Rozdział drugi

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Po spotkaniu z panem nieznajomym przez cały dzień chodzę odłączona od rzeczywistości. Rozmyślam, czy nasze spotkanie było przypadkowe, czy może wręcz przeciwnie. Im więcej się nad tym głowię, tym mam czarniejsze wizje. Nigdy wcześniej nie widziałam go w kwiaciarni, więc może był po prostu turystą? Wpadł kupić dla ukochanej piękne kwiaty, a może nawet planuje się oświadczyć?

Cholera, ależ ze mnie idiotka!

– Stop! – besztam samą siebie, delikatnie uderzając się w policzek. Adriana unosi wzrok znad malowanki, patrząc na mnie jak na wariatkę. – To nic takiego, kochanie. Maluj dalej. – Posyła mi szeroki uśmiech i chwyta za fioletową kredkę, ja zaś wracam do mieszania makaronu.

Nie mogę pozwolić, by to spotkanie zrobiło mi w głowie sieczkę. To nic takiego, zwykły klient, może trochę dziwny i z zabójczym spojrzeniem, ale to wcale nie musi oznaczać jednego.

A jeśli?

Kurwa! Odchodzę od kuchenki, opieram dłonie o zlew i biorę głęboki oddech. Zawieszam wzrok na łąkach, próbując opanować nerwy. Niepewność i strach miażdżą mi wnętrzności. Tak długo byłam ostrożna, nie wychylałam się, nie paradowałam po mieście i nie wystawiałam pleców jako tarczy strzelniczej. Robiłam wszystko, by unikać ludzi, tłumów, by nie zostać rozpoznaną. Do kwiaciarni nie przychodziło zbyt wielu ludzi, a jeśli już, kojarzę praktycznie wszystkich. Nie mieszkam w centrum. Specjalnie wybrałam obrzeża, by być jak najdalej od kłopotów. Dlatego tak dobrze się tutaj czuję. Znam ludzi, wiem, że są nieszkodliwi i nie mają pojęcia, kim naprawdę jestem. Niestety nieznajomy zburzył mój spokój, poukładane z trudem życie.

Po południu, chcąc nie chcąc, pakuję Adrianę na skuter, wciskam na głowę kask i jedziemy do miasta. Od miesiąca byłyśmy umówione z logopedą. Adriana skończyła trzy lata, jednak nie mówiła zbyt wiele. Tak naprawdę ograniczała się do słowa mama i tego, czego w danym momencie potrzebowała; sok, spać, ciocia. Nie składała zdań, co bardzo mnie martwiło.

Przypominam sobie wczorajszą rozmowę z przyjaciółką. Jej słowa o wyobcowaniu, o braku kontaktu z rówieśnikami. Gdyby Adriana uczęszczała do przedszkola, na pewno podłapałaby o wiele więcej słów. Mam świadomość, że dobrze zrobiłby jej kontakt z dziećmi, zabawa, nauka. Poświęcam jej naprawdę dużo czasu, tłumaczę, pokazuję. Zabieram ją na długie spacery, nazywając wszystko w zasięgu wzroku. Potrafi powtórzyć, jednak ze zdaniami nadal jest problem.

Pani doktor wita nas szerokim uśmiechem. To nasza trzecia wizyta, i choć pokładam w niej duże nadzieje, nadal nie przynosi zadowalających efektów. Doktor Ramirez ćwiczy z Adrianą, kiedy ja czekam w poczekalni cała w nerwach. Nie lubię jej zostawiać, spuszczać z oczu. Ufam tylko Marii i Rosi, która opiekowała się małą, kiedy ja byłam w kwiaciarni. Strzegłam jej jak oka w głowie i może tym samym wyrządzałam jej krzywdę.

Może przyjaciółka ma rację? Może powinnam trochę popuścić tę niewidzialną smycz i pozwolić rozwijać się mojemu dziecku? Może to przeze mnie tak mało mówiła, choć starałam się z nią pracować codziennie?

Chowam twarz w dłoniach, a poczucie winy przygniata mnie niczym worek kamieni. Zrobiłabym dla niej wszystko, dlaczego więc czuję się winna?

Po wizycie zabieram małą na lody. Adriana trzyma moją dłoń, człapiąc przy moim boku i liżąc loda w jej ulubionym smaku słonego karmelu. Zerkam na nią kątem oka, chłonąc widok jej uśmiechniętej buzi. Jest taka krucha, drobna, piękna. Doktor Ramirez powiedziała, że mała robi postępy, że trzeba dać jej czas i nie naciskać. Nigdy tego nie robiłam, po prostu się boję, że z moim dzieckiem dzieje się coś złego i w przyszłości będą tego konsekwencje. Nie chcę, by była inna tylko dlatego, że fiksuję na jej punkcie. Kocham ją. Mimo trudu, strachu, wielu wylanych łez, urodziłam ją i daję z siebie wszystko, by miała dobre życie. To cud, że udało jej się przeżyć tortury, co dowodziło, jak silną jest dziewczynką. Cruz byłby z niej dumny.

Wieczorem odprężam się, nalewam do kieliszka czerwonego wina i wchodzę do wanny wypełnionej gorącą wodą z dodatkiem pachnącego płynu. Rozmyślam o wszystkim i o niczym, nie chcąc zadręczać się ponownie. Dzisiejszy dzień nie należał do tych najlepszych, jednak nigdy nie narzekałam, nawet wtedy, kiedy bywało ciężko.

Życie nie jest łatwe, a po ucieczce już w ogóle. Strach męczy, zgniata żołądek na miazgę, wpędza w obłęd. Przez wiele miesięcy odwracałam się przez ramię, by upewnić się, że nikt mnie nie śledzi. To trudne, kiedy wokół kręci się tylu nieznajomych ludzi. Tak naprawdę każdy z nich jest podejrzany, mimo łagodnego wyrazu twarzy.

Przekonałam się o tym na własnej skórze. Rok przed śmiercią mamy, do naszego domu zapukała piękna, wysoka blondynka. Trudno określić jej wiek, ale myślę, że nie miała więcej, jak trzydziestu lat. Uśmiechała się, ściskając nasze dłonie, by po chwili wyjąć pistolet i mierzyć prosto w moją mamę. Jak się okazało, ów śliczna blondynka była kochanką mojego ojca. Na matce ten fakt nie zrobił większego wrażenia, jakby doskonale zdawała sobie sprawę, iż ojciec zdradza ją od dawna, ja w przeciwieństwie do niej byłam zszokowana. Czy ojciec był na tyle głupi, by pozwolić przyjść do naszego domu jednej ze swoich dziwek?

Bałam się o mamę. Bałam się, że ta kobieta strzeli i mi ją odbierze. Na szczęście w porę pojawił się ochroniarz, obezwładnił ją, a kiedy dołączył do nas ojciec, bez wahania uderzył ją w twarz, zwalając z nóg. Białe płytki pokryła czerwona maź. Myślę, że zabił tę biedną, zazdrosną kobietę. Krzyczała, jak bardzo go kocha, że należy tylko do niej, a my jesteśmy przeszkodą. Zażądała rozwodu, co rozbawiło ojca do łez.

Ojciec był, jaki był, ale nigdy w życiu nie pozwoliłby mamie odejść.

Godzinę później opuszczam łazienkę, zawiązując sznureczki od szlafroka. Kiedy odkładam kieliszek do zlewu i gaszę światło w kuchni, dziwny hałas na podwórku przyciąga moją uwagę. Bez wahania biegnę do sypialni, podchodzę do ściany i gapię się w wyświetlacz.

Natychmiast po przeprowadzce zleciłam zainstalowanie monitoringu. Podstawowego, nic wyszukanego, po prostu musiałam być pewna, że mogę szybko zareagować. Niestety nie widzę niczego podejrzanego, nie wychwytuję żadnego ruchu. Kamery są na podczerwień, więc nawet mimo ciemności jestem w stanie zobaczyć intruza.

– Wariuję – mówię do siebie zrezygnowana, opierając czoło o ścianę.

Budzi mnie pobudka w telefonie, jak co rano. Zrywam się na równe nogi, przygotowuję do pracy i w biegu popijam kawę. Adriana jeszcze śpi, przyjaciółka zakrada się po cichu, macha mi ledwie patrząc na oczy i człapie do jej pokoju, by jeszcze pospać.

Uśmiecham się pod nosem, chwytam torebkę i opuszczam dom, przerzucając przez ramię czarny sweterek. I wtedy je widzę. Cofam się, jakby poraził mnie prąd i nie odwracam wzroku od białych róż leżących na ganku. Bujają się na drewnianej huśtawce, owinięte szarym, ozdobnym papierem. Papierem, w który owinęłam je wczorajszego dnia.


W pracy jestem rozkojarzona i roztrzęsiona. Przyklejam na twarz uśmiech, tworząc bukiet kwiatów na przeprosiny dla żony. Młody mężczyzna co chwilę wzdycha, jakby z żalu. Zapewne nawywijał i teraz przyjdzie mu się pokajać.

– Aż tak źle? – zagaduję, by przerwać tę niezręczną ciszę.

– Zaszalałem wczoraj z kolegami – wyznaje niewinnie. – Wie pani, kilka piw, bar, rozmowa. Nie widzieliśmy się kawał czasu, dobrze było znowu pogadać. Zasiedziałem się, wróciłem do domu o trzeciej nad ranem, a tam czeka żona, wkurwiona jak sam diabeł. – Zaciskam usta, by nie wybuchnąć śmiechem. Nie wypada. – Przywykłem do krzyków, pretensji, lamentów, ale na pewno nie do spokoju. Nic nie powiedziała. Pokręciła głową i wyszła, a ja stałem tam jak skamieniały. Zaskoczyła mnie! – Zakłada dłonie za głowę i gapi się w sufit. – Do tej pory zastanawiam się, co to mogło znaczyć. Byłem pewny, że walnie mi wiązankę roku, a ona sobie... poszła. Jasna cholera, to chyba nie wróży dobrze, prawda?  – pyta z nadzieją, jakbym znała odpowiedź.

– Niekoniecznie. – Sięgam po papier, który wybrał klient i owijam róże. – Było późno, może dlatego pana żona nie krzyczała? – Unoszę wzrok, by na niego spojrzeć. Marszczy brwi zaskoczony, jakby nie brał tego pod uwagę. Widocznie założył, że awantura to jedyny scenariusz. – Mnie też nie chciałoby się wrzeszczeć o trzeciej nad ranem. Zostawiłabym to na śniadanie. – Mrugam okiem.

– Cholera! Może ma pani rację? – zastanawia się. – Może moje jaja da się jeszcze uratować? – Nie wytrzymuję i śmieję się, a mężczyzna do mnie dołącza.

– Przepraszam, nie powinnam się śmiać.

– Dlaczego? – pyta zaskoczony. – Życie jest zbyt krótkie, żeby się smucić. Proszę uśmiechać się jak najczęściej. – Odbiera ode mnie kwiaty, płaci i wychodzi, życząc mi miłego dnia.

O dwunastej odbieram dostawę, a później pochłania mnie rozkładanie kwiatów, podlewanie, robienie zamówionych dwóch bukietów i jednej pogrzebowej wiązanki. Zajęcie pozwala mi odpocząć, nie myśleć zbyt dużo, dzięki temu dzień mija bardzo przyjemnie.

W wolnej chwili zaparzam kawę, wychodzę na zewnątrz i upijam łyczek, obserwując ludzi. Kwiaciarnia „Marinella", nosi imię zmarłej żony pana Mateo i mieści się w najpiękniejszym miejscu, jakie do tej pory widziałam. Chłonę widok wąskiej, długiej ulicy między kamienicami, gdzie znajduje się kwiaciarnia, sklepy, a nawet mały hotel. Zawsze panuje tutaj tłok, gwar, zewsząd dochodzą śmiechy, rozmowy. Ludzie są dla siebie przyjaźni, kulturalni, dobrzy. Mijając mnie uśmiechają się, kłaniają i życzą miłego dnia, by udać się na bazarek zaledwie kilka kroków dalej. Kostka brukowa ma już swoje lata, jednak dodaje całości uroku. Z kwiaciarni mogę spojrzeć na sklepik z miodami Marii, ponieważ mam ją praktycznie pod ręką.

Kocham to miejsce.

Unosząc głowę w górę mogę pomachać Sisi, młodej dziewczynie mieszkającej w jednym z mieszkań w kamienicy. Na wietrze powiewają kolorowe girlandy zawieszone na linkach i łączące obie strony. Ciągnęły się przez całą długość ulicy.

Po południu robi się ciszej. Ludzie udali się do domów, by zjeść posiłek i odpocząć. Kwiaciarnia jest czynna tylko do pierwszej, dłuższe siedzenie nie miałoby sensu. Kto miał kupić kwiaty, zrobił to już wcześniej.

Scenariusz z wczorajszego dnia się powtarza. Kiedy sięgam po torebkę, dzwoneczek przy drzwiach brzęka radośnie. Nim mam szansę się odwrócić, moje serce już reaguje i przyśpiesza, jakby próbowało uciec mi z piersi. Na plecach zaś czuję to wiercące spojrzenie przez co robi mi się cieplej. Jeszcze go nie widziałam, a już wiem, że to on.

Kurwa!

– Dzień dobry. – Jego głęboki, surowy głos niemal wbija mi się w bębenki. Prostuję się, odwracam i witam z nieznajomym, który odwiedził mnie wczoraj. Dzisiaj prezentuje się równie elegancko, jak wczoraj, mimo iż garnitur zastąpił jeansami i dopasowanym, grafitowym swetrem. Góruje nade mną wzrostem niemal o dwie głowy, spokojnie mogę schować się pod jego pachą, a ten fakt jedynie pogłębia mój niepokój. – Chciałbym kupić róże.

Chryste!

– Oczywiście. – Przełykam gulę w gardle, próbując zachować spokój. Mam ochotę zapytać go o bukiet z wczoraj, ale nie wypowiadam słowa. – Które?

– Białe. Dwa tuziny. – Kurwa, kurwa, kurwa!

Na drżących nogach podchodzę do kwiatów, skrupulatnie wybieram te bez żadnej skazy i zabieram się na przygotowanie bukietu. Przez cały czas czuję na sobie jego wzrok, aż mnie dusi. Czuję dziwny ścisk w klatce i boję się, że zaraz stracę przytomność. Mężczyzna czeka cierpliwie i wkłada dłonie do kieszeni spodni. Nie robi nic więcej, ale wcale nie musi, by mnie przerazić.

– Mam owinąć je w papier? – pytam przez ściśnięte gardło.

– Tak, w szary. – Ja pierdolę. – Jeśli można.

Potwornie trzęsą mi się dłonie i nie tylko, bo nogi ledwo utrzymują ciężar mojego ciała. W mojej głowie toczy się bitwa na śmierć i życie, a czarne wizje zalewają mnie niczym mgła, docierając do każdego zakamarka w moim ciele i rozsiewając strach. Boję się, choć jeszcze nic się nie wydarzyło.

Do głowy wpada mi pomysł, by związać kokardę w inny niż zazwyczaj sposób. Robię dwa supełki i zostawiam jeden koniec dłuższy, by sprawdzić, czy bukiet wyląduje pod moim domem. Jeśli tak, chcąc nie chcąc czeka mnie konfrontacja z panem mrocznym i nieznajomym. 

– Gotowe. – Wręczam mężczyźnie piękny, duży bukiet.

– Dziękuję – mruczy zmysłowo, płaci i wychodzi, nie oglądając się za siebie.

Opadam na krzesło, łapczywie chwytając powietrze.

Na ganku czeka na mnie Adriana. Na jej widok uspokajam się, przyklejam na twarz szeroki uśmiech, i jak zawsze kucam, by mogła wpaść w moje ramiona. Tulę ją do siebie, wciągając do płuc jej zapach i powtarzając sobie bez końca, że jest bezpieczna.

– Tęskniłam – mówi słodko, odgarniając moje włosy na plecy.

– Wiem, ja też tęskniłam. – Pocieram noskiem o jej, biorę ją za rękę i wchodzimy do domu. Moja przyjaciółka urzęduje w kuchni, przewracając na drugą stronę bananowe placuszki. Adi była ich wielką fanką. – Hej, kochana.

– Słabo wyglądasz. – Rzuca od razu, przyglądając mi się podejrzanie.

– Miałam dzisiaj sporo pracy, dotarła duża dostawa kwiatów.

– I Mateo zostawił cię tam całkiem samą?  – prycha zdegustowana. 

– Przypominam ci, że to starszy pan! Kwiaciarnia jest pod moją opieką.

– No wiem, ale bez przesady. Mógłby chociaż podrzucić ci młodego, co? – Mruga okiem, zagryzając wargę.

Przewracam oczami, sięgam po szklankę i napełniam ją wodą. Wnuk pana Mateo zalecał się do mnie od kilku miesięcy. Jest starszy, ma dwadzieścia siedem lat i czasami wpada do kwiaciarni, kiedy przychodzi większa dostawa, jak dzisiaj. Nie poinformowałam o tym mojego pracodawcy, więc i César się nie pojawił. Wolę go unikać, by oszczędzić sobie wstydu i patrzenia na jego marne zaloty.

– Mówiłam ci, że nie jestem zainteresowana chłopakami. I nie szczerz się tak.

– Jezu, zachowujesz się jak stara baba, wiesz? Jesteś młoda, korzystaj z życia.

Nie komentuję, przeczesując włoski siedzącej obok mnie Adi. Skupia uwagę na rysowaniu, co uwielbia nie mniej od bananowych placuszków. Ma talent. Jej rysunki są naprawdę ładne i bardzo dokładne, jakby przed namalowaniem czegokolwiek najpierw dokładnie obmyślała każdy ruch. To niesamowite, że ma dopiero trzy i pół roku!

Wieczorem wybieramy się na spacer. Idziemy polną drogą trzymając się za ręce, a nasze długie, letnie sukienki znikają w trawie. Adriana zrywa kilka kwiatków i przystawia mi pod nos, a ja zaciągam się ich zapachem. Śmieje się radośnie i biegnie do dmuchawca, po czym nabiera powietrze i wydmuchuje, obserwując, jak lekkie nasiona unoszą się w powietrzu.

– Chodź do mnie, patito. – Zrywa jeszcze kilka dmuchawców i podchodzi, przystawiają mi je pod usta. Dmucham na jej życzenie i patrzę na jej śliczną buźkę. – Mamusia bardzo cię kocha, wiesz? – Przytakuje, ściskając moją szyję.

Połykam łzy, wtulając się w to małe ciało.

W piątkowy ranek budzę się przed pobudką, co zdarza mi się niezmiernie rzadko. Niechętnie zwlekam tyłek z łóżka, biorę szybki prysznic i wciskam na tyłek jasne jeansy. Na górę wybieram koszulę w kratę, związuję ją u dołu na supeł, a włosy spinam w wysoki kok. Dzisiaj nie mam ochoty się stroić, chcę odbębnić robotę i wrócić do Adriany, by spędzić z nią weekend. Zaplanowałam na jutro wesołe miasteczko, by mała trochę się rozerwała. Dozowałam jej takie chwile, ale po gadce Rosario czuję się winna. Może przesadzam, może za bardzo wszystko wyolbrzymiam, ale póki czuję strach muskający mój kark, nie będę w stanie wyluzować.

Rosario wita mnie machnięciem ręki, mamrocze coś pod nosem i w piżamie idzie prosto do Adi. Moja przyjaciółka mieszka niedaleko kwiaciarni, więc ma do pokonania siedem kilometrów. Zawsze przyjeżdża w piżamie, niewyspana po zmianie w pubie, rozczochrana i chyba jeszcze śpiąc, szła od razu do małej.

Nie wiem, i chyba nie chcę wiedzieć, jak w ogóle udawało jej się do mnie dojechać!

Opuszczam dom z duszą na ramieniu. Nie zdążę nawet zamknąć drzwi, a już przekręcam głowę i gapię się w drewnianą huśtawkę, na której leżą róże. Gniew uderza w moje ciało gorącem. Dopadam do kwiatków i zerkam na kokardę, którą wiązałam wczoraj. Specjalnie zrobiłam inny supełek, by sprawdzić, czy to tajemniczy mężczyzna mi je zostawia.

To on.

Ta wiedza mnie nie uspokaja, wręcz przeciwnie, mam mieszane uczucia i potwornie złe wizje. Wczorajszy bukiet wylądował w koszu za domem, ten podzieli jego los. Nie chcę, by Rosario je zobaczyła i zadała pytanie, na które nie mogę odpowiedzieć. Moja przyjaciółka nie jest częścią mojego poprzedniego życia i nie zamierzam jej wtajemniczać.

Obchodzę dom, unoszę klapę i wrzucam kwiaty do środka. Są piękne, a moje serce krwawi na myśl, jak bestialsko je traktuję. Wczoraj z czułością układałam je i wiązałam białą tasiemką, dzisiaj gapię się, jak znikają w śmieciach.

Nie tym jednak powinnam się martwić.

Tajemniczy mężczyzna o głosie przyprawiającym o ciarki jest w tej chwili moim utrapieniem. Pojawił się znikąd, podrzuca mi kwiaty i burzy spokój. Skąd u licha zna mój adres? Nie widzieliśmy się nigdy wcześniej, a sytuacja jest cholernie podejrzana.

Nie zważając na godzinę, i fakt, że się spóźnię, wracam do domu. Po cichutku, by nie obudzić dziewczyn, idę do sypialni i stukam w mały ekran od monitoringu. Wracam do wczorajszego wieczora i obserwuję nagranie. Koło północy dostrzegam ciemną postać w czapce z daszkiem na głowie i kapturze. Nie ma szans, bym ujrzała jego twarz, i zapewne on również nie chciał mi jej pokazać. Po samej posturze ciężko stwierdzić, czy to ten sam mężczyzna, ale nie zamierzam tolerować tego dłużej. Muszę się z nim skonfrontować.

Pracuję na autopilocie. Robię to, co do mnie należy, ale mam wrażenie, że duszą jestem gdzieś daleko stąd. Uśmiecham się do klientów, zagaduję i popełniam błąd za błędem. Robię wiązankę z innych kwiatów, niż zostały zamówione. Zapominam o małej dostawie specjalnie na dzisiejsze urodziny małej Clary, przecinam sobie nożyczkami opuszkę kciuka i na deser potrącam nogą wiaderko, a woda zalewa podłogę.

Klnę na samą siebie, ścierając mopem bałagan. Facet totalnie mnie rozstroił, sprawił, że nie jestem w stanie skupić się na podstawowych rzeczach. Jestem wściekła i lepiej dla niego, by nie przekroczył teraz progu kwiaciarni. Czuję, że przywitałabym go małym sekatorem.

W miarę upływu czasu trochę się uspokajam. Wypijam kawę przed kawiarnią, gapię się na ludzi, słucham ich wesołego trajkotania i macham Sisi. Dzień jak co dzień, ten sam schemat. Jedynie mężczyzna, który niespostrzeżenie zmącił mój spokój, nie pozwala się rozluźnić. Z niepokojem spoglądam na zegarek, obserwując przesuwającą się wskazówkę. Za trzydzieści sześć minut zamknę kwiaciarnię i wrócę do domu.

Modlę się, by dzisiaj nie przyszedł.


Za pięć pierwsza szykuję się do wyjścia. Ostatni raz zerkam na kwiaciarnię i upewniam się, że ogarnęłam bałagan i dokładnie wytarłam podłogę. Jeszcze tego by brakowało, żebym się poślizgnęła i wybiła sobie zęby. Doprawdy to byłoby cudowne zwieńczenie tego dnia.

Zabierając torebkę i sweterek, nasłuchując, czy za moment nie usłyszę dzwoneczka. Czekam cała roztrzęsiona, sparaliżowana, z mocno walącym w piersi sercem. Nie mam pojęcia, co zrobię, kiedy ponownie go zobaczę, jednak mam przeczucie, że moje nadszarpnięte nerwy zerwą się ze smyczy.

Kiedy zamykam kwiaciarnię, wsiadam na skuter i uruchamiam silnik, mężczyzny nadal nie ma. Jakby doskonale wyczuł, że mam do niego mnóstwo pytań i specjalnie dzisiaj odpuścił. To lepiej. Przynajmniej spędzę weekend spokojnie.

Nazajutrz już od rana w domu panuje gwar. Adriana nie może usiedzieć na tyłku, wpycha w siebie śniadanie w przyśpieszonym tempie i o dziesiątej już jest zwarta i gotowa. Uśmiecham się szeroko, widząc ją taką podekscytowaną, choć serce zaciska się z bólu.

Zastanawiam się, czy jestem zła matką, skoro tak bardzo się o nią boję. Moje poprzednie życie nie było łatwe i nie chcę, by Adriana podzieliła mój los. Jej bezpieczeństwo jest najważniejsze.

– Ktoś tu jest bardzo podekscytowany, co? – Rosario czochra jej włoski i puszcza oczko.

– Wesołe miasteczko! – Adi piszczy, podskakując.

– Jesteśmy gotowe! Możemy jechać. – Rosario rusza pierwsza. Otwiera drzwi w swoim samochodzie, pomaga Adi usiąść w foteliku i zapina ją pasami. Moja przyjaciółka uwielbia Adrianę, jest jej matką chrzestną i bierze tę rolę naprawdę na poważnie. – No, moja droga! Dzisiaj będziemy się świetnie bawić i jeść tonę waty cukrowej!

– Na pewno! – besztam ją. – Nakarmisz ją cukrem i nie będzie spała całą noc!

– Matka, to jej dzień. Musisz poluzować smycz. – Wzrusza ramionami i wsiada za kółko.

Do Parque de atracciones familiar docieramy po godzinie. To miejsce to prawdziwy raj dla dzieci. Można znaleźć tutaj wszystko, zaczynając od dmuchanych zamków, basenu z kolorowymi piłeczkami, linami ala bangi, a nawet kino. Byłyśmy tutaj tylko jeden raz, Adi bardzo się spodobało.

– Więc? Od czego zaczynamy? – pytam, odpinając pas bezpieczeństwa.

Już z parkingu widać biegające po alejkach dzieci, jak i próbujących nadążyć za nimi rodziców. Mnie również to dzisiaj czeka, a moja kondycja nie należy do najlepszych.

– Wata! – Adriana piszczy, wyskakując z samochodu niczym wystrzelona z procy.

Wymownie spoglądam na przyjaciółkę, która nic sobie z tego nie robi. Bierze Adi za rękę i kierują się prosto do stoiska z watą cukrową.

Im więcej czasu mija, tym czuję się swobodniej. Nie przywykłam do tłumu ludzi, unikałam go jak ognia, a teraz trafiłam w sam środek chaosu. Mocno trzymam małą rączkę Adi, by nigdzie mi się nie zawieruszyła i pozwalam jej na wszystko, na co tylko ma ochotę. Rosario miała rację, to jest jej dzień i chcę, by dobrze się bawiła. Wygląda na szczęśliwą, uśmiech nie schodzi jej z twarzy i ma mnóstwo energii.

Zganiałam to na nadmiar cukru.

Na chwilę zostawiam dziewczyny, by skorzystać z toalety. Przed tym przekazuję przyjaciółce instrukcje, by nie spuszczała wzroku z Adi, ale macha ręką i zbywa mnie, burcząc pod nosem, że ją również traktuję jak dziecko. Zaciskam usta, by nie wybuchnąć śmiechem i zostawiam je przy kolejne z lokomotywą Myszki Mickey.

Mam szczęście, bo udaje mi się zrobić siku bez stania w kilometrowej kolejce. Raz dwa załatwiam potrzebę, myję ręce i poprawiam koka, po czym wychodzę i zmierzam prosto do dziewczyn. W drodze kupuję na straganie wodę z lodem, cytryną i miętą, pochłaniając niemal całość na raz. Wzdycham z ulgą, czując przyjemne igiełki zimna wbijające się w gardło.

I wtedy go widzę. Zatrzymuję się w połowie kroku, zamierając niczym przestraszone zwierzę. Serce natychmiast przyśpiesza, obijając się o żebra. To nie przypadek, nie ma mowy, by był tutaj w tym samym momencie, co ja. Nie widzę obok niego żadnego dziecka bądź kobiety. Stoi przy stoisku z pamiątkami, oglądając małą figurkę słonia. Jest blisko. Wystarczy kilkanaście kroków, bym znalazła się tuż obok.

Kiedy spogląda na mnie spod nisko opuszczonego daszka czapki, mam pewność, że facet mnie śledzi. Jestem przerażona jego widokiem, świadomością, że ma jakiś plan. Jego uśmiech skierowany prosto do mnie potwierdza moje przypuszczenia.

Zwijam dłonie w pięści, mrużę oczy i posyłam mu najbardziej mordercze spojrzenie, na jakie mnie tylko stać. Mam mnóstwo pytań; chcę wiedzieć, dlaczego mnie nachodzi i zostawia te cholerne kwiaty! Skąd zna mój adres, kim u licha jest i czy działa na polecenie ojca bądź Cruza. 
Ruszam, by się z nim skonfrontować, póki jeszcze mam odwagę, ale nagle wtapia się w tłum i znika z zasięgu mojego wzroku. Rozglądam się nerwowo, ale facet jakby rozpłynął się w powietrzchu.

Coraz bardziej wkurza mnie ta zabawa.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro