- JEDEN -

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Jonathan

Unoszę głowę, słysząc dźwięk zamykanych drzwi. Do mojego gabinetu wchodzi Jane, jej niebotycznie wysokie szpilki stukają o podłogę, zaokrąglone biodra poruszają się zmysłowo z każdym krokiem. Kładzie na biurku czarną teczkę, obdarowując mnie opanowanym do perfekcji kokieteryjnym uśmiechem. Zsuwam z nosa okulary i taksuję ją wzrokiem, aż oblewa się rumieńcem. Moja sekretarka to piękna kobieta, seksowna, mająca świadomość, jak działa na facetów, dlatego czasami trudno ją ignorować. Odziana w ołówkową spódnicę przed kolano i obcisłą bluzkę z falbanką przy dekolcie, wygląda jak ciastko z kremem. Ciastko, w które chętnie wbiłbym zęby, gdybym dawno temu nie zakazał w firmie spoufalania się z pracownikami. Zasady to zasady, niektórych z nich nie warto łamać, o czym wielokrotnie przypominał mi ojciec. Z kobietami trzeba postępować ostrożnie, zachować dystans, inaczej kilka spotkań, dobre pieprzenie, a one już będą planować ślub, wybierać zaproszenia i szukać sukni z trenem – dlatego nie dotknąłem i nie dotknę Jane nawet palcem. Nie zaryzykuję utraty dobrej sekretarki, bo mimo powłóczystych spojrzeń, uśmieszków, którymi raczy mnie na co dzień, ta młoda kobieta naprawdę jest dobra w tym, co robi.

Byłoby łatwiej, gdyby jej atuty nie budziły mojego libido z twardego snu.

Próbuję przypomnieć sobie moje ostatnie upojne chwile, cofam się pamięcią do wieczorów spędzonych w moim klubie, ale minęło zbyt wiele czasu, bym zdołał zapamiętać twarz kobiety, w której gościłem, a to znak, iż powinienem nadrobić zaległości, spuścić nagromadzone ciśnienie, przez które ciężko skupić mi uwagę na pracy.

Chrząknięcie Jane budzi mnie z transu.

Wiercę się na fotelu, prostuję plecy, a dłonie kładę na biurku.

– Przygotowałam umowę na jutrzejsze spotkanie – grucha uwodzicielskim tonem.

Perfidnie oblizuje wargę, od której nie mogę odwrócić wzroku.

– Pan Fernandez będzie o jedenastej – dodaje, a moje podniecenie opada niczym poranna mgła. Spotkanie z tym zgredem na pewno zepsuje mi dzień, jego marudzenie wyprowadzi z równowagi, a po wszystkim i tak uścisnę mu dłoń z uśmiechem na ustach. Klient nasz pan, nie ma miejsca na brak profesjonalizmu. – Jak zawsze na spotkanie zażyczył sobie swoje ulubione ciasteczka oraz tę aromatyczną kawę z Brazylii.

– Moja firma to nie pieprzona kawiarnia – burczę niczym nadąsane dziecko.

– Trzeba dbać o klientów, panie Shay – karci mnie kobieta, kiwając palcem.

Widzicie? Dlatego nie mogę jej wywalić.

Życzenia Fernandeza odnośnie bufetu gówno mnie obchodzą, a ona i tak zamawia te przeklęte ciasteczka oraz kawę, za którą płacę krocie, byle tylko uszczęśliwić tego wiecznie niezadowolonego staruszka.

– Czy potrzebuje pan coś jeszcze?

– Nie, dziękuję. Możesz odejść. – Przytakuje głową i odwraca się, zmierzając do drzwi.

Przed wyjściem kobieta z premedytacją odrzuca długie włosy na plecy, już niemal przechodzi przez próg, lecz w ostatniej chwili odwraca się i puszcza mi oczko.

Nie do wiary! Mam ochotę prychnąć na jej bezczelne zachowanie, skarcić ją, w zamian wlepiam wzrok w przyniesione przez nią dokumenty. Rzucam okiem na umowę oraz na skargę niezadowolonego klienta. Fakt, przez chorobę jednego z kierowców, musieliśmy opóźnić transport niemal o trzy dni. Nie jestem fanem takich sytuacji, niemniej jednak takie jest życie. Czasami dzieje się coś, na co nie mamy wpływu, dlatego też klient dostał atrakcyjną zniżkę na kolejną usługę. Jak widać, nawet to nie było dla niego satysfakcjonujące.

Kręcę głową, wsuwam skargę do niszczarki i zabieram się za kolejne papiery. To wtedy rozdzwania się leżący na biurku telefon, na który spoglądam ze zmarszczonymi brwiami.

Na wyświetlaczu ukazuje się imię mojego młodszego brata, czym jestem szczerze zdziwiony. Nie dzwoni do mnie zbyt często, rzekłbym, iż nasze kontakty ograniczają się tylko i wyłącznie do wspólnych obiadów w towarzystwie matki. Mój młodszy o dwanaście lat brat jest ulepiony z zupełnie innej gliny, jakby nie należał do naszej rodziny. Skryty, małomówny, typowy introwertyk. Nigdy nie mieliśmy ze sobą dobrego kontaktu, a kiedy tylko ukończył liceum, zmył się do Wielkiej Brytanii, by studiować na tamtejszym uniwersytecie. Niechętnie wrócił do rodzinnego miasta, czasami miałem wrażenie, jakby ktoś go do tego zmusił. Przez wiele lat próbowałem jakoś się do niego zbliżyć, nawiązać nić porozumienia, ale z marnym skutkiem. W pewnym momencie po prostu się poddałem, zmęczony widokiem wiecznie naburmuszonej twarzy brata. Po śmierci ojca nasze relacje sięgnęły dna, więc nawet się nie wysilałem, by podejmować kolejne próby. Ryder nigdy nie zaakceptował tego, czym przez całe swoje życie zajmował się ojciec, a kiedy ja przejąłem po nim interes, brat bez oporów powiedział, co o mnie myśli. Każde wypowiedziane przez niego słowo cięło niczym nóż, zostawiając po sobie blizny, lecz Ryder ani myślał przestać. To nie on musiał wziąć odpowiedzialność za naszą rodzinę. To nie on musiał siedzieć po nocach ogarniając działanie firmy i to nie jego ojciec wybrał na swojego następcę. Nie miał prawa głosu, mimo to wysłuchałem go z kamiennym wyrazem twarzy, ukrywając targające mną emocje.

Cieszyłem się, kiedy całkowicie się odciął. Nie rozumiał zbyt wielu spraw, by móc wypowiadać się na ich temat. Moja praca nie polegała na siedzeniu przy biurku przez osiem godzin, odbieraniu telefonów i uśmiechaniu się do klientów. To była praca dwadzieścia cztery godziny na dobę, wieczne czuwanie. Na północy Toronto byłem królem, ale tego Ryder nigdy nie zrozumie. Brat żyje w zupełnie innym świecie. Zwyczajnym, szarym, nudnym. Bez grama adrenaliny, dreszczyku niebezpieczeństwa, zagrożenia.

Wzdycham, kiedy telefon cichnie i rozdzwania się ponownie. Rozmowa z Ryderem to ostatnie, na co mam w tej chwili ochotę, ale skoro tak walecznie się do mnie dobija, zapewne musi mieć ku temu poważny powód. Dlatego niechętnie podnoszę tyłek ze skórzanego fotela, podchodzę do okna, zawieszam wzrok na panoramie Toronto i wciskam zieloną słuchawkę.

– Ryder. – Witam się formalnie, jak zawsze, nie siląc się na przyjazny ton.

– Nareszcie pan i władca raczył odebrać pieprzony telefon! – rzuca z pretensją, czym natychmiast podnosi mi ciśnienie. Już uchylam usta, gotowy wypluć kilka ostrych słów reprymendy, ale nie dopuszcza mnie do słowa. – Przyjedź do szpitala świętego Michała. Natychmiast!

I tyle. Nie dodaje nic więcej. Odchylam telefon, upewniając się, ze naprawdę zerwał połączenie, a kiedy dociera do mnie, że gówniarz naprawdę to zrobił, gniew rozchodzi się po moich żyłach niczym żrący kwas. Zaciskam szczękę, próbując ponownie nawiązać połączenie, lecz łapie mnie poczta głosowa.


Rozdrażniony chwytamy marynarkę, opuszczam biuro i w marszu rzucam do Jane, by odwołała spotkanie z Fernandezem. Z duszą na ramieniu zjeżdżam na podziemny parking, wsiadam do samochodu i ruszam z piskiem opon, zastanawiając się nad telefonem Rydera. Nie mam pojęcia, co się stało, kto leży w szpitalu i dlaczego, do cholery, nie wyjaśnił sytuacji, pozostawiając mnie w niepewności.

Na miejsce gnam jak na złamanie karku, łamiąc wszystkie możliwe przepisy. Staram się dotrzeć na miejsce w jednym kawałku, po drodze nikogo nie zabijając, co przychodzi mi z ogromną trudnością. Ledwie panuję nad nerwami, w dodatku zamartwiam się, cóż takiego się wydarzyło, a przed oczami wirują mi naprawdę paskudne obrazy. Nienawidzę takich sytuacji.

Parkuję niedbale na pierwszym z brzegu wolnym miejscu, wpadam do szpitala niczym wicher i ruszam w stronę rejestracji. Młoda kobieta z burzą ciemnych włosów unosi głowę, na mój widok jej policzki pokrywają rumieńce, zaś palce zatrzymują się nad klawiaturą.

Nie jestem zaskoczony reakcją kobiety. Przywykłem do tych powłóczystych spojrzeń, taksowania mnie wzrokiem, oblizywania kusząco ust i puszczania oczek. Moja sekretarka pieprzy mnie wzrokiem niemal każdego dnia, zapewne wyobrażając sobie najróżniejsze scenariusze, które nigdy nie będą mieć miejsca. Nic mnie już nie zdziwi.

Blondynka o imieniu Hailey bierze się w garść, zrywając na równe nogi.

– Dzień d-dobry – duka. – W czym mogę panu pomóc?

– Ktoś z mojej rodziny tutaj trafił. Nazwisko Shay.

– Już sprawdzam. – Zerka w komputer, stuka w klawiaturę pomalowanymi na niebiesko paznokciami i marszczy brwi. – Tak, zgadza się. Pani Jocelyn Shay.

Słodki Boże, czy ktoś robi sobie ze mnie jakieś nieśmieszne żarty?!

– Jest pani pewna? Proszę sprawdzić jeszcze raz.

Kobieta przytakuje posłusznie. Zagryza wargę, skupiając uwagę na monitorze, po czym zapewnia mnie, że nie nastąpiła żadna pomyłka. Jestem zaskoczony. Jadąc tutaj brałem pod uwagę kilka ewentualności; Leo, Logan, może nawet Ryder, ale z całą pewnością nie pomyślałem o matce. A powinienem!

– Gdzie mam się udać?

– Proszę przejść na sam koniec korytarza i skręcić w lewo. Znajduje się tam izba przyjęć, na której wciąż przebywa pani Shay. Lekarz udzieli pani informacji.

Rzucam krótkie podziękowania, odwracam się i maszeruję ze wskazanym kierunku. Rozglądam się w poszukiwaniu brata, sprawcy całego zamieszania, ale nie ma po nim nawet śladu. Właściwie nikogo nie ma, jakby plaga wytępiła cały personel. Ja pierdolę! Dzisiejszego dnia wszystko idzie nie tak! Czy na pewno miałem skręcić w lewo? Może to było prawo?

– Halo?! Czy ktoś tutaj w ogóle pracuje?! – krzyczę, sfrustrowany.

Na reakcję nie muszę długo czekać.

Tuż przede mną wyrasta młody chłopak. Jego ulizane na żelu włosy niemal świecą, okulary zajmują całą twarz, niski wzrost sprawia, że wygląda na nie więcej, niż piętnaście lat, co raczej nie jest możliwe. Plakietka przyczepiona do kieszonki fartucha nie pozostawia wątpliwości, iż Simon jest pielęgniarzem.

– Co się dzieje? – pyta spokojnie.

Wsuwa długopis do kieszonki, następnie łypie na mnie znad oprawek.

– Chcę wiedzieć, co z moją matką.

– Proszę podać mi imię i nazwisko, sprawdzę.

– Jocelyn Shay.

Mężczyzna rzuca okiem w tablet, nucąc pod nosem. Patrzę na przesuwający się po urządzeniu palec oraz majaczący na jego ustach uśmiech. Chwytam za krawat, szarpię materiał i wreszcie się go pozbywam, przy okazji rozpinając guzik pod szyją.

– I co? – dopytuję.

– Niestety nie mam na liście pana matki. Na pewno nadal tutaj jest?

– A skąd mam, kurwa, wiedzieć?! Ty tutaj pracujesz, człowieku, czy ja?!

Chłopak unosi brwi, posyłając mi zdegustowane spojrzenie. Zapewne wyglądam na furiata, zachowując się niedorzecznie, za co mentalnie walę się po mordzie. W tym momencie moja cierpliwość wisi na włosku i naprawdę chciałbym się dowiedzieć, co matka nawywijała, jednak nikt nie śpieszy się do udzielenia mi jakichkolwiek informacji.

– Uspokój się! – Zamieram, słysząc za plecami damski głos.

Młody pielęgniarz rzuca okiem na stojącą za mną postać, automatycznie przewracając oczami. Poruszam szczęką, przywołując się do porządku, po czym powoli się odwracam, stając twarzą w twarz z blondynką odzianą w szpitalny fartuch. Spogląda na mnie wrogo, choć wzrostem ledwie przewyższa krasnala ogrodowego. Na mój widok nieco się peszy. I bardzo dobrze.

– To znaczy... proszę się uspokoić. – Poprawia się.

Robię krok w przód, przyglądając jej się dokładniej. Dzieli nas kilka centymetrów, gdybym pochylił się jeszcze trochę, mógłbym ucałować jej policzek, mimo to nie odsuwa się, odważnie utrzymuje spojrzenie, przyciskając do piersi podkładkę z dokumentami. Jest ładna, to trzeba przyznać otwarcie; niebieskie niczym niebo oczy patrzą na mnie ze złością, idealne, pulchne wargi wypuszczają szybkie oddechy, równe brwi wykrzywia grymas, a na delikatnej skórze policzków pojawiają się lekkie rumieńce. Zdecydowanie preferuję wysokie, kształtne brunetki, lecz stojąca przede mną dziewczyna ma w sobie to coś. Muszę zwinąć dłoń w pięść, by powstrzymać chęć wsunięcia za ucho kosmyku włosów wymykającego się w związanego na czubku głowy koka. Myślę, że ptaszyna wystraszyłaby się dotyku obcego faceta. Na pierwszy rzut oka wygląda na typ grzecznej dziewczynki tatusia, która wychodzi spod klosza tylko wtedy, kiedy jej na to pozwoli.

– Kim jesteś? – pytam niezbyt uprzejmie.

– Jestem praktykantką. Nazywam się Apolonia Różańska – mówi dumnie.

Gapię się na nią, jak na wariatkę, przyswajając to, co powiedziała. Gdyby ktoś przyłożył mi gnata do skroni, nie byłbym w stanie powtórzyć jej nazwiska. Skąd ona się u licha wzięła?! Płynnie mówi po angielsku, choć wychwytuję nutkę obcego akcentu. Jestem ciekaw, skąd pochodzi ta piękna i zdecydowanie za bardzo pewna siebie kobieta.

– Możesz powtórzyć? – dukam.

– Apolonia Różańska. Coś nie tak? – Posyła mi słodko gorzki uśmieszek, przechylając głowę.

Czy ona sobie ze mnie kpi?

Oblizuję usta, maskując próbujący wypełznąć mi na usta uśmiech. Muszę przyznać, że ta mała zrobiła na mnie piorunujące pierwsze wrażenie. Niewiele kobiet odważy się podnieść na mnie głos, nie wspominając o ochrzanie. Zaimponowała mi. Naprawdę podziwiam ją za tę namiastkę odwagi, którą próbuje mi pokazać.

– Skąd pochodzisz, dziecino?

Prycha, przesuwając językiem po zębach.

Słodki Jezu! Wygląda jak rozjuszona kotka gotowa zaatakować ostrymi pazurami.

– Nie udzielam takich informacji nieznajomym – oświadcza. Trochę opada mi szczęka, mimo to patrzę jej w oczy, próbując samym spojrzeniem sprowadzić ją do pionu. Na marne. Nie zamierza się ugiąć, nie dostrzegam nawet cienia strachu przed moją osobą. Osaczam ją, góruję wzrostem, a ona odważnie wychodzi mi naprzeciw. Niebywałe. – A teraz proszę mi wyjaśnić, dlaczego krzyczy pan w szpitalu.

Nagle napięcie opada. Rozluźniam się, kiedy zmienia temat, a te wredne, zadziorne iskierki w jej oczach nagle znikają, zastąpione troską.

– Szukam mojej matki. Ponoć trafiła na izbę.

– Och! Wysoka, pyskata, wyniosła i elegancka?

Wbijam zęby w wargę, by nie parsknąć śmiechem słysząc słowa określające moją matkę. Trafia w punkt!

– Dokładnie tak. To z całą pewnością moja matka.

– Pani Shay złamała nogę. Właśnie zabrano ją na prześwietlenie – informuje.

Sfrustrowany przeczesuję włosy palcami. Problem z Jocelyn Shay polega na tym, że mimo swojego wieku, a za dwa miesiące skończy sześćdziesiąt pięć lat, robi to, czego nie powinna. Jest młoda duchem i ma w nosie rady innych ludzi, w tym niestety moje. Chadza własnymi ścieżkami, robi to, na co ma ochotę, całkowicie ignorując resztę świata. Jeśli chce skoczyć na bungee – skoczy. Jeśli ma ochotę polecieć do Paryża tylko po to, by napić się kawy w ulubionej kawiarni – poleci. Jeśli pragnie wywijać na parkiecie tango – zrobi to bez wahania. Jestem niemal pewny, że to właśnie podczas tańca doznała kontuzji. Tak wiele razy prosiłem, by na siebie uważała, tłumaczyłem, że pewne rzeczy nie są już dla niej. Nie odzywała się do mnie przez tydzień, a kiedy tylko przyjechałem z kwiatami, spuściła psa ze smyczy. Pewnie gdyby Boss był rottweilerem, a nie golden retivierem, odczułbym ciut strachu.

– Kiedy będę mógł ją zabrać?

– Nie prędko. Musimy poczekać na prześwietlenie, dopiero wtedy lekarz oceni rodzaj złamania. Proszę uzbroić się w cierpliwość i nie wrzeszczeć. W tym miejscu należy zachować ciszę, proszę pana – ruga mnie jak kolegę z podwórka.

Pochylam się w stronę dziewczyny, aż robi krok w tył, uderzając plecami o ścianę. Dopiero w tym momencie gubi rezon, nieco się spina i mocniej dociska podkładkę do piersi, jakby traktowała ją niczym tarczę. Jej oddech przyśpiesza, oczy robią się większe, ale mimo wszystko nie pochyla głowy, jakby za wszelką cenę popróbowała mi pokazać, jaka twarda z niej sztuka. W moje nozdrza uderza słodki, kwiatowy zapach, którym z przyjemnością się zaciągam. Nie przepadam za takimi zapachami, wolę coś ostrego, intensywnego, drapieżnego. Skoro dziewczyna pachnie kwiatami, musi być łagodna jak baranek.

– Uważaj – ostrzegam poważnie.

Mruga kilkukrotnie, a na jej twarzy pojawia się dezorientacja.

– Na co mam uważać? – pyta złośliwie, a te iskierki zadziorności, które niedawno dojrzałem w jej oczach, na powrót wracają. – Czyżbym zachowała się niegrzecznie?

A to smarkula!

– Nie masz pojęcia, kogo właśnie upominasz, dziecino. Mogę zgnieść cię jak małego, niewinnego robaczka. – Uśmiecham się niczym psychopata.

Dziewczyna nie odpowiada. Zapada cisza, a my mierzymy się wzrokiem, jakbyśmy próbowali wyczytać własne myśli, ewentualnie się w nich pozabijać. Ta mała istota wybrała sobie fatalny dzień na drażnienie lwa. Może i ma ładną buźkę, może i jest seksowna i miło byłoby zagościć między jej udami, jednak nie mogę pozwolić się jej panoszyć.

– Ma pan rację, nie wiem. Na szczęście to nie ma żadnego znaczenia. – Chrząka, zwinnie się odsuwa, zwiększając między nami dystans. – Proszę usiąść, panie...?

– Shay. Jonathan Shay.

– Dobrze, panie Shay. Kiedy będę wiedzieć coś więcej, zawołam pana. I proszę więcej nie krzyczeć – rzuca od niechcenia, odwraca się i... odchodzi.

Zaciskam szczękę ciskając w nią piorunami. Czy ona naprawdę to powiedziała, czy może mi się tylko przewidziało?

Tego dnia w moje poukładane życie trzasnął piorun o imieniu Apolonia, choć wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro