𝔯𝔢𝔮𝔲𝔦𝔢𝔪

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nabrał tchu. Siedział na tronie w opustoszałym zamku. Tym pięknym, żelaznym siedzisku, dającą mu nieskończoną władzę w królestwie. A może nie? Ile władzy miał człowiek? Ile władzy miał on? Czy miał więcej władzy od śmierci, która wszystkich zabrała?

Z pewnością nie.

Więc był nikim.

I był samotny.

Samotny, mimo tłumu poddanych czekających na audiencje.

— A do kogo ja mam się zwrócić o pomoc? — spytał cicho. Tak cicho, jak tylko potrafił. Tak cicho, że jego słowa porwał poranny przeciąg, uniemożliwiając dotarcie do uszu poddanych. Przekrzywił przy tym głowę, a jego zielone oczy zaskrzyły w nagłym uciemiężeniu. Niewypowiedzianym, skrywanym głęboko strachu, który pożerał go stopniowo od pięćdziesięciu lat. A może nie? Znów był młody...

Kiedyś nigdy nie powiedziałby, że cokolwiek go pokona. A pokonywało – bezustannie i powolnie – lecz on nie chciał skapitulować. To uderzało w jego godność, która okrywała go blaskiem chwały i władczości. Nigdy by się nie poddał. Zbyt wiele przeszedł, by zyskać tę koronę lśniącą na jego skroni, aby teraz odejść bez słowa.

Czasem... czasem, gdy patrzył w oczy poddanych rozumiał, że ci ludzie byli zbyt słabi, a ich umysły były zbyt wyniszczone, aby móc je na nowo ukształtować.

Tak, jak on sam.

Król głupców. Król upadłych...

Który sam mógł w każdej chwili upaść.

Gdy audiencje dobiegły końca, westchnął ciężko i wstał, odrzucając zieloną pelerynę. Przeszedł przez salę prężnym, zdrowym krokiem, a światła z witraży rzucały kolorowe plamy na jego długie, śnieżnobiałe włosy, jakby były wprawnymi malarzami, narzucającymi kolejne farby na płótno. Jakby chciały stać się cząstką jego wspaniałości.

Bo był wspaniały – co do tego nie miał wątpliwości. W swym życiu osiągnął więcej, niż komukolwiek się udało, ale nie sądził, że każda słusznie podjęta decyzja zabierze ułamek jego duszy. Zastanawiał się, gdzie trafiają te wszystkie kawałki jego człowieczeństwa i dobroci oraz zdrowia psychicznego. Zastanawiał się, czy może kiedyś, po śmierci, zobaczy posąg z nich zbudowany. Może im więcej oddał, tym więcej ujrzy?

Zaśmiał się sam do siebie, a ten niejako upiorny dźwięk poniósł się echem po pustym korytarzu. W pobliżu nie było służących, których mógł odprawić, bo wszystkich, bez wyjątku, pozbywał się tuż po audiencjach i sprowadzał ponownie za tydzień.

Idąc obok wysokich okien nadal się śmiał ze swej naiwności.

Czuł bowiem, że jego dobroć niczym się nie odpłaciła. Czuł, że brakowało mu kogoś, kto trzymałby go przy zdrowych zmysłach.

Gdy go koronowano, radził sobie bez zarzutów. Ba, był uwielbiany przez poddanych, a lojalistów poprzedniego zarządcy szybko udobruchał. Bo był genialny. Najlepszy. Nikt nie mógł się z nim równać.

Lecz jaki był obecny król?

Słaby?

Najlepszy?

Sam nie wiedział. I nie miał nikogo, kto mógłby mu to wyjaśnić.

Wszedłszy po długich i szerokich schodach pełniących funkcję głównie reprezentacyjną, skręcił do korytarza wiodącego do królewskich komnat.

Gdyby zliczyć wszystkie pomieszczenia, które powinny być zapełnione osobami z jego rodu, doszłoby się do liczby niemal dwudziestu pustych pokoi.

Pokoi, w których nawet dusze nie chciały już mieszkać.

Król zatrzymał się przy oknie i otworzył je tak gwałtownie, jakby chciał wyrwać okiennicę. Popatrzył na budynki wybudowane u podnóża góry, które wyglądały niczym kręgosłup dawno zmarłej istoty. Ten widok wydobył z jego piersi zaległy mrok i ujawnił go w postaci perlistego, czystego śmiechu. W szybie obok odbijała się jego przystojna, młoda jeszcze twarz i te długie, śnieżnobiałe włosy. Skrzyły się w promieniach południowego słońca.

Czasem rozmyślał nad tym, co wydarzyłoby się na świecie, gdyby odeszły jego rządy. Czy królestwa zatrzęsłyby się w posadach? Czy ktokolwiek opowiedziałby o nim, jak o tym dobrym królu, który zapobiegł dwóm wojnom?

A gdyby się zabił? Gdyby dołączył do tych zmizerniałych, rozpadłych już ciał w ziemi? Czy pochowanoby go z koroną?

Chciałby to sprawdzić, lecz oczywistym było, iż nigdy już by się nie dowiedział, co stało się z jego zwłokami.

Szkoda.

Król odwrócił się i oparł o parapet, a jego peleryna zaplątała się niezgrabnie w klamry jego butów. Wyszarpnął ją zdecydowanym ruchem.

Zastanawiał się, po cóż mu była władza, skoro nie mógł się nią pysznić? Po cóż mu była korona, jeśli nikt nie upamiętni jej na portrecie i nie będą o nim rozpowiadać?

Dobrych ludzi się nie pamięta, a o tyranach nie chce się pamiętać.

Gdzie zatem leżała granica pamięci i zapomnienia, którą tak rozpaczliwie pragnął przekroczyć?

Powinien uczynić coś, co na zawsze zapisze się na kartach historii.

— Bezprecedensowy czyn — mruknął do siebie, okręcając na palcu rodowy sygnet. Zaraz potem udał się w długą wędrówkę po korytarzach, by wreszcie dotrzeć do sypialni, w której zwykł nocować.

Uchylił drzwi i od razu odstąpił go tępy ból głowy, gdy ujrzał panujący w środku półmrok.

Jego komnata była obszerna... może zbyt duża dla jednej osoby, lecz jemu to nie przeszkadzało, gdyż właśnie w niej spędzał bezsenne noce.

Dywan miał ciemny odcień, ale król nie potrafił go nazwać, bo zapomniał jak wygląda w świetle. W powietrzu unosiła się ostra cytrusowa woń, a czerwone aksamity okalające łoże i fotele iluminowały światłem, które przedzierało się zza nieprecyzyjnie zasłoniętej firany. Mimo to w pokoju nie było duszno – wręcz przeciwnie, bowiem okna zawsze stały otwarte. A pod oknami czuwali gwardziści, o których król nie pamiętał i tylko dlatego ich nie odprawił.

Zrzucił z siebie pelerynę, która z ptasim trzepotem spłynęła po jego plecach na podłogę.

Odziany w lśniącą kamizelkę i koszulę, a także idealnie skrojone spodnie ruszył niespiesznym krokiem w głąb komnaty.

Stanął w odległości trzech metrów do jedynego w tej komnacie zwierciadła. I w jego tafli ujrzał kobietę... dziewczynę, która siedziała z dziwnym spokojem na szezlongu w rogu.

Obejrzał się, choć jego zmysły były zbyt otępiałe, by pozwolić mu na jakąkolwiek gwałtowniejszą reakcję.

Dziewczyna uśmiechnęła się smutno, a jej oczy błysnęły w ciemności.

Król odwzajemnił uśmiech, mimo że wypadł on dziwnie blado.

— Witaj — szepnęła głosem, którego nie słyszał od wielu lat. Zbyt wielu.

Jego usta ułożyły się tak, by wypowiedzieć jej imię, ale ostatecznie zaniechał tego zamiaru.

Zamiast tego przeszedł tylko, przecinając długość komnaty i ukucnął przed nią. Czy... czy to było możliwe? Przesunął wzrokiem po jej purpurowej sukni, delikatnych dłoniach i długich, ciemnych włosach, które falowały niczym pnącza. Wyciągnął rękę, ale... nie dotknął jej, gdyż jego ciało przeszył dreszcz.

— Myślałem, że nie żyjesz — szepnął, co pogłębiło jej uśmiech.

— Zabawne — odparła, przekrzywiając głowę. — Bardzo. Ale śmierć pojawia się wraz z zapomnieniem, a ty o mnie pamiętasz. — Chłodnymi palcami dotknęła jego skroni, jakby ukazując źródło zwątpienia. Westchnął cicho, ciesząc się tym dotykiem, który przelał na niego trochę jej spokoju.

— Tyle lat cię nie widziałem — mruknął, nie otwierając oczu, które zamknął, gdy pogładziła go policzku. — Czemu dopiero teraz przyszłaś?

— Są sprawy, które wymagają czasu. Lecz... lecz nic się nie zmieniło.

To sprawiło, że spojrzał na nią z nadzieją, marszcząc jednocześnie brwi.

— Dziwnie mi było bez ciebie — wyznał, wspominając wszystkie te chwile, w których o niej rozmyślał. W których ujawniała się jego słabość i siła. Siła, która odeszła wraz z nią. — Przyzwyczaiłem się do bycia kimś, kogo kochasz.

— Nigdy tego nie powiedziałam — odpowiedziała, a w jej tęczówkach zaskrzyło rozbawienie.

Nie spoglądając nawet w jego kierunku, wyśpiewała coś bez tchu, choć nie rozumiał słów. Pieśń dobiegła szybko końca, a on zadrżał wewnętrznie pod wpływem jej upiornego, wyzutego z sił głosu... Spojrzał na groby, bo nagle znalazł się na murach, z których było widać cmentarz. Tak... On również nie potrzebował więcej ziemi. Nie potrzebował więcej bogactw, ani swego szaleństwa.

Wszedł na mur wieży, poprawił po raz ostatni purpurową pelerynę i zdjął koronę, by ułożyć ją przy swoich stopach.

— To nie jest wyjście — szepnęła dziewczyna, a on przeniósł na nią wzrok. Stała tuż obok niego, trzymając go za rękę. Na tyle delikatnie, że gdyby się przechylił, ona nie rozbiłaby się razem z nim, ale na tyle mocno, by czuł jej obecność.

— Nie, moja droga. To jedyne wyjście — odparł spokojnym, niskim głosem.

Skinęła głową ze zrozumieniem, a on wiedział, że naprawdę go zrozumiała. Tak jak zawsze.

Wiedział też, że zrobił na tym świecie wszystko, co musiał. Że namalował piękny portret królestwa, a gdyby pozostał tu jeszcze trochę, zniszczyłby go. Szaleństwo wyniszczyłoby to, na co pracował.

Więc skoczył. Skoczył dla niej – za nią. By z nią być.

Jego królewski lament dobiegł końca.




✧・゚: *✧・゚:* ✧ POSŁOWIE ✧・゚: *✧・゚:* ✧


Przede wszystkim zacznę od tego, co najważniejsze - czyli od podziękowania Wam, czytelnicy, za to, że tu dotarliście :)

Cały projekt miał swój początek w 2020 roku, kiedy to, zainspirowana pewną postacią z Władcy Pierścieni (możecie zgadywać którą), postanowiłam napisać książkę. Chciałam zachować w niej magię lata, zaklętą w dzikich tańcach i radości. Szybko jednak zrozumiałam, że to nie wystarczy do stworzenia całej książki, a pracowałam wtedy nad Różami i Władcą (nie, nie Pierścieni). Powstało zatem pierwsze opowiadanie, a wtedy dwa pierwsze rozdziały i projekt zamarł na dwa lata. Po tym czasie pojawił się jednak w antologii na nieistniejącym już NovelTime, które współtworzyłam, a zaraz po nim szansa na następny udział w antologii. Tak oto powstało drugie opowiadanie, po którym nabrałam ochoty na dokończenie tej krótkiej sagi o królu Shalaevarze. Postanowiłam przedstawić ten krótki okres z jego życia, jak i z życia Edgerry  na przestrzeni pór roku. Mam również nadzieję, że udało mi się uchwycić charakter każdej z tych pór :) Cieszę się, że wraz ze mną przeszliście przez tę osobliwą drogę i mam nadzieję, że zachowacie Królewski Lament choć na trochę w sercu.

Dziękuję jeszcze raz i do zobaczenia w innych pracach,

Maria 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro