Rozdział 58

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Gwałtowne wstrząsy szarpnęły moim ciałem. Ból przeszył każdą komórkę mojego jestestwa, a wraz z nim napłynęło pragnienie śmierci.

Mgła była inna, niż ją zapamiętałam. Agresywniejsza. Brutalniejsza. Niecierpliwa. Gorączkowo wpełzała w mój umysł, drapiąc duszę ostrymi pazurami. Ale ja, napędzana żądzą zemsty, także stałam się niezwykle niebezpieczna. W moim umyśle rozszalał się sztorm.

ZABIJ SIĘ ZABIJ SIĘ ZABIJ WSZYSTKICH ZABIJ WSZYSTKO

Nie byłam w stanie usłyszeć swoich własnych myśli. Drżąc, upadłam na kolana. Dopiero po chwili zdałam sobie sprawę, iż z moich ust wydobywał się bolesny, pierwotny krzyk. Ledwo przebijał się przez hałas w mojej głowie. Ścisnęłam pięści, walcząc z pragnieniem, aby zakończyć swój żywot tu i teraz. Nie mogłam jednak porzucić broni, była mi przecież tak bardzo potrzebna. Musiałam zaufać swojej woli. Musiałam zaufać samej sobie. Zaskakujące, jak trudne się to okazało.

ZABIJ ZABIJ ZABIJ ZABIJ

Zacisnęłam powieki, skupiając się na chaosie w mojej głowie. Zebrałam wszystkie siły, aby naprzeć na niego. Uformować go. Przywołać do pionu, niczym rozszalałego rumaka.

Skądś wiedziałam, że wcale nie musiałam się go pozbywać. Wystarczyło, abym przekierowała żądze krwi na kogoś innego, niż moje własne ciało. Na kogoś, kogo i tak planowałam zabić.

Zignorowałam wrzaski mojego umysłu. Wciąż napierałam na krwiożerczą bestię, podsuwając jej wszystkie okropne myśli i brutalne pragnienia, które zrodziły się w mojej głowie, w chwili, gdy poznałam prawdę o Daganie.

Poczułam, jak mój napór na Mgłę zmalał, a żądza na powrót przejęła całe moje ciało. Opadłam na ziemię, wtulając twarz w pokrytą szronem trawę. Krzyczałam, wbijając obolałe palce w zmarzniętą ziemię.

Spróbowałam jeszcze raz. I jeszcze jeden. Ponownie.

Aż się udało. Z jakiegoś powodu od samego początku wiedziałam, że tak będzie. Szkarłatna żądza krwi zmieszała się z czarnym, oleistym pragnieniem zemsty, wypełniając moje żyły, moje ciało i moją duszę.

Ciepła, gęstą ciecz płynęła po mojej twarzy. Wypływała z oczu, ust, nosa. Krew.

Nie przejęłam się tym.

Poczułam się silniejsza, potężniejsza, niż kiedykolwiek wcześniej. Nic nie mogło stanąć na mojej drodze. Zaciskając dłoń na sztylecie, ruszyłam przed siebie, ufając, iż kierowałam się w odpowiednim kierunku.

Istoty, których rozrywające duszę krzyki rozdzierały noc, zdawały się akceptować moją obecność. Przebiegały obok, muskały moja rozpaloną skórę ostrymi pazurami, przecinały ją, powodując niewielkie, szkarłatne strumyki na moich nagich ramionach, ale nie posuwały się do niczego więcej. Bawiły się ze mną.

Brnęłam naprzód, kierowana bólem, nadzieją, strachem, ale przede wszystkim gniewem, tak potężnym, iż zdawał się niemal wypełniać cały otaczający mnie świat. Nieco zaskoczył mnie fakt, iż w pewnym momencie Mgła po prostu rozrzedła, aby ustąpić miejsca czystemu, rześkiemu powietrzu. Spodziewałam się kolejnej magicznej bariery, ale najwyraźniej do świętego miejsca śmierci Ithil Klątwa nie docierała. Odwróciłam się, aby ostatni raz spojrzeć na karmazynowe macki, unoszące się w powietrzu.

Wiedziałam, dlaczego pozwoliła mi przejść. Złożyłam jej obietnice, dzieląc się z nią moimi brutalnymi, najskrytszymi pragnieniami. Obiecałam jej krwawą zemstę.

Krwiożercza magia dodała mi sił, buzując w moim krwiobiegu. Stałyśmy się jednością, połączonymi bytami. Czułam się, jakbym żegnała starą przyjaciółkę.

Wierzchem dłoni otarłam część krwi z twarzy, po czym odwróciłam się na pięcie.

Od razu zauważyłam ciemne sylwetki skulone w zaroślach. Ich plecy przykryte były granatowymi opończami ze srebrnym haftem. Księżycowi wojownicy. Tyłem do mnie, jakby przekonani, iż od strony Mgły nie nadejdzie żaden przeciwnik. Błąd.

Nie obchodziło mnie, kim byli. Liczył się jedynie fakt, iż planowali skrzywdzić mnie i moją siostrę.

Korzystając z nauk Dagana, bez dłuższego wahania, pozbawiłam ich głów, które tryskając posoką na wszystkie strony świata, upadły na zmarzniętą ziemię. Mdłości napłynęły do mojego gardła. Niegdyś biały jedwab sukni pokryty był karmazynowymi smugami. Nawet przez sekundę nie zastanowiłam się, skąd nagle miałam tyle siły. 

Drzew dookoła było coraz mniej, a ich grube konary wydawały się zaschnięte, martwe od lat. W oddali dostrzegałam zapalone pochodnie. Słyszałam stłumione krzyki i szloch.

Wiedziałam, że była tam Eleanor. Czułam to.

Dotarłam do linii drzew, dostrzegając niewielki tłum po drugiej stronie jeziora. Dokładnie tak, jak przewidział to Van.

Jezioro Matki było mniejsze, niż się spodziewałam, ale zachwycało swoim brutalnym, groźnym pięknem. Niemal czarna, nieprzenikniona woda zdawała się być całkowicie spokojna, jej gładkiej tafli nie przemierzała żadna fala, żadna zmarszczka, żaden ruch. Poszarpany brzeg spotykał się nagimi, ciemnymi skałami, które pięły się wysoko, gdzie kończyły się w postaci ostrych, ośnieżonych szczytów, górujących wysoko ponad horyzontem. Biel śniegu kontrastowała z czernią tafli zbiornika, oraz z jeszcze ciemniejszym, brutalniejszym niebem, na którym nie dostrzegałam żadnej, nawet najmniejszej gwiazdy. Zdawało się być idealnym odbiciem tafli, bezkresną, czarną otchłanią, która w każdej chwili mogłaby pochłonąć cały świat. Kto wie, może wcale nie było to niemożliwe.

Zawahałam się przed przekroczeniem ostatnich drzew, których sylwetki wciąż mnie ukrywały. Podejrzewałam, że moja biała suknia od razu zostałaby zauważona. Ale przecież miałam być elementem zaskoczenia. Buzująca w moich żyłach krew ponagliła mnie, parła do przodu, pragnąc obiecanej jej zemsty.

Zacisnęłam dłonie, po czym wykonałam decydujący krok. Moje bose stopy stanęły na wilgotnej skale. Rozejrzałam się, szukając najkrótszej drogi. Wykluczyłam wędrówkę po ostrych skałach, które rozcinały brzeg. Straciłabym na to zbyt dużo czasu.

Musiałam poruszać się w wodzie, najbliżej brzegu jak to możliwe, ufając, iż toń nie pochłonie mnie w całości.

Każdy mój krok wzburzał ciemną ciecz. Zmarszczki pojawiające się na jej tafli były w pewien sposób nienaturalne, zupełnie nie na miejscu. Im bliżej byłam, tym dziwniejsze wydawało mi się to, iż wciąż pozostawałam niezauważona. Zimna toń sięgała mi już niemal do pasa, a ja byłam pewna, że bose stopy krwawiły, rozszarpane przez ostre kamienie, pokrywające dno.

Aż nagle, pomiędzy muskularnymi ramionami wojowników, dostrzegłam to, za czym tak bardzo tęskniłam. Złote loki, nieco matowe, rozczochrane, ale wciąż piękne. Poruszyły się, odsłoniwszy lśniące oczy, wypełnione łzami. Oczy, które napotkały mój wzrok.

Jakiś ciężki głaz, który do tej pory przygniatał mnie do ziemi, roztrzaskał się na milion kawałeczków, w końcu pozwalając mi nabrać powietrza do obolałych płuc.

Eleanor żyła. Była tutaj. Na wyciągnięcie mojej ręki.

Musiałam przełknąć łzy, zachować je na później. Skupiłam się na zadaniu. Nigdzie nie dostrzegałam Dagana, ani żadnej ze znajomych mi twarzy. Podejrzewałam, iż król nie brudził sobie rąk tak przyziemnymi sprawami, jak pilnowanie więźnia. Byłam jednak pewna, że znajdował się gdzieś w pobliżu. Może nawet obserwował każdy mój ruch. Myśli o nim były niczym kolejne sztylety, wbijające się prosto w mięsień, bijący w mojej piersi.

Uniosłam dłoń do ust, nakazując Eleanor milczenie. Mogłam się podkraść, wykorzystać fakt, iż jakimś cudem wciąż pozostałam niezauważona i zaczekać na Vana.

Ale było już za późno. Moja siostra wyrwała się z silnych ramion, w kilku sprawnych ruchach rozbroiła mężczyznę, przejmując jego miecz. Przyszło jej to zaskakująco łatwo. Mężczyzna nawet nie drgnął.

Zamrugałam, nie kryjąc zaskoczenia. Czyżbym nie tylko ja w tajemnicy pobierała lekcje walki?

Przeorała gardło wojownika. Martwe ciało wpadło do wody. Nie wzruszyło jej. Nie powstała żadna fala. Tafla jeziora pozostawała nieruchoma przy każdym ruchu. Każdym, oprócz moich.

Może mogłabym się nad tym zastanowić, gdyby nie fakt, że zmuszona byłam rzucić się do walki. Mężczyźni dostrzegli moją bladą, zakrwawioną postać, odzianą w białą suknię. Musiałam wyglądać niczym zjawa, bowiem na ich twarzach przez sekundę zamigotało przerażenie.

Tylko ci, którzy stali najbliżej, rzucili się prosto na mnie. Nie musiałam się zbytnio wysilać, aby w kilku niezgrabnych ruchach pozbawić ich życia. Posoka brudziła moją skórę, mieszając się z moją własną krwią.

Dlaczego szło tak łatwo? Dlaczego pozostali nie atakowali?

Moja ukochana siostra płakała, brodząc przez niewzruszoną wodę, raz po raz wykrzykując zachrypniętym głosem moje imię.

Coś było bardzo nie tak.

Zmarznięte, ale wciąż miękkie ramiona oplotły moją szyję, a mój nos zanurkował w burzy jasnych włosów. Nie mogłam dłużej powstrzymywać łez. Słone wodospady popłynęły z moich oczu, mieszając się z zakrzepłą krwią na moim obliczu.

– Siostrzyczko – szepnęła Eleanor, odwzajemniając uścisk. Tak bardzo tęskniłam. Tak bardzo się martwiłam, bałam, troszczyłam. Miłość niemal rozsadzała moje serce. – Dobrze, że już jesteś!

– Już dobrze – wymamrotałam, odsuwając ją nieco, aby spojrzeć na jej piękną twarz. Musiałam upewnić się, że nic jej nie było, że nie spotkała ją żadna okropna krzywda. Wyglądała zaskakująco dobrze. – Musimy uciekać. Coś jest nie tak.

Odwróciłam się, lecz nie ruszyłam przed siebie. Dłoń zaciśnięta na moim ramieniu powstrzymywała mnie przed odejściem.

– Siostrzyczko – łkała. – Już wszystko dobrze, wszystko będzie dobrze. Tak bardzo się bałam, że nie przyjdziesz.

Coś w moim wnętrzu drgnęło, a potem rozpadło się na dwie części.

– Jak mogłabym nie przyjść? – zapytałam, niemal krztusząc się swoimi własnymi łzami. – Tak bardzo cię kocham.

Ostatnie słowa wypowiedziałam niemal szeptem. Eleanor na chwilę opuściła wzrok, a kiedy znów na mnie spojrzała, jej spojrzenie było puste. Zimne. Zabójcze.

– Cudownie się składa, bo dokładnie o to chodziło.

Coś zimnego, lub gorącego, rozdarło moje wnętrzności. Ból, jakiego jeszcze nigdy nie odczułam, rozlał się po moim ciele. Z każdym kolejnym wydarzeniem w moim życiu nabierałam pewności, iż nie byłam w stanie znieść gorszego cierpienia, aż pojawiała się chwila taka jak ta, która udowadniała mi, jak bardzo się myliłam.

W całym świecie nagle zabrakło powietrza, lub to po prostu moje płuca stały się całkowicie bezużyteczne. Spojrzałam w dół, gdzie biały jedwab z każdą chwilą nabierał coraz ciemniejszej, intensywniejszej barwy.

Z mojej piersi wystawał sztylet, zatopiony aż po samą rękojeść, a do mnie dotarło, iż zupełnie nic nie rozumiałam.

Zupełnie nic nie miało sensu.

Musiałam postradać zmysły, bo to nie mogło dziać się naprawdę. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro