𝔬𝔣 𝔠𝔯𝔬𝔴𝔫𝔰 𝔞𝔫𝔡 𝔤𝔩𝔬𝔯𝔶

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ZIEMISTY ZAPACH KSIĄG I PERGAMINÓW MIESZAŁ SIĘ ZE SŁODKĄ WONIĄ, dolatującą do sali wykładowej przez uchylone okno. Pomimo bardzo surowej zabudowy stolicy, zadbano, aby aule wychodziły na uczelniany ogród, promieniejący teraz bielą kwitnącej wiśni.

Głos Shalaevara idealnie dopełniał obrazu leniwej akademii w pierwszy dzień wiosny, lecz jednocześnie cała panująca tu atmosfera skutecznie uniemożliwiała jej skupienie się na tym, o czym właśnie prawił. Obserwowała jego lekkie ruchy, gdy co rusz odwracał się do tablicy, żeby napisać na niej kolejne słowa.

To były jej pierwsze prowadzone przez niego wykłady i dziewczyna już wiedziała, że całkowicie poległa. Zamiast go słuchać, skupiała się na tembrze jego melodyjnego głosu, a zamiast rozczytywać pisane przezeń zdania, przyglądała się jego sylwetce, po której jak aksamit spływały jasne włosy. Czuła niepoważność swego zachowania, jednak nie powstrzymało jej to przed jego kontynuowaniem.

Widywała go bowiem niezwykle rzadko, a ostatnia rozmowa, którą przeprowadzili, odbyła się trzy miesiące temu na balu zimowym. Od tamtego momentu otrzymała tylko jeden list, który nie wyrażał zbyt wiele, a mimo to nosiła go zawsze przy sobie w kieszonce sukni. Lubiła się w nim zaczytywać ilekroć nachodziła ją tęsknota za mężczyzną lub wspomnienia o ich pocałunkach stawały się zbyt nieznośne. Lirya nie wiedziała, czy Shalaevar czuje to samo. Nie wiedziała nawet, czy nie zmienił zdania. Były też dni, kiedy wątpiła w zaistnienie tamtego wieczoru oraz dni, w których wmawiała sobie, że wszystkie wyszeptane półgłosem obietnice były tylko wymysłem jej spragnionej wyobraźni. Shalaevar nosił w końcu tytuł króla. Być może postępował tak z każdą kobietą, do której czuł zainteresowanie? Jeżeli nie, nie widziała innego powodu, dlaczego miałby nie dążyć do kontaktu z nią.

Nawet teraz.

Teraz, na trwających już przeszło dwie godziny wykładach, ani razu na nią nie spojrzał. Nie wywołał jej do odpowiedzi, a ona sama również się do niej nie zgłosiła, mimo że czekała na tę chwilę. Nie musiała słuchać jego wykładów, aby pamiętać ten temat z czytanych deszczowymi wieczorami ksiąg.

Lirya zauważyła jednak, że na tych wykładach stawiło się znacznie więcej osób niż zazwyczaj. Mogłaby nawet przysiąc, że większości z nowoprzybyłych dziewcząt zupełnie nie znała. Pyszniły się dumnie, kiedy Shalaevar prosił je o odpowiedź, a gdy jej nie znały, zbywały to perlistym śmiechem, który mężczyzna ignorował.

Podobnie jak ignorował ją samą.

Nie dało się ukryć, że na myśl o tych wykładach, zatem o pierwszym spotkaniu z Shalaevarem po tak długim czasie, czuła zdenerwowanie wymieszane z ekscytacją. Zadbała mocniej niż zwykle o nienaganne ułożenie włosów i dobranie odpowiedniej sukni, lecz nie przewidziała obecności grona rozmarzonych dziewcząt.

Ćwierkanie ptaków za oknem było słyszalne tylko wtedy, kiedy Shalaevar akurat zniżał głos lub przestawał mówić, aby obrzucić audytorium uważnym spojrzeniem.

Wykłady trwały dalej, a ciepło wiosny otulało zasłuchanych studentów. Jeszcze przed rozłamem i późniejszym zjednoczeniem dni takie jak te Lirya pamiętała mało wyraźnie – rozmywały się marzeniami, lekkim lenistwem i świeżym powietrzem. Nieraz o tej porze roku, pracując jeszcze u zarządczyni Khidelli, wraz z Asterą wychodziły na zewnątrz, aby pomóc ogrodnikom lub aby nazbierać pierwszych kwiatów na stół. A potem, wieczorami, skrywały się w bibliotece swojej pani i pochłaniały kilka rozdziałów książki przy ostatnim świetle wiosennego dnia. Najczęściej robiły to przy otwartym oknie i siedząc na parapecie, żeby móc poobserwować ludzi wracających z pól i lasów oraz sprzedawców zamykających swoje kramy. Przez większość jej życia wiosna była czasem spokoju, kontemplacji i cichej, niewyrażonej radości. Jedynie poprzedni rok przyniósł burzę, jednak teraz, dzięki Shalaevarowi, Edgerra znów mogła odetchnąć pełną piersią.

Król w ciszy odszedł kilka kroków na lewą stronę sali, a zwiewna peleryna, której nigdy się nie pozbywał, sunęła za nim w akompaniamencie szumu. Mężczyzna wyjrzał za okno.

— Za dziesięć minut wybije pierwsza trzydzieści — powiedział, obrzucając uczniów spokojnym spojrzeniem. Na ułamek sekundy wzrok jego szmaragdowych oczu zatrzymał się na niej. Przełknęła ślinę. — Skończymy nieco wcześniej, jednak prosiłbym o pozostanie na auli tych, którzy dzisiaj nie mieli okazji się wypowiedzieć, z różnych względów. — Złożył ręce za plecami. — Dziękuję za dzisiejsze wykłady. — Zakończył, na co większość studentów podniosła się z miejsc z cichymi uwagami, wymienianymi półgłosem.

Shalaevar odprowadzał wzrokiem każdą osobę, a grupa nieznanych dziewcząt, która z pewnością przybyła tutaj specjalnie ze względu na mistrza prowadzącego te zajęcia, ustawiła się przy jego mównicy. Oprócz nich, stanęło tam również kilku innych studentów, a Lirya ociągała się ze wstaniem od biurka. Schowała wpierw puste pergaminy w skórzaną teczkę i zabezpieczyła atrament. Kątem oka obserwowała króla zbliżającego się do grupy uczniów.

— Drogie panie — zwrócił się do rozchichotanych dziewcząt. — Prosiłem, aby na auli pozostały osoby, które nie udzieliły odpowiedzi na żadne pytanie, a nie te, które odpowiedziały na nie źle. — Zmierzył je poważnym wzrokiem, a ich miny nieco zrzedły. — Czy jest może coś innego, w czym mógłbym wam pomóc?

— Nie, Wasza Wysokość. — Najniższa z nich odezwała się pierwsza i dygnęła głęboko.

— Proszę wybaczyć, źle to zrozumiałyśmy.

Po czym wyszły, a w opustoszałej sali pozostało ledwie pięciu chłopaków oraz Lirya, pokonująca właśnie ostatnie stopnie w dół. Przeciąg porwał za sobą rześkie, wiosenne powietrze i napełnił ją nadzieją.

Stała jak na szpilkach, a szum w uszach zagłuszał to, co król przekazywał uczniom. Pomimo tego, że Lirya znajdowała się stosunkowo blisko mównicy, Shalaevar nadal na nią nie patrzył, tylko uparcie wybierał każdego innego. Dziewczyna przypatrywała się jego włosom, jeszcze dłuższym, niż je zapamiętała, oraz pociągłej, dostojnej twarzy.

Ci, którzy usłyszeli wskazówki od wykładowcy, proszeni byli o opuszczenie sali i zamknięcie wrót. Zatem, nim Lirya się obejrzała, ostatni student zmierzał w kierunku obszernych, mahoniowych drzwi, a Shalaevar w spokoju przeglądał pergaminy, trzymając szkło przy oku.

Lirya czekała w skupieniu aż kroki znikną za ścianą. Jednak, Shalaevar nawet wtedy na nią nie spojrzał. Przesunął tylko otwartą dłonią po biurku.

Kiedy ją zabrał, dostrzegła podany jej miedziany klucz.

— Zaklucz drzwi, Liryo.

Serce podskoczyło jej do gardła, ale wykonała polecenie, nawet nie zauważając, kiedy to zrobiła.

— Chodź.

Podał jej rękę, gdy wróciła, aby pomóc wejść na podwyższenie, po czym przesunął się przy mównicy, robiąc jej miejsce. Po raz pierwszy od tak dawna znalazła się blisko Shalaevara. Znów czuła zapach korzennego mydła, którego używał do włosów, a woń ta wyryła się w jej pamięci tak mocno, że gdy w końcu ją poczuła, miała wrażenie, jakoby trafiła do domu po bardzo długiej wędrówce.

Upierścieniona dłoń Shalaevara wskazała na pergaminy.

— Najnowsze prace o syrenach — wyjaśnił. — Nie ma ich jeszcze w bibliotece. Chcesz się z nimi zapoznać? — zapytał wolno, przyciągając jej spojrzenie swoim głosem.

— A... — Jej własny głos uwiązł w gardle. Odchrząknęła. — Czy powinniśmy tu być? Co jeśli ktoś nas zobaczy zza okna? — spytała, wyrażając swoją obawę. Już trzy miesiące temu ustalili, że nie należy pokazywać się zbyt często razem. I chyba mężczyzna potraktował to nazbyt dosłownie...

Shalaevar jednak uśmiechnął się leniwie i wskazał ruchem głowy na okno.

— Słońce pada prosto na szyby. Dopóki świeci, nikt nas tutaj nie dostrzeże. — Jego uśmiech przybrał nieco bardziej napięty odcień, z którym nie potrafiła sobie poradzić.

Zadrżała i spuściła wzrok.

— Od kiedy masz problemy ze wzrokiem? — podjęła, biorąc do ręki okrągłe szkiełko. Shalaevar odebrał je od niej, muskając jej dłoń palcami i przyjrzał mu się, jakby widział je po raz pierwszy.

— Od dawna. — Westchnął. — Większość młodości spędziłem zaczytując się po nocach w księgach, więc teraz... teraz trochę gorzej widzę z bliska. Ale chyba nie o tym będziemy rozmawiać?

— A o czym chcesz porozmawiać? — Uniosła głowę, by spojrzeć w jego zielone oczy. Koszulę również miał w szmaragdowym odcieniu, więc zastanawiała się, czy robił to specjalnie, wiedząc jak hipnotyzujący jest jego wzrok.

Tym razem to on popatrzył gdzieś indziej.

— O wielu rzeczach — mruknął lakonicznie, a potem zerknął na rozłożone papiery i zakrył je teczką. — Choć na pewno nie o syrenach. — Może jej się zdawało, a może jego oddech faktycznie stał się cięższy. — Lecz zanim to nastąpi, powinienem cię przeprosić. To takie niemądre, że aż do tego czasu nie znalazłem ani chwili na porozmawianie z tobą. — Westchnął z umęczeniem i zlustrował ją spojrzeniem, odchyliwszy lekko głowę. Jego włosy ześlizgnęły się przy tym ruchu z ramienia na plecy i odsłoniły szyję.

Na wszystkie gwiazdy...

— Będąc szczerą, tak właśnie sądziłam — wyznała. — Uznałam, że jako król nie masz czasu na dawne miłostki lub posiadasz ich tak wiele, że wypadłam ci z głowy — powiedziała to na wpół żartobliwie a na wpół z powagą.

Shalaevar zwilżył usta.

— Powinienem się obrazić za to, że tak uważałaś, gdyby nie fakt, że to ja nie znalazłem czasu dla ciebie... Pięknie dziś wyglądasz — dodał, jakby była to najzwyklejsza rzecz we wszystkich królestwach, przez co zdradliwy rumieniec wkradł się na policzki dziewczyny. — A teraz jeszcze piękniej — szepnął znacząco, a ona ledwo nabrała kolejny wdech. Nawet nie zauważyła kiedy znalazł się tak blisko niej. Czuła zapach jego skóry, a nade wszystko czuła jego oczy studiujące każdy szczegół jej twarzy z ogromną intensywnością.

Aż nagle odsunął się o kilka centymetrów, a ona poczuła kwiatową woń drzewa wiśniowego, która wdarła się między nich zza okna.

— Jednak musimy o czymś pomówić — oznajmił zachrypniętym głosem i zacisnął palce na blacie mównicy, jakby samo przebywanie w obecności Liryi sprawiało mu ogromny trud. — O czymś, co poniekąd usprawiedliwi mój brak kontaktu z tobą.

Być może była niepoważna, a może jedynie otumaniona, bowiem ślub był pierwszym, o czym pomyślała. I to bynajmniej nie ślub z nią. Wyobraziła sobie piękną, opływającą w złoto księżniczkę z sąsiedniego królestwa, która została mu przedstawiona jako propozycja matrymonialna. Lecz kiedy uciekła z krainy wyobrażeń i skupiła się na jego twarzy, wiedziała doskonale, że nie o to chodzi. Mimo że nie spędzili ze sobą wiele czasu, czuła między nimi nić porozumienia.

Jego wzrok stał się pusty, jakby pojawiły się przed nim duchy przeszłości.

— Nadchodzi wojna, Liryo — wymamrotał tak bardzo nie pasującym do niego słabym głosem.

Ściągnęła brwi i zacisnęła szczękę.

Nie.

Nie chciała przeżywać na nowo tego, co dotknęło ich prowincje ponad półtora roku temu.

Nie, nie, nie... Jeszcze kilka minut temu myślała o odczuwanym spokoju.

Odruchowo przykryła jego dłoń swoją, mimo że zadrżały jej usta.

— Skąd? — spytała z wahaniem, a on przełknął ślinę. Słońce nadal oświetlało ich twarze, a ptaki wciąż ćwierkały za oknem, zupełnie nieprzejęte wizją zagłady.

— Od nas. — Wyciągnął rękę spod jej palców i potarł nasadę nosa. Zaraz potem jednak odwrócił się w jej stronę, aby złapać ją z czułością za ramiona. — Napłynęli do nas ludzie znad morza. Z królestwa, z którego pochodziła matka Emmytha. Są to głównie uchodźcy i uciekinierzy. Jak wiesz, w Paerletanie panują fatalne warunki... Gorąc, pustkowia, bieda... Szukają schronienia u nas, ponieważ Emmyth jest księciem półkrwi. Ale nie chcą mnie na tronie. Chcą kogoś, w kim płynie paerletańska krew, pomimo moich zapewnień o tym, że udzielimy im schronienia. Zjawiła się nawet matka Emmytha grożąc, że... że okrzyknie się królową, ponieważ była żoną mojego ojca.

Wstrzymała oddech. Zupełnie inaczej wyobrażała sobie ich pierwsze spotkanie.

— I co zamierzasz?

— Póki co nic.

To jeszcze mocniej pogłębiło zmarszczkę na jej czole.

— Nic? — Może się przesłyszała? Było to nadzwyczaj lakoniczne stwierdzenie jak na władcę.

— Na razie będę chciał zabezpieczyć osoby najbardziej narażone na atak... — Zawahał się. — I tutaj przydasz mi się ty, Liryo. — Grymas, który pojawił się na jego twarzy, zupełnie do niego nie pasował. Sprawiał wrażenie, jakoby ktoś właśnie uderzył go brzuch. — Choć właściwie nie był to pomysł mój, a brata. Ja nigdy bym...

— W porządku. Zgadzam się — stwierdziła bez wahania.

Jeżeli jej ufał i zdecydował się o tym powiedzieć, nie mogła go zawieźć. Czuła się odpowiedzialna za ojczyznę, nawet jeśli ta przeszła niezliczoną ilość reform. A Shalaevar bezinteresownie objął ją opieką odkąd tylko trafiła do stolicy. Był to dobry moment na odpłacenie się.

— Nawet nie wiesz, w czym rzecz.

— To nieistotne. Z pewnością zaraz mi powiesz. — Uniosła kącik ust, lecz on, ku jej zaskoczeniu, pokręcił głową.

— Nie mamy na to czasu. Resztę planu wyjawię ci o północy, jeśli godzisz się ze mną spotkać na patio o tej godzinie. — Rzucił jej spojrzenie spod półprzymkniętych powiek.

— Oczywiście — odrzekła bez tchu, a na ustach Shalaevara pojawił się delikatny uśmiech.

— Zważywszy na obecną sytuację, wraz z radą i Emmythem rozważamy też moją abdykację. Oczywiście, wywołałoby to chaos na kontynencie, zatem póki co nie mogę się na to zgodzić, mimo że miałoby to pewną bardzo znaczącą zaletę. Ale czy teraz możemy porozmawiać o czymś milszym?

Nie zdążyła nawet odpowiedzieć, ponieważ wtedy mężczyzna obrócił ją niespodziewanie i oparł o mównicę, zakleszczając między swoimi ramionami, wspartymi po obu jej stronach.

— Wiem, Liryo, że nie jest to najlepszy czas na romantyczne uniesienia po tym, co usłyszałaś, ale... — Spojrzenie jego zielonych oczu pociemniało, a włosy opadły z ramion, tworząc nad nimi złocistą kurtynę, po której tańczyły promienie słońca. — Stęskniłem się za tobą. — Trzymał się na tyle blisko niej, aby bliskość ta ją onieśmielała, jednak jednocześnie zachowywał dystans, uniemożliwiający jej pocałowanie go, nim skończy mówić. — Czy mogę liczyć na pocałunek? Zostało mi pięć minut do następnych wykładów.

Zaśmiała się, kiedy jego gładkie palce musnęły jej policzek i odgarnęły włosy za ucho.

— Nie tak szybko. Najpierw opowiadasz mi o wojnie, abdykacji i...

Shalaevar wypuścił powietrze przez nos.

— Tak, i myślę o tym dniami i nocami. Nie wiem, co przyniesie poranek.

Doskonale znała to ciche cierpienie, spowodowane w niej dawniej zamieszkami. Nie miała pojęcia, czy na następny dzień nie spotka się z podpalaczem lub innym zdesperowanym człowiekiem. Z perspektywy władcy musiałoby to być jeszcze bardziej nieznośne.

— To powiedz mi chociaż, jaką zaletę miałaby twoja abdykacja? — dociekała mimo wszystko, ale pytanie to wywołało tylko delikatne pokręcenie głową.

— Taką, że mógłbym cię wtedy poślubić bez większego problemu — odparł, a twarz jego rozświetlił uśmiech.

Zaniemówiła.

— Naprawdę chciałbyś porzucić koronę dla życia ze zwykłą dziewczyną? — zapytała z przekorą.

— Jeśli tylko mógłbym jeszcze wykładać na uniwersytecie, to musisz mi wierzyć, że nigdy o niczym innym nie marzyłem.

Coś w jego głosie kazało jej sądzić, że mówił prawdę.

Najpierw poczuła jego dłonie chwytające ją mocno w pasie, potem jego ciało przylegające do niej, a dopiero na końcu ciepłe usta łączące się z jej własnymi.


✧・゚: *✧・゚:* ✧


Sama nie wiedziała, czy doświadczała właśnie pięknego snu, czy może koszmaru, którego widmo będzie ją nękać jeszcze przez wiele nocy.

Spotkanie z Shalaevarem przyniosło jej bowiem równą dozę ekscytacji co niepokoju. Jej nozdrza wciąż wypełniał zapach kwitnącej wiśni, pod którą się spotkali, lecz jej dłonie nie dotykały wtedy jego policzka tylko szorstkiego pergaminu i zimnego klucza, który król jej podarował.

A teraz, pod osłoną nocy, zmierzała wraz z dwoma strażnikami w stronę letniej rezydencji, którą król kazał przyszykować na tajemny bal. Jak sam powiedział, nie miał na zamku na tyle zaufanej służby, ażeby być pewnym, iż nie powiedzą nikomu o tym przedsięwzięciu lub że sami nie uciekną, siejąc zamęt. Dlatego musiała wystarczyć Lirya, koordynująca przygotowania i pół tuzina starszych służących, którzy pracowali jeszcze dla ojca Shalaevara.

Mieli na to tydzień, a letnia rezydencja miała przechować pod swoją fasadą najważniejsze osobistości, do których zostaną doręczone zaproszenia pod pretekstem wyprawienia balu. Dopiero na miejscu Shalaevar miał zamiar obwieścić im prawdziwy powód przyjazdu.

Kiedy Lirya dojechała do pałacyku, wiosenny deszcz do reszty przemoczył jej ciemne włosy. Chmury zaś tańczyły nad nimi tak nisko i gęsto, że zakryły zupełnie wieczorne promienie słońca, przez co rezydencja była ledwie widoczna między rozkwitającymi drzewami. Stanowiła coś na wzór starej budowli o architekturze mało ufortyfikowanej za to aż nazbyt ozdobnej. Mimo to, Shalaevar twierdził, że mury były nienaruszone i odporne, a samo miejsce również należało do całkiem bezpiecznych i łatwych do obronienia. Dziewczyna nie przywykła do takich zabudowań – nawet zamek jej zarządczyni był wybudowany na bazie kwadratu i jawił się jako bardziej przysadzisty, podobny mimo wszystko do stolicy.

Tutaj jednak podobało jej się znacznie bardziej. Ponoć niespełna pół mili stąd znajdowała się altana z pradawnych czasów, odremontowana tylko na tyle, aby się nie zawaliła. Kiedy zakończą się przygotowania, Lirya wiedziała, że musi ją odwiedzić.

Zatrzymała swojego rumaka tuż przed bramą i bez pomocy strażnika zsunęła się gładko na ziemię. Klucz ciążył jej na piersi całą drogę, bowiem stanowił on symbol odpowiedzialności, jaka na nią spadła. I nie chodziło tutaj o przygotowanie przyjęcia, a raczej współdzielenie tajemnicy o nadchodzącej wojnie. O wzburzeniu ludności. O Paerletańczykach masowo napływających na ich tereny.

Spytała Shalaevara, czemu nie mogą się przed nimi bronić, jednak mężczyzna powiedział, że nie wie, jak miałby zatapiać statki pełne uchodźców z biednego kraju. I było w tym ziarno prawdy. Choć większą przeszkodę stanowiło słabe wojsko, jeszcze nie odtworzone na nowo po zjednoczeniu prowincji.

Lirya przekręciła klucz w bramie, a strażnicy rozchylili ją zapierając się stopami o ziemię. Odrzwia skrzypnęły głośno, przeciągle i przerażająco, jak dogorywające zwierzę. W środku, na niewielkim dziedzińcu, dziewczyna zastała dziko rosnące kwiaty i mury porośnięte bluszczem i wspinające się na barwione czerwienią szkła okien. Wnętrze rezydencji nie okazało się lepsze, bowiem wyglądało jak żywcem wyjęte z jednych z tych ksiąg, które wraz z Asterą czytały, aby poczuć dreszcz niepokoju.

Znalazła się bezpośrednio w jadalni, do której wkradło się kilka pnączy, a żyrandol sprawiał wrażenie pamiętającego jeszcze czasy syren, o których Shalaevar tak bardzo lubił rozprawiać. Zapach przeszłości mieszał się z dzikością tego pałacu, jego tajemnicami i wspomnieniami.

Dziewczyna uniosła głowę. Może się przesłyszała, może to były tylko jakieś zwierzęta, ale coś chrobotało cicho w drewno sufitu.

— Sprawdźcie, czy nikogo nie ma na piętrze — powiedziała Lirya cicho do strażników, bojąc się, aby jej głos nie poniósł się echem po ogromnym pomieszczeniu. Dziwnie się poczuła wydając polecenie, ale mężczyźni usłuchali jej i ruszyli na górę.

Gdy już ją sprawdzili, sama się tam udała, licząc pokoje i salony, i zaglądając do każdego z nich. Wóz z zaopatrzeniem oraz sześcioma służącymi miał nadjechać jutro z rana, jednak Lirya jeszcze nigdy nie widziała tak zaniedbanego miejsca.

Prawdopodobnie nikt go nie odwiedzał od śmierci poprzedniego króla.

Lirya zaś musiała zadbać, aby był godny goszczenia tego obecnego.


✧・゚: *✧・゚:* ✧


Dni upłynęły w pośpiechu i napięciu, i choć Lirya była wycieńczona, nie mogła narzekać na powrót do starych czasów, które wspominała nadzwyczaj dobrze. Jeszcze niespełna dwa lata temu tak właśnie wyglądały dla niej chwile spędzane u zarządczyni Khidelli – Lirya wraz z Asterą nadzorowały przygotowania do każdej ważnej uroczystości i dopieszczały szczegóły. Teraz co prawda prace polegały bardziej na wygnaniu szczurów, ściągnięciu pajęczyn i zakryciu dziwnych plam osadzonych na ścianach, ale gdy po czterech dniach uporali się z opłakanym stanem posiadłości, mogli przejść do jej dekorowania. Nie było to nic nadzwyczajnego – zadbano jedynie o to, aby letnia rezydencja nie sprawiała wrażenia chaty niezbyt bogatego drwala.

Siódmego dnia spadł ulewny deszcz podobny do tego, który powitał ją, gdy tutaj przybyła. Lirya zbudziła się z samego rana w akompaniamencie kropel obijających się głośno o szybę jej sypialni. Z lekką zwłoką uniosła się na łokciach i nabrała głęboko powietrza, nie otwierając nawet oczu. Chmury sprawiły, że wciąż było ciemno, a ptaki nie powitały ją jak co dzień wesołym ćwierkaniem. Umysł Liryi był zaś spowity lepką mgłą wywołaną wyśnionym w nocy scenariuszem. Nie do końca pamiętała, co to takiego było, ale dłonie Shalaevara owinięte wokół jej talii zdawały jej się aż nazbyt namacalne. Ostatnią rzeczą, jaką chciała, było wybudzenie się z tego transu, jednak sen ściekał po jej myślach zbyt szybko, aby móc go zatrzymać. W końcu otrzeźwiała i przypomniała sobie o gościach mających dzisiaj przyjechać. O Shalaevarze.

Wreszcie dopuściła do siebie głośny szum deszczu i wiatr uderzający niebezpiecznie w okno. Usiadła na materacu i wyjrzała na zewnątrz. Jej sypialnia znajdowała się na drugim piętrze i czasem mogła ujrzeć stąd dach altany, o której wspominał jej król. Dzisiaj jednak mokry wiatr zacinał tak mocno, że przechylał na bok drzewa i rozmazywał krajobraz, jakby był tylko farbami na płótnie.

Z jakichś przyczyn Lirya uznała ten widok za złe fatum, lecz bez względu na to zwlokła się z łóżka i pospiesznie umyła. Nie miała wiele czasu, toteż resztę przedpołudnia spędziła na koordynowaniu ostatnich przygotowań i doglądaniu potraw, które miały czekać na gości. Oczywiście, wszyscy wiedzieli, że nie będzie żadnego balu, lecz tak ważne osobistości i tak musiały być powitanie z należnym szacunkiem. Pomimo czyhającego na nich widma zamieszek, wojna jeszcze nie nadeszła, zatem nie istniałoby żadne wytłumaczenie dla niewystarczającego przygotowania.

Około południa deszcz przestał padać, a Lirya znów udała się na górę, do swojej sypialni, aby uczesać włosy i przebrać się w swoją najładniejszą sukienkę. Układała poszczególne kosmyki z niemożliwą wręcz starannością, kiedy nagle za oknem ujrzała przejeżdżające obok posiadłości konie, a na nich dwóch jeźdźców. Za jednym z mężczyzn załopotały dziko złociste włosy, które sprawiły, że Liryi serce podeszło do gardła.

Bez wątpienia był to Shalaevar. Nie zdążyła przyjrzeć się jego kompanowi, nim zniknęli w gąszczu, ale podejrzewała, iż to Emmyth mu towarzyszył.

Czemu stąd odjeżdżają? Czy przegapiła ich przyjazd, czy może wcale nie zatrzymali się w rezydencji? Dokąd zmierzali? Na ich drodze znajdowała się altana, jednak Lirya nie mogła mieć pewności, że to właśnie ona była ich celem.

Mimo wszystko, pospiesznie dokończyła układać włosy i chwyciła płaszcz, po czym zbiegła na dół, omal się przy tym nie potykając. Rezydencja była utrzymana w kolorach zieleni i szkarłatu, a drewno, z którego została wykonana, było soczyście ciemne. Kiedy zatem Lirya tak pospiesznie schodziła po schodach, sprawiała wrażenie ptaka, wirującego na niebie tuż przed lądowaniem. Sfrunęła na parter z równym zaaferowaniem, co postrzelona ptaszyna.

— Czy był tutaj król? — spytała, oddychając ciężko, a kiedy służący zaprzeczył, wypadła na dziedziniec, a stamtąd przed bramę.

Strażnicy popatrzyli na nią ze zdumieniem, jednak Lirya nie zatrzymała się. Niestety, nie mogła dosiąść konia, gdyż ten został pożyczony do przetransportowania zapasów jedzenia z pobliskiej wioski. Pół mili to jednak niespełna kwadrans drogi, a więc Lirya mogła zaryzykować i się tam udać. Podejrzewała, że właśnie tam zatrzymają się mężczyźni, a jeśli nie, nie miała pojęcia, dokąd mogli jechać. W tamtym kierunku nie znajdowało się wiele prócz gęstego lasu ciągnącego się przez wiele kilometrów.

Podwinęła jasną sukienkę i wkroczyła w nieskoszoną, sięgającą kostek mokrą trawę. Nie martwiła się o buty, bowiem zadbała o dostosowane na spacer obuwie, jednak nie chciała pobrudzić ubrania. Mimo to, szła przed siebie, i nie ścierała wody skapującej obficie z liści na jej twarz, ani nie zakrywała ramion, kiedy wiatr składał lodowate pocałunki na jej odkrytej skórze. Już po pięciu minutach zobaczyła w oddali, między drzewami, chodzące bez celu konie i blade kolumny altany. Znajdowała się zbyt daleko, aby cokolwiek usłyszeć, ale przynajmniej miała pewność, że dobrze trafiła. Uśmiechnęła się do siebie i przyspieszyła kroku.

— Wasza Wysokość! — zawołała przezornie, gdy podeszła bliżej, nie chcąc korzystać z jego imienia. Nie mogła mieć bowiem pewności, że jego kompanem na pewno był Emmyth. Na dźwięk jej głosu szmery rozmowy ucichły, zastąpione napiętym wyczekiwaniem.

— Tak? — odpowiedział jej głos zza muru. Lirya wspięła się na ostatnie wzniesienie i znalazła na poziomie budowli w momencie, w którym wyrosła przed nią szczupła sylwetka. Dziewczyna uniosła głowę, widząc zielone oczy Shalaevara.

Nie mogła stwierdzić, czy cieszył się z jej przybycia, czy wręcz przeciwnie.

— Lirya? — zapytał z niedowierzaniem i położył ręce na jej przedramionach.

— To Lirya? — Emmyth natychmiast pojawił się obok nich. Jego twarz rozświetlał szczery uśmiech. — To chyba nie najlepszy czas, ale dobrze cię widzieć. — Wyminął brata i uścisnął ją na powitanie. Shalaevar nie wyglądał na równie zadowolonego.

— Przeszkadzam w czymś? — spytała i zmarszczyła ciemne brwi. Wzrok Emmytha skakał między nimi, a król wpatrywał się w dziewczynę ze skupieniem.

— Poniekąd — mruknął rozproszony.

— Po prostu coś omawialiśmy — wyjaśnił Emmyth, przełknąwszy ślinę.

— I nie wiem, czy przebywanie tutaj jest do końca bezpieczne — dodał Shalaevar, kiedy tylko brat skończył mówić.

— Właśnie dlatego za wami przyszłam. Czemu nie pojechaliście do zamku? Widziałam przez okno, że odbiliście na bok.

Kiedy to opowiadała, schowali się za kolumnami altany, w chłodnym cieniu zadaszenia. Pachniało wilgocią. Shalaevar trzymał się blisko niej, choć wyraźnie był pochłonięty w swoich własnych myślach i zmartwieniach. Emmyth również zdawał się spięty, mimo że tak tego nie uzewnętrzniał.

— Obawiamy się, że... — zaczął Shalaevar, ale urwał.

— Że coś jest nie tak — dokończył Emmyth, przygryzając wargę. — Goście powinni zjawić się już ranem. Dodatkowo, nasza eskorta dostała jakąś wiadomość od zwiadowcy i kazała nam gnać do zamku, ale kiedy zobaczyliśmy, że na dziedzińcu jest pusto, zwątpiliśmy i pojechaliśmy dalej.

— I jechalibyśmy jeszcze dalej, gdyby przed nami nie było rzeki, a za nią lasu. — Westchnął Shalaevar.

Poczuła na ramionach gęsią skórkę.

— W rezydencji jest całkowicie bezpiecznie.

— Och, czyżby? — spytał cicho Shalaevar, odchylając się do tyłu i patrząc w stronę zamku. — A jednak nie ma gości.

— Mieli przyjechać dopiero wieczorem — zauważyła, choć Emmyth pokręcił głową. W jego zielonych oczach drgał niepokój, już niezakrywany pozorną wesołością, a ciemną skórę policzków zakrywał dwudniowy zarost, który dopiero teraz spostrzegła. Shalaevar prezentował się nieco lepiej pod tym względem, jednak zmęczenie również odbiło się na jego twarzy.

— Taka była wersja sprzed tygodnia. My za to wiemy, kiedy wyruszyli, i kiedy powinni przybyć. A jednak ich nie ma — mruknął Emmyth, przeczesawszy krótkie włosy.

Lirya uniosła wzrok, aby spojrzeć prosto na Shalaevara. On również na nią popatrzył, ale nie schylił przy tym głowy. Trzymał brodę wysoko, w postawie niemalże królewskiej, pomimo warunków zupełnie temu nie sprzyjających.

— Liryo, widziałaś dzisiaj coś nietypowego? — spytał szeptem, a jego elektryzujący głos przebił się przez szum liści.

Dziewczyna zaprzeczyła.

— Myślisz, że ktoś nas śledził? — zapytał Emmyth, przybliżając się do brata. Razem wpatrywali się w las, jakby ten mógł skrywać odpowiedzi na wszystkie pytania.

— Raczej nie.

— Powiecie mi coś więcej? Nic z tego nie rozumiem — przyznała. — Przecież nikt nie wiedział o celu tego przyjęcia.

— Ja też tego nie rozumiem — mruknął Shalaevar. — Ale ostatnio w stolicy było bardzo nieciekawie. Być może ktoś się wygadał, albo sprzedał informacje.

— Paerletańczycy są bardzo niezadowoleni — dodał Emmyth. — Nie chcą Shalaevara jako króla, nie wierzą, że ktoś, w kim nie płynie gorąca krew, jak to sami określili, mógłby zapewnić im dobrobyt. A moja matka... — Tutaj mężczyzna się zawahał. — Nie potrafię nawet jej tak nazywać — żachnął się. — W każdym razie, grozi, że ogłosi się królową, jako ostatnia żona...

— Mówiłem jej to. — Przerwał Shalaevar, machając do brata dłonią.

— Rozumiem... — Emmyth przełknął ślinę. — Wobec tego... sytuacja się pogorszyła. Znacząco. Rozchodzą się już plotki o paerletańskich statkach cumujących kilka mil od brzegu.

— A w dodatku słyszałem już pierwsze groźby buntu. Ludzie nie chcą obcokrajowców, kiedy jeszcze sami nie do końca poczuli się mieszkańcami Edgerry. Nie dziwię im się.

— Odkąd się zjednoczyliśmy, płacą większe podatki, ale tak musi być, aby gospodarka jakkolwiek funkcjonowała. — Bracia mówili na zmianę, jakby ich mózgi były ze sobą połączone. Lirya rzadko miała okazję przebywać z oboma z nich, więc za każdym razem napawało ją to podziwem. W tej chwili jednak czuła bardziej chłodne przerażenie, aniźli jakikolwiek zachwyt.

Nagle Shalaevar chwycił Liryę za rękę w zaborczo desperackim geście.

— Chodźmy — powiedział nagle i pociągnął dziewczynę za sobą.

— Słucham? — zapytali z Emmythem w tej samej chwili, ale Shalaevar nie spojrzał na nich, brnąc przed siebie w stronę konia.

— Nie możemy tutaj stać. Musimy zobaczyć, czy w rezydencji jest bezpiecznie, a jeśli nie, wycofać się do wioski. Ta altana jest zbyt odsłonięta — wyjaśnił krótko i pomógł Liryi dosiąść konia. Po chwili usadowił się tuż za nią, oplatając ją jednym ramieniem.

Emmyth nie protestował. Ruszył za nimi kłusem, lecz już po niespełna minucie zauważyli, że coś jest nie tak. Las przed nimi spowiła dziwnie szara mgła, która, po wstąpieniu w nią, zaczęła ich gryźć w oczy. Pachniało ogniskiem i niebezpieczeństwem. Śmiercią.

Zatrzymali się piętnaście metrów od rezydencji, nie mogąc uwierzyć własnym oczom.

Płomienie. Wszystko lizały zachłanne języki ognia, a drewniane kondygnacje stękały z wysiłku. Zza murów dobiegały ich krzyki rozpaczy – ktoś chyba nawet wybił okno na drugim piętrze i przez nie wyskoczył, choć dym wszystko zasłaniał.

Lirya zamarła w bezruchu, a Emmyth wykonał ruch, jak gdyby chciał się rzucić na ratunek. Shalaevar złapał go mocno za ramię, ale ruch ten wystraszył i tak mocno już zaniepokojonego konia.

— Musimy... — zaczął, ale przerwał, gdy koń Emmytha wierzgnął, a ten nie zdążył go uspokoić. Kopnął kopytem wierzchowca, którego dosiadali, więc on również spanikował. Ramiona Shalaevara omal jej nie zmiażdżyły, kiedy ten ścisnął mocno wodze.

— Uciekajmy! — krzyknął Emmyth, lecz koń znowu wierzgnął, tym razem zrzucając mężczyznę na ziemię.

Zwierzę pognało spłoszone, podobnie jak ich wierzchowiec. Shalaevar robił co mógł, aby go zatrzymać, ale na nic się to nie zdało. Koń gnał przez las i nie zwolnił nawet wtedy, kiedy altana stanęła mu na drodze, tylko skręcił gwałtownie w bok i zabrał ich ze sobą w dół zbocza. Ramiona Liryi krwawiły, poranione gałęziami, a ciało krzyczało z bólu.

— Trzymaj się! — krzyknął do niej Shalaevar, nadal próbując uspokoić zwierzę. Oni jednak biegli, jakby coś ich goniło i zwolnili dopiero, gdy koń zeskoczył ze zbocza na polanę prowadzącą do rzeki.

Shalaevar zatrzymał stanowczo konia.

Obydwoje dyszeli ciężko.

— Nic ci nie jest? — spytał mężczyzna roztrzęsionym głosem, a ona wymamrotała ciche nie. Poczuła na talii jego dłoń. Rozejrzał się. — Musimy odszukać Emmytha.

Ale Emmyth sam się odnalazł. Z lasu dobiegły ich tubalne okrzyki.

— Uciekajcie! Uciekajcie! Shal, uciekajcie! — wrzeszczał Emmyth.

Shalaevar cały się spiął, podobnie jak Lirya. Zeskoczył z konia i dobył miecza, a broń wysunęła się z pochwy z cichym szczęknięciem. Jego zielone oczy spoczęły z powagą na Liryi.

— Uciekaj — powiedział, chwytając jej zimną dłoń. — Wezwij pomoc.

— Co? — spytała bez tchu. — Nie zostawię was. Nie zrobicie nic bez konia, tu nie ma żadnej pomocy... — wymieniała, ale przerwał jej ruchem głowy.

— Musisz, Liryo. Szybko! — Poklepał konia tak, że ten od razu ruszył, a Lirya nie miała wyboru – musiała ten pęd podtrzymać.

Obejrzała się po raz ostatni na Shalaevara, którego rozpuszczone włosy potargał wiatr. Mężczyzna biegł w stronę altany ile sił w nogach, a Lirya próbowała obmyślić najkrótszą drogę do jakiejś wioski. Gnała przed siebie, nie zważając na zimne powietrze chłostające ją po twarzy. Ledwo nabierała oddech, ale to również nie miało dla niej znaczenia. Adrenalina płynęła w jej żyłach, dopóki strzała nie świsnęła koło jej ucha.

Wtedy dziewczyna nie tyle się zatrzymała, co spowolniła, próbując odnaleźć agresora. Był to odruch, który omal nie kosztował ją życia, bowiem druga strzała przeleciała znacznie bliżej jej szyi.

Z kierunku, w którym zmierzała.

Pognała konia, ale nagle przed nią wyrósł łucznik dosiadający czarnego wierzchowca, mknącego prosto na nią. Ścisnęła wodze i zawróciła.

Na wszystkie gwiazdy... zmierzała prosto na Shalaevara. Teraz widziała go jak walczył zaciekle razem z Emmythem. Bracia odpierali ataki napastników, jeden po drugim, jakby robili to setki razy. Przeciwników nie było wiele, ale każdy z nich był uzbrojony po zęby, a oni dysponowali tylko dwoma mieczami.

Obejrzała się za siebie. Była pochylona najbardziej jak mogła, chociaż jej plecy nadal pozostawały odsłonięte. Łucznik na szczęście nie próbował do niej strzelić, za to znajdował się coraz bliżej niej, doganiając ją zapewne z zamiarem ściągnięcia na ziemię.

I wtedy wpadła na głupi, szalony i ryzykowny pomysł.

Popędziła swojego wierzchowca jeszcze bardziej, cwałując prosto na grupę napastników. Shalaevar z Emmythem stali tak, że widzieli ją, mknącą niczym wściekły cień. I, dzięki wszystkim gwiazdom, usunęli się na bok, nim Lirya wleciała w grupę bandytów. Większość z nich odsunęła się na czas, ale Lirya wpadła kopytami prosto na jednego z nich. Wtedy jej koń stanął dęba, a w jego tył uderzył wierzchowiec łucznika. Lirya straciła panowanie. Krzyknęła, kiedy ktoś ją odciągnął i upadła na ziemię, celowo pozorując silne uderzenie. Chciała udawać, że straciła przytomność, aby nikt się już nią nie zainteresował, jednak to było przed tym, nim zobaczyła Shalaevara w ferworze walki, stojącego ramię w ramię z Emmythem na przegranej pozycji. Odwaga zwyciężyła z zimnym przerażeniem w chwili, w której jeden z napastników powalił Emmytha na ziemię i przerzucił go sobie przez ramię, a drugi, o twarzy pokrytej bliznami, zaczął biec prosto na Shalaevara.

Wtedy nie znała już takiego słowa jak strach.


✧・゚: *✧・゚:* ✧


Shalaevar nie wiedział, czy powinien spodziewać się bólu, lecz mimo to nerwy w jego ciele rozszalały się. Nie mógł wykonać uniku.

Wtem jednak miecz zmienił swą trajektorię i król nawet nie pojął tego, iż ciął go tylko w ramię. Wykorzystał ten moment, by przeszyć ostrzem trzewia napastnika, ale ten upadł nagle z łoskotem na ziemię, plując bulgoczącą krwią.

Shalaevar był tak oszołomiony, że gdyby nie wiele lat praktyki, zapewne stałby jeszcze długo nad tym człowiekiem, którego zabiło... co, do diabła, go zabiło?

Obejrzał się pospiesznie za siebie, machinalnie zamachując się mieczem, jednak nikt się na niego nie czaił.

Znów ocenił sytuację.

Pięciu z dziewięciu zbirów nie żyło. Nie widział jednak nigdzie Liryi... Rozejrzał się ponownie i wtedy ujrzał swojego brata, zwisającego z konia, do którego był przytroczony. Gdyby Shalaevarem powoli nie zawładało zmęczenie, z chęcią wyplułby z siebie serię przekleństw. Zerwał się do biegu, ale zastygł, widząc wzrok Emmytha, utkwiony w górze. W czymś, co znajdowało się po drugiej stronie wąskiej polany...

Odwrócił się gwałtownie i ujrzał uciekającą w górę zbocza Liryę, trzymającą nieporęcznie miecz. Potem opuścił głowę i dopiero wtedy zobaczył podłużne cięcie na plecach człowieka, który omal go nie zabił.

To Lirya go raniła, korzystając zapewne z upuszczonego wcześniej przez kogoś oręża.

Lirya uratowała mu życie.

Król, nie oglądając się za siebie, ruszył biegiem w jej kierunku akurat wtedy, kiedy dziewczyna wypuściła trzymaną broń i osunęła się na ziemię. Nawet z tej odległości widział, jak znika w gąszczu, za zboczem. Przyspieszył. Ogień trawił jego płuca, a krew przesiąkała przez koszulę. Szum rozsadzał mu czaszkę, jednak on nie miał zamiaru się zatrzymać.

Był zbyt wolny. Zbyt wolny. Zbyt wolny.

Czyżby ktoś ją postrzelił?

Poderwał wysoko głowę, próbując ją dostrzec. Spłoszony koń odbiegł kawałek dalej.

Shalaevara nie interesował już Emmyth, bo i tak nie mógł nic zrobić. A sądząc po intencjach napastników, chcieli go żywego, więc nie martwił się o jego życie. Teraz liczyła się dla niego tylko Lirya, którą ktoś ranił.

Jasne włosy rozsypały mu się po twarzy, a on nie miał czasu na związanie ich. Rzemień zresztą zapewne leżał gdzieś pośród pobojowiska. Wspinał się na zbocze, nie mogąc pojąć, czemu tak mozolnie mu to idzie. Dopiero, gdy się poślizgnął i wyrył twarzą w mokrą ziemię, zrozumiał, że parę minut temu znowu rozszalała się ulewa. Splunął wściekle i ruszył przed siebie.

— Lirya! — wrzasnął z całej siły, tylko na sekundę odwracając się, by zobaczyć, czy nikt go nie ściga. Na szczęście w zasięgu jego wzroku nie znajdował się już żaden żywy człowiek. — Lirya! — krzyknął jeszcze głośniej.

W końcu znalazł się na szczycie. Odszukał w trawie jej miecz i omiótł wzrokiem otoczenie. Trochę niżej rosły drzewa, a grunt tutaj był nieco bardziej kamienisty.

— Lirya!

Nie widział dokoła żadnego śladu krwi. Czemu spadła? Może ktoś ją popchnął?

Nie, to było niemożliwe. Shalaevar dopilnował, by żaden z tych plugawców nie znalazł się w pobliżu dziewczyny. Dokładnie ich policzył jeszcze będąc przy koniu, nim kazał jej uciekać.

A ona nie uciekła.

Na wszystkie gwiazdy, czemu ona nie uciekła?

— Lirya! — wrzasnął po raz kolejny i dopiero wtedy zobaczył, że w miejscu, w którym ostatni raz ją widział, ziemia była znacznie osunięta. Przyklęknął na sekundę, zerkając w dół zbocza, które z tej strony okazało się być bardzo strome. I śliskie. Na tyle śliskie, że gdy król tylko postawił na nim stopę, od razu runął w dół. Zatrzymał się trzy metry dalej, boleśnie obijając się o drzewo.

Gwałtownie otrzepał się z wody, błota i krwi, by ponownie rozejrzeć się za Liryą. Jedyną oznaką, iż dziewczyna faktycznie mogła tu wcześniej być, był długi ślad, prowadzący jeszcze niżej. Shalaevar musiał bardzo uważać, by znów się nie przewrócić. Wykorzystał też mokre podłoże, by kontrolowanym ślizgiem znaleźć się szybciej na dole.

Zeskoczył z wystającego korzenia, a kałuża pod jego stopami chlupnęła głośno. Nie, to nie była kałuża. To był brzeg rzeki.

Zaklął paskudnie i przebiegł wzdłuż niej. Nie była głęboka, ani szeroka, ale wystarczająco wartka, by porwać tak drobną dziewczynę jak Lirya.

Biegł długo, gdyż momentami ciężko było mu wyminąć wszystkie drzewa. Miał wrażenie, iż minęło kilka godzin, nim wreszcie za zakrętem, zobaczył jej jasną suknię i ciemne, potargane włosy.

Chciał się do niej zbliżyć, lecz wtem usłyszał ciche powarkiwanie. Przez głośny szum deszczu nie mógł go jednak zlokalizować. Rozejrzał się wokoło i dopiero po dłuższej chwili dostrzegł szarawy kształt przyczajony w krzakach.

Shalaevara i wilka dzieliła odległość dziesięciu metrów, w której środku spoczywała na wpół przytomna Lirya. Jej pierś unosiła się miarowo, a głowa przechyliła się, jakby dziewczyna próbowała ocenić, gdzie się znajduje.

— Nie ruszaj się, Liryo — powiedział król dobitnie, acz łagodnie. Nie zadrżał mu głos.

Lirya nie posłała mu ani jednego spojrzenia, ale znieruchomiała.

Parę metrów dalej wilk odsłonił kły, a jego warczenie stało się jeszcze głośniejsze. Shalaevar również uniósł górną wargę, by odsłonić zęby i dobył puginału. Wolno przesuwał się o dwa kroki do przodu i o jeden w lewo, odbijając od brzegu rzeki.

Wilk robił to samo, lecz jego kroki skierowane były w stronę Liryi.

Shalaevar warknął głośniej, zwracając uwagę drapieżnika. Dzikie oczy zwierzęcia skrzyżowały się z jego, w tej chwili równie dzikimi, oczami.

Od dziewczyny nadal dzieliło go kilka potwornie długich metrów, które wilk mógł pokonać w ułamku sekundy. Musiał przyciągnąć jego uwagę.

Przełożył puginał do rannej lewej ręki, a prawą wsunął pod rękaw koszuli. Syknął, gdy jego palce zetknęły się rozcięciem.

Wyciągnął zakrwawioną dłoń, mając nadzieję, że to w jakiś sposób zintensyfikuje woń dla drapieżnika.

Niestety, wilk uparcie zbliżał się do Liryi. Był zbyt blisko, a on zbyt daleko. Shalaevar ponownie warknął i krzyknął głośno, rzucając się do biegu. Nie przestawał wydawać przeraźliwych, dzikich okrzyków.

Wilk odwrócił łeb od dziewczyny i skoczył na króla. Udało mu się uniknąć jego kłów w ostatniej chwili. Zamachnął się sztyletem, ale spudłował. Wilk zacisnął szczękę na jego ręce, zmuszając go, by wypuścił broń. Shalaevar wyprowadził cios drugą ręką, trafiając drapieżnika prosto w czuły nos, co na moment go ogłuszyło. Potem cofnął się o pół kroku i kopnął go w czaszkę. Wilk zatoczył się, ale nadal stał na silnych nogach.

Król nie miał zamiaru szukać w tym błocie swojego sztyletu, więc pozostała mu walka wręcz.

Drapieżnik znowu natarł, rzucając się do szyi mężczyzny. Zasłonił się pięścią, którą wepchnął mu do gardła. Oszołomione zwierzę padło na ziemię, a Shalaevar naskoczył do niego i wyprowadził kolejny cios. Wilk zaskomlał i zawył, drapiąc króla ostrymi pazurami, jednak on nie miał zamiaru go wypuścić. Kolejne uderzenie uciszyło wilka, a mężczyzna skręcił mu kark. Mimo to nie schodził z niego, dysząc ciężko, jakby wilk mógł się jeszcze przebudzić, by zagryźć Liryę.

Shalaevar dźwignął się na nogi, depcząc swój puginał. Podniósł go, wytarł i schował do pochewki przytroczonej do pasa.

Mokra sierść, w połączeniu z odorem krwi i potu śmierdziała niemiłosiernie. Obrócił się wolno i zobaczył, że Lirya, ociekając wodą, siedzi na brzegu z podkurczonymi nogami. Jej suknia była zakrwawiona, mimo ulewy i styczności z wodą w rzece.

Doskoczył do niej w ułamku sekundy, rejestrując w jej spojrzeniu strach. Drgnęła, gdy dotknął palcami ubłoconej twarzy dziewczyny.

— Ktoś cię zranił? — spytał, unosząc ją lekko, by uklęknęła. Jego wzrok błądził po materiale.

— Nie... nikt mnie... — wyjąkała.

— Jesteś cała we krwi! — wrzasnął.

— Ale nie mojej! — odkrzyknęła, cofając się. Dopiero wtedy spostrzegł, że cała drżała. — To nie jest moja krew.

Shalaevar odetchnął ciężko i usiadł obok niej. Adrenalina powoli z niego uchodziła. Patrząc na wystraszoną Liryę, nie mógł powstrzymać się od przytulenia jej.

— Lirya, co się stało? — spytał najdelikatniej jak potrafił. Liczne rany i zadrapania na ciele szczypały go, ale nie zwracał na nie uwagi.

Dziewczyna zmarszczyła ciemne brwi i wlepiła w króla zagubiony wzrok. Miała rozcięty policzek i usta.

— Nie pamiętam dokładnie...

— Ktoś cię popchnął?

Zamrugała.

— Nie. Nie, na pewno nie. Ja po prostu... chyba... chyba zemdlałam, ale... — Gdzieś w oddali huknął piorun, a spojrzenie jej brązowych oczu zmieniło się jak na komendę. Zaczęła drżeć jeszcze mocniej.

Przypomniała sobie.

No tak. Oczywiście.

Przecież zabiła tamtego człowieka. Nie miało znaczenia, że Shalaevar był tym, który przebił mu trzewia, to ona zadała śmiertelny cios. Zabiła go, a dla niej z pewnością nie było to tak łatwe jak dla Shalaevara. Po raz pierwszy odebrała komuś życie.

I zrobiła to, by uratować jego własne. Nie mając pojęcia o walce. Po prostu chwyciła broń w przypływie desperacji i wbiła go w plecy napastnika.

Król zbliżył się do niej i wziął ją na ręce. Była lżejsza, niż podejrzewał.

— Znajdziemy jakieś suche miejsce — powiedział tylko, gdy niebo rozświetliła kolejna błyskawica. Gdy trzymał ją tak blisko siebie, mógł wyraźnie usłyszeć krótki, urwany oddech dziewczyny, jakby ta zaraz faktycznie miała stracić przytomność.

Mężczyzna zachwiał się, gdy jego stopa zetknęła się ze śliską trawą i ruszył dalej, wzdłuż rzeki. Gdy znalazł miejsce, w którym jej koryto było znacznie węższe, przeszedł przez nią, przyciskając Liryę do siebie. Bał się, że ją wypuści, że znowu gdzieś zniknie.

Minął kwadrans, ale ulewa nie zelżała. Wycieńczenie coraz bardziej dawało mu się we znaki, gdy wypatrywał jakiegoś przewalonego drzewa, pod którym można byłoby się schować.

— Mogę iść sama — powiedziała nagle dziewczyna. Shalaevar rzucił jej krótkie spojrzenie.

— Nie.

— Postaw mnie.

— Nie — warknął. Nie miał zamiaru ryzykować tym, że dziewczyna znowu się gdzieś przewróci. Albo że znowu jakiś wilk się nią zainteresuje.

Mężczyzna miał głęboką nadzieję, że wszystkie drapieżniki w okolicy wyczuwają to, że za żadne skarby nie da im się zbliżyć do Liryi i zedrze skórę z każdego, który o tym pomyśli. Ulewa zmoczyła do reszty jego blond włosy, które opadały strąkami na zakrwawioną twarz i przemokniętą koszulę.

— Gdzie jest Emmyth? — spytała. Shalaevar zacisnął szczękę tak mocno, że go rozbolała.

— Zabrali go.

— Co? Kto?

Wzruszył ramionami. Lirya zaczęła się szamotać, ale nie poluzował uchwytu.

— Postaw mnie na ziemię! — Uderzyła go otwartą dłonią w pierś, nie przestając się wiercić. Shalaevar spełnił jej prośbę, mimo że dziewczyna ledwo stała na nogach. — Pozwoliłeś im go zabrać!? Kto to był!?

— Lirya, byłaś tam! Widziałaś, jak wyglądała sytuacja, byłem bez wyjścia! Zabiliby najpierw mnie, potem jego, a na końcu ciebie! Tego chciałaś!? — wrzasnął głucho. Kłamstwo w jego ustach wcale nie smakowało cierpko.

Wiedział bowiem, że gdyby nie pobiegł za Liryą, tylko za Emmythem, miałby szansę na uratowanie go. Lecz w ten sposób miał większe szanse na odszukanie go i najechanie szturmem na miejsce, w którym będą go przetrzymywać.

— Zabiłam człowieka — orzekła nagle. Znów zaczęła drżeć, a gdy Shalaevar ponownie wziął ją na ręce, poczuł, że jest cała rozpalona. Dotknął policzkiem jej czoła. Tak, trawiła ją gorączka.

Musiał jak najszybciej znaleźć dla nich kryjówkę.

Zajęło mu to znacznie dłużej, niż podejrzewał. Nie miał już siły stawiać kolejnych kroków. Trząsł się z zimna, ale nie miał zamiaru przestawać. Szedł, póki nie znalazł wąskiego wgłębienia w skale. Ułożył tam Liryę, nakrywając ją swoją kamizelką, a sam usiadł obok. Nie było miejsca, by mógł się położyć, więc tylko oparł plecy o chłodną skałę. Wyciągnął puginał. Na wszelki wypadek.

Powinien znaleźć coś do jedzenia. Powinien wysuszyć jakiś chrust i rozpalić ognisko. Powinien opatrzyć tę ranę na ramieniu.

Powinien odszukać drogę powrotną.

Podkurczył nogi i oparł głowę o kolana.

Zrobi to wszystko jutro.

Tak, jutro...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro