę przeklętej Mgły. Coś we mnie miało rację. Już raz udało mi się przetrwać. Nie wiedziałam, gdzie szukać przejścia, o ile istniało.

Nie wiedziałam także, ile miałam czasu, zanim Dagan zdecyduje się skrzywdzić moją siostrę.

Zatrzymałam się, niemal czując, jak pomimo bariery, Mgła przyciągała moją duszę.

Wdech. Wydech.

Wkroczyłam w krwawą ścianę, obiecując sobie, że uda mi się przeżyć.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro