24 rozdział ♔ | Chwila szczerości i dobre wieści |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


| Piotr Paszek | Obiecujące odkrycie | Siostra 


Sławków, Królestwo Polskie, kwiecień 1327r.

| Miesiąc później |

Biskupi zamek opływał w złotych promieniach słońca. Górujący nad miastem, jawił się jako jeden z najznamienitszych w królestwie, wszak dziwić to nie powinno. Któż jak nie właśnie słudzy Kościoła, najpełniejszą sakwę posiadali? Warownia wzniesiona przez nich została i trwała od lat we władaniu biskupów krakowskich. Nikt nie ośmielił się nawet rękę wyciągnąć po ten przybytek, ażeby czasem dłoń nie została mu odcięta, czy ród przeklęty nie został przez samego papieża.

Piotr Paszek oddany biskupi sługa napawał się widokiem sławkowskiego krajobrazu. Bory iglastych drzew rozpościerały się, gdzie tylko zdołał okiem sięgnąć. Wyszywały szatę okrywającą pobliskie pagórki. Na wolnych przestrzeniach porośnięte bujnymi trawami jeszcze skutymi lodową pokrywą na północnych zboczach. Z trudem przebijające się promienie wprawiały je w lśnienie, tworząc kryształową powłokę. Nie dziw, że biskupi upatrzyli sobie to miasto. Istna sielanka, jakby same leśne bóstwa o te ziemie dbały.

Słońce swą wysokość już dawno zmieniło na nieboskłonie, co nieco go zaniepokoiło. Ach, znowu się spóźnię. — Parsknął pod nosem i pobudzając konia, ruszył w stronę obronnych murów. Przekraczając je, zmrużył oczy. Andegaweński herb widniał na murze miast niedźwiedzia z panną w sukni czerwonej. Dziwnym widokiem to było i do tej pory niespotykanym, by inny herb prócz biskupiego wieńczył to miejsce. Myśląc nad proporcem, nie zauważył, że koń stanął przed schodami prowadzącymi na zamek.

Zeskoczył zwinnie i ruszył przed siebie. Zapukał osiem razy z przerwami pomiędzy drugim a trzecim razem i siódmym a ósmym. Sługa drzwi uchylił inny niż zazwyczaj. Coraz gorzej znosił Paszek te przedziwne zmiany, a jeszcze bardziej zdumiał, gdy sługa powstrzymał go przed wejściem do środka.

— Cóż to ma znaczyć? — rzekł obruszony i zsuwając dłoń strażnika ze swego ramienia, ponowił próbę. No i niepowodzenie. Pomyślał, odbijając się od wyższego o głowę chłopiska. — Dlaczego nie chcesz mnie przepuścić?

— A kim jesteś, bym miał na to zezwolić? — odparł twardo Węgier, łaciną się posługując.

— Jam Piotr Paszek, jestem sługą krakowskiego biskupa — oznajmił dumnie, poprawiając odzienie i prostując plecy.

— To wiem, od bramy już, żem widział. Arogancja bije od ciebie Piotrze i pewność, żeś wybrańcem samego Boga — skwitował zachowanie Paszka i krzyżując ręce, poszerzył rozkrok. Nie widział go przepuszczać i pewnie ustawił się w otworze drzwi.

— Biskup krakowski wypocząć chce w swej rezydencji. — Widocznie wzburzony posłaniec, spojrzał nań spode łba, waląc dłonią w podwoje. — Przybyłem wszystko przygotować.

Węgier wyszedł na zewnątrz, zamykając za sobą wrota i teraz przed nimi zadziornie wyprostował plecy, na powrót krzyżując ręce.

— Jak widzisz, na razie rezydencja nie przyjmie Jana Grota. Węgierscy wojowie tu wypoczywają, po męczącej podróży.

— Cztery niedziele już minęły! Jakim prawem nadal tu jesteście?! — warknął Paszek, odważnie zbliżając swą twarz do strażnika.

— I będziemy jeszcze kolejne, jeśli taki rozkaz napłynie z Wyszehradu. Przepędziliśmy Luksemburczyka i tak nam dziękujecie?! Hańba! Wstyd! — krzyknął Węgier, spluwając przez ramię. — Przekaż biskupowi, że Sławków nie należy już do niego, a do węgierskiego króla! Tylko jego wola liczy się dla nas i on zdecyduje czy oddamy miasto, czy nie. — Zirytowany przedzielił powietrze jednym zwartym machnięciem i wszedł do środka, mocno zatrzaskując drzwi.

Piotr złączył dłonie i zagrał palcami przed sobą, obijając je o siebie. Oj, to się biskupowi nie spodoba, bardzo nie spodoba.

Wyszehrad, Królestwo Węgier, czerwiec 1327r.

Zajmował szczyt stołu, śledząc niemrawe miny członków Rady. Podskarbi chwytał się za skronie, przeczesując od czasu do czasu prawie łysą głowę. Sam się włosów pozbawia tą natarczywą próbą zwrócenia uwagi na swe strapione myśli. To jego trzecia Rada, a biedaczyna jeszcze nie przywykł. — Przerzucił w duchu oczami Karol, patrząc na kolejnych dygnitarzy zadumanych nad pergaminami spisów. Rozłączył splątane do tej pory palce i zastukał opuszkami w blat, sięgając wnet po kielich. Przyłożywszy usta do krawędzi zimnego srebra, zastygł, mierząc mężczyzn surowym i zniecierpliwionym spojrzeniem. Cel zamierzony osiągnął. Panowie poruszyli się nerwowo na swych miejscach i jak nigdy, zgodnie nakazali mówić jednemu śmiałkowi. Męczennikowi rzecz jasna, boć żaden nawet nie śmiał z własnej nieprzymuszonej woli zalecać królowi zmian.

Uległ pod naporem spojrzeń królewski sędzia, do którego obowiązek ten wszak należał. Sándor Köcski piastujący tak zaszczytne stanowisko stał równie na czele Królewskiej Rady. Odchrząknął i wyprostował starannie pergamin, jakby miał mu przynieść zbawienie.

— Królu, ostatnie wydatki znacznie obciążyły skarbiec. — Niepewnie podsunął papier pod dłoń monarchy ułożoną na blacie, obdarzając go serdecznym spojrzeniem. — Budowa w Lippie dobiega końca. Klasztor, jak i kościół godne są twego stryja.

— W czym problem, Sándorze? — przerwał mu Karol, łapiąc kolejny łyk wina, równocześnie mrużąc oczy. Myślą, że wszystko wiedzą najlepiej.

— Jak już wspomniałem, skarbiec. — Ponownie zabrał głos, mówiąc znacznie mniej pewnie po dość oschłych słowach Andegawena. — Złoto z Siedmiogrodu wystarczało na budowę, nawet ostała nawiązka ichniejszego złota. Ku naszemu utrapieniu kopalnie Aranyosbánya, Nagybánya i Szomolnokbánya¹ zdolne były pokryć większą część wydatków.

— Do brzegu, nie mamy całego dnia — wtrącił znudzony owijaniem w bawełnę.

— Nieoczekiwane wsparcie zbrojne polskiego króla nadwyrężyło skarbiec. Do tego nadal utrzymujemy oddziały w Sławkowie, co wiąże się z wydatkami. Powiększasz, panie, również ilość bitych monet, co wydłuża ich wydawanie, boć trzeba je zatwierdzać. To mozolna robota — wydusił na jednym wydechu.

Karol podrapał się po brodzie, spoglądając przez moment w dal.

— Co zatem radzicie? Nie myślę zaprzestawać bicia florenów, które wkradają się już w łaski sąsiednich krajów, tym bardziej nie odwołam ludzi z Polski. Radźcie zatem, panowie, po to tu jesteście.

Mężczyźni wymienili się spojrzeniami i ponownie wsparli mentalnie sędzię, który skazany był nieść samotnie to brzemię.

— Musimy zacisnąć pasa, choć na kilka tygodni lub znaleźć dodatkowe dochody. — Niepewnie zerkając na Karola, wziął głęboki wdech. — Możemy skierować prośbę do tawernika królowej o oddanie części złota z jej skarbca.

— Nie, nie zgadzam się — odciął kategorycznie. — Królowa wzbogaca swą kaplicę, również potrzebuje złota. Cieszmy się, że nie musimy do niej dopłacać. Jak dotąd potrafi utrzymać swój dwór, choć zbytnią hojność przejawia względem oddanych dworzan. Zmuszony jestem jednak przyznać, że rozmyślnie nim zarządza w odróżnieniu od was, panowie. Zatem jej skarbiec to ostateczność. Szukajcie dalej.

Podskarbi znowu namiętnie poczochrał wyłysiałą głowę, na co sędzia się skrzywił. Nie zważając już na jego zachowanie, zwrócił się do króla.

— Kopalnie już wspomniane, które otworzyłeś dwie wiosny temu, panie, Aranyosbánya, Nagybánya i Szomolnokbánya przekazują komorze tylko jedną ósmą dochodów. Możemy podwyższyć podatki.

— Nie sądzę, by mieszkańcy wyrazili na to zgodę. Nie zyskamy tedy sympatyków królewskiej władzy, a jeszcze nam się zbuntują — odciął monarcha, zerkając na pergamin i zamyślając nad czymś. Przecież skarbiec nie jest pusty. 

— Ale zyskamy złoto — wtrącił palatyn, Filip Drughet.

Karol przeszył towarzyszy chłodnym spojrzeniem i leniwie unosząc z krzesła, począł chodzić wokół stołu.

— Pamięć wasza niezwykle ulotna. Zapomnieliście już? — spytał, łącząc dłonie na plecach. — Celowo kopalniane ziemie i obszar półtora mili od szybu przekazałem mieszkańcom Aranyos, Nagy i Szomolnok. Po co? — Spoglądał na dygnitarzy jak mędrzec przepytujący niesfornych uczniaków z nabytej wiedzy. — Aby to oni ponosili wszelkie obciążenia związane z budową kopalni. Łaskawie oddałem im pokaźny obszar. Czują się panami na włościach, ale płacić mi muszą. Tylko jedna ósma dochodów? — Podchodząc do sędziego, Karol ułożył dłonie na blacie tuż obok i nachylił nad nim. — Pozornie niewiele. Wbijcie sobie wszyscy do głów to, co teraz powiem nie pierwszy to raz, ale już ostatni. — Powodził po zebranych widocznie zirytowany ich postawą i jeszcze raz zwrócił w stronę Sándora. — Królestwo nie ponosi żadnych strat, a jeno zyski z tego układu. Dlatego nic nie zmienimy. — Prostując się z nagła, szybkim krokiem wrócił na miejsce i ponownie usadowił. — Unormujemy ilość wybijanych monet i przyśpieszymy ich wejście do obiegu. Za kilka niedziel budowa w Lippie dobiegnie końca i jeden wydatek zniknie. Skarbiec nie świeci pustkami, jeno wiatr po nim nie hula. Na wyrost są zatem wasze obawy. To wystarczy i koniec tematu.

Urzędnicy mimo wcześniejszego oporu wydawali się zadowoleni z decyzji króla. Nie musieli wszak nic robić, co bardzo im pasowało.

— Panie, jeśli mogę coś rzec, prosiłbym o pozwolenie.

Wybrzmiał głos dotychczas niebiorący udziału w dyskusji. Na drugim krańcu stołu poruszyła się szczupła sylwetka, odziana w kapłańską, czarną szatę. Zaufany kapelan króla również należał do Tajnej Rady, tak też nazywanej przez dworzan.

— Miklós Dörögdi — odparł Karol, nieco zdziwiony jego prośbą. Zwykle uchylający się od głosu duchowny miał coś wreszcie do powiedzenia. — Mów, zatem.

— Doszły mnie pewne słuchy. Zmierzając tutaj, natrafiłem na młodego chłopaka, który chciał coś przekazać królowi. Oznajmiłem tedy, żem jego zaufanym sługą i kapelanem. Rzekł mi bardzo ciekawą nowinę. — Mężczyzna, wstając, wyprostował ociężale swą długą sylwetkę i sięgając do kieszeni, podszedł do szczytu. — Przybył z Körmöcbány.

— Tej małej osady w górach? — wtrącił palatyn.

— Tak. Jeden z jej mieszkańców, a bliżej ojciec chłopaka upolował kuropatwę². — Kapelan już miał wyciągać rękę z kieszeni, powstrzymany jednak prychnięciem sędziego.

— To tak osobliwy czyn, żeś musiał podzielić się nią z nami? — Sándor, kiwając głową, brechtał, ledwie kielichem trafiając do ust.

Powściągnął obraźliwą uwagę sunącą mu na usta i przełykając ujmę, wyciągnął zaciśniętą pięść.

— Drylując wnętrze, znalazł to. — Kapelan położył delikatnie kamień tuż przed monarchą.

Wszyscy mężczyźni jak wiedzeni kobiecym urokiem, wyciągnęli szyje. Bliżej siedzący, pochylili zaś nad drobiną. Król również wytężyć musiał wzrok i nachylając nad ubrudzonym odłamkiem, badał każdy jego cal. Przechylając głowę, natrafił na świecącą plamę. Rozszerzył oczy, a biorąc kamień w dłoń, potarł opuszkami powierzchnię. Nie trzymał wcale zwykłej skałki. Starł z niej brud, odkrywając złocistą barwę.

— To złoto — wyszeptał, wpatrując uważnie w trzymane cudo. — Skąd w tej mieścinie złoto? — Wyciągając przed siebie zakleszczoną w palcach drobinę, przymknął jedną powiekę. — Ponoć Mateusz Czak czerpał skądś złoto. — Powiedział do siebie, spoglądając na Miklósa.

— Kilka setek lat temu, bodajże cztery, istniały tam prymitywne, dość niedbale wykonane sztolnie górnicze. Mieszkańcy zapewniali jednak króla Belę³, że złoża zostały wyczerpane już za króla Salomona⁴. Nie zawierzałbym jednak słowom ludzi, którzy po ujawnieniu bogactwa ziemi musieliby oddać swe dobro⁵.

Karol wyprężył szyję, podkreślając wyraźnie kości policzkowe i żuchwę. Zrozumiał przesłanie swego zaufanego, duchownego doradcy i pokiwał porozumiewawczo głową. Po chwili przyłożył palce do ust.

— Ale jeśli ukrywają złoża, czemu ten chłopak ujawnił odkrycie?

— Śmiem przypuszczać, że tego młodego chłopaka przywiodło tu pragnienie bogactwa, choć nie do końca może mieć rozeznanie w przypuszczalnych skutkach swego występku.

Karol zamyślił się i oparł, chwytając kielich. Odprężył z lekka, czując słodki smak wina w gardle. Wyciągnął nogi, przy okazji kopiąc równie wyprostowane kolana Filipa. Lekko uniósł kącik ust i splótł palce nad brzuchem.

— Czeka nas zatem podróż do Körmöcbány.

Wyszehrad, Królestwo Węgier

| Nazajutrz |

Spoczywała nieruchomo na zydlu, obracając w dłoni naszyjnik wysadzany rubinami. Kamienie miło smyrały jej palce, a łańcuch opadał na nogę, lekko ją ocierając. Wpatrywała się w odbicie lustrzane, przeklinając w duchu swe pochodzenie. Wyobrażała sobie coraz częściej życie poza zamkowymi murami. Z dala od dworu, królewskich zakazów i nakazów, bez konwenansów po brzegi wypełniające jej dni, aż w końcu, bez korony ciążącej na jej skroniach i pierścienia opalającego jej palec niczym gorące żelazo pragnące naznaczenia. Może decyzja Łokietka okazała się błędna, a ona winna zostać w klasztorze na posługę Bogu, jak jej młodsza siostra. Słodka Jadwisia od lat faworyzowana przez matkę.

Spuściła wzrok na błyszczące, krwiste rubiny. Czerwony kolor był jej ulubionym, słabość miała do rzeczy muśniętych tą jakże królewską barwą. Przekręciła go w końcu frontem w dół i zmrużyła oczy. Prawie niewidoczny wzór lilii przebijał przez srebrną powłokę, swoiste oznaczenie właściciela. Nie pomyślała wcale o sobie, jeno o królu. Wszystko, co miała, czego dotykała, co zakładała i przystrajała... było jego i ona należała do niego. Choć pragnęła mieć kogoś innego u swego boku.

— Coś taka markotna, pani? — spytała Klara, spinając jasnobrązowe włosy w koka. Uniosła je do góry, miała zakręcać, lecz powstrzymała ruch na znak królowej.

— Nie — szepnęła, błagalnie na nią patrząc w lustrze. — Wiesz, że nie lubię.

— Wiem, pani, lecz to konieczne. — Wypuszczając włosy z dłoni, Klara ułożyła je na ramionach władczyni. — Twoja pozycja nakazuje upięcie włosów. Jesteś mężatką i królową.

— Tak, tak — weszła jej w słowo, przewracając czarnymi oczami. — Żona, matka, królowa... marionetka! — podkreśliła dobitnie ostatnie słowo, z ogromną złością tłumioną w sobie. — Mam robić co każą. Czuć to, co uważają za słuszne. Mówić tak jak im pasuje. — Łzy napłynęły bezsilnie pod powieki. — Wychodzić za tego, którego wskażą. — Powstrzymała się jednak i ocierając łzę z policzka, uniosła lekko na miejscu, wygodniej usadzając. — Zatem upnij tylko część, najlepiej jeno boki na środku w jednego, małego warkocza. Resztę popuść, układając również na ramionach.

— Pani — umilkła, widząc uniesioną dłoń Elżbiety. Biedna dziewczyna.

— Rób, co mówię. Jestem jeszcze młoda, nie będę ukrywać swych atutów. — Mierząc ją wzrokiem, sięgnęła po pozłacany materiał. — Okryjesz je z wierzchu tym, lekko, tak aby kilka włosów również opadało na me skronie. Zrozumiałaś?

Miętoląc materiał w dłoni, Klara potulnie kiwnęła, zabierając się do pracy. Po dłuższej chwili widziała już zadowolenia na twarzy monarchini, która delikatnie obracała głowę, sprawdzając fryzurę. Znowuż jednak poczuła ukłucie smutku i sposępniała. Wstając, ugładziła bordową suknię wykończoną u dołu gronostajem. Była gotowa, lecz tylko ciało, gdyż serce nie chciało być świadkiem tejże ceremonii.

— Nie tryskasz zbytnio entuzjazmem. — Podskoczyła w miejscu, strachliwie obracając w kierunku drzwi. Chwyciła bok i odetchnęła cicho na znajomą sylwetkę. — Zaraz wielki dzień dla twej najwierniejszej dwórki i jak ją nazwałaś? — Położył palec na brodzie, udając, że przypomina sobie owo słowo, w prawdzie doskonale je pamiętając. Błękitne tęczówki prześmiewczo na nią zerkały, drżąc prawie ze śmiechu. — Ach, tak, siostra! Właśnie takiego słowa niegdyś użyłaś. Powinnaś się zatem cieszyć. W końcu to ślub dwojga ludzi, którzy są twoimi oddanymi sługami.

Spojrzała na króla z nienawiścią, z trudem ukrywając emocje.

— Nie są służebnymi — zaczęła szorstko, odwracając głowę. — To moja rodzina.

— Tym gorzej — odciął, widocznie pokrzepiony jej kiepskim stanem. Łypnęła na niego zdziwionymi tęczówkami. — Gdyby Larysa, była dla ciebie nikim, zabroniłabyś jej nawet na niego patrzeć. Mogłabyś coś zrobić, ale to wasze żałosne przywiązanie. — Podchodząc bliżej małżonki, uśmiechnął się triumfalnie. — Cię niszczy. — Uniósł jej podbródek. — Musisz znieść ich miłość, niewinne uczucie, którym obdarzył Mroczko nie ciebie, a najbliższą dwórkę.

— Jak śmiesz?!

Nie wiedziała, dlaczego tak postąpiła. Zabolało ją oszczerstwo lub gorzka prawda, niemniej zdecydowanie wyciągnęła dłoń w stronę męża, którą chwycił tuż przed swą twarzą. Przez moment patrząc na nią bez krzty emocji, zmienił diametralnie wejrzenie, gwałtownie przyciągając ją do siebie.

— To ja winienem to zrobić! — Szarpnął nią, drugą dłoń kładąc na jej karku. — Moja żona darzy uczuciem gwardzistę! — Krzyk boleśnie zagrzmiał w jej głowie. Próbowała ją schylić, zaciskając oczy. — Nie jestem głupcem! Chodzisz jak struta i niby jaki ma być powód?! Hmmm? Boli cię to, że wychodzi za inną? Mnie również!

— Milcz! — Szarpnęła się, jednak nie zdołała wydostać z pułapki. — Co cię boli?! Hmm?! — krzyknęła, równie szybko i nerwowo oddychając. Byli jak dwa huragany, ścierające się ze sobą na linii styku. — Duma?! A może serce, którego nie posiadasz?!

Jęknęła głośniej, czując bolesny uścisk na karku i nadgarstku. Zamknęła oczy, a on przysunął jej twarz do siebie, lekko wykręcając i usta swe dosuwając do jej policzka. Wyraźnie czuła wściekły oddech, ochładzający rozpaloną skórę jej rumianej jagody. Robił to celowo, ażeby wiedziała, że szans żadnych z nim nie ma. Że jest tylko słabą kobietą, niemogącą sprzeciwić się jego osobie. — „Jestem gwarantem pokoju na północnych granicach królestwa, Karolu. Pamiętaj o tym, gdy jeszcze raz podniesiesz na mnie rękę." — Słowa te widocznie nazbyt dużego wrażenia na nim nie zrobiły. Kolejny raz stawała oko w oko z wyszehradzką bestią, o której mówiono na podzamczu, a która prawdziwie w osobie króla się objawiała.

— Dziś, po weselu przyjdę do ciebie. — Spojrzał na nią i nadal trzymając kark, musnął usta, po chwili nieco przygryzając jej dolną wargę. — Obyś była w lepszym humorze. 

Przycisnął ją jeszcze mocniej do siebie, manifestując siłę i zniżając do roli zwykłej kochanki zmuszonej do zaspokajania cielesnych potrzeb. Nie czuła bicia serca. Stała jak wryta przed nim, a gdy opuścił komnatę, poczęła kręcić się w koło, jakby szukała pomocy. Przykładając dłoń do piersi, próbowała uspokoić oddech i poczuć ruch po lewej stronie. Nie czuła go, jeno delikatne mrówki biegające po całym ciele.

— Pani — rzuciła Klara, podchodząc bliżej.

Elżbieta łypnęła na nią zaszklonymi oczami, zastanawiając się nad czymś. Po chwili zaczęła błędnie wodzić po komnacie, szukając czegoś.

— Podaj mi płaszcz.

— Pani, ale nie jesteś jeszcze gotowa — odpowiedziała niepewnie, próbując usadzić ją na zydlu, aby dokończyć przystrajanie klejnotów.

— Później — odcięła. — Podaj płaszcz, muszę mieć pewność.

— Jaką pewność? — Klara troskliwie chwyciła jej dłoń, kątem oka namierzając już królewskie odzienie.

— On nie może. — Załamała głos. — Nie może mnie dziś dotknąć, nie przeżyję tego. — Zaszlochała nerwowo, chwytając za kielich z naparem. Czując ciepło przelatujące przez gardło, z lekka się uspokoiła. — Jeśli król mnie odwiedzi, nie będę mogła odmówić i nie zdołam tego zrobić. Muszę mieć pewność, że mnie nie dotknie, Klaro.

Widząc zdecydowanie królowej, dwórka szybko podbiegła do kufra chwytając długi, lekki płaszcz wykończony lisim futerkiem. Okrywając jej ramiona, spięła złotą klamrą, delikatnie ugładzając ramiona. Wzięła głęboki wdech, uspokajając Piastównę, która przymykając oczy, równie głęboko odetchnęła. Wnet rzuciła Klara krzepiący uśmiech i biorąc ją pod rękę, skierowała w kierunku drzwi.

— Chodźmy. Zrób, co musisz, pani.

Radość i śmiechy dwórek przepełniały pawilon królowej. Zezwalając na jego użytkowanie, teraz przepełniony był stosami materiałów i sukien, kwiatami i biżuterią, czekającą, aby spocząć na szyjach i głowach dam dworu.

Wszystkie dziewczyny skotłowane były w jednym miejscu, tworząc krąg. W środku zaś panna młoda odziana w szkarłatną, jedwabną suknię wyciągała ręce. Kobiety gładziły materiał i dopasowywały do szczupłego ciała, zaśmiewając się wniebogłosy. Kolejne układały długi tren wykończony białą koronką. Drobne łańcuszki wysmuklały jej dłonie. Nareszcie i wianek spoczął na głowie. Wielobarwny; rumianek przeplatany różowymi śnieguliczkami, wplecione w drobne kłosy trawy i dzikiej róży oraz drobnej kaliny. Zwykle o bladej cerze i blond włosach, olśniewająco się prezentowała. Uroda podkreślona intensywnymi barwami zdawała się magiczna i pełna wdzięku, szmaragdowe oczy zaś, jakby wkomponowane były w najcenniejszą koronę.

Larysa wzięła głęboki wdech, śledząc Zachównę podającą cenny naszyjnik. Diana przejęła go i stając za nią, nałożyła na dekolt. Chłód srebra przeniknął przez jej skórę, wzbudzając niewidoczny dreszcz. Piękny był to klejnot, podarowany przez królową. Szmaragd zakleszczony w czterech szponach srebrnego naszyjnika. Pogładziła chropowatą nawierzchnię, podnosząc wzruszona wzrok na dwórki.

— Pięknie wyglądasz, siostro. — Diana okręciła Larysę pod swą ręką i przytuliła.

— Mroczko padnie z zachwytu — dodała Selene, łącząc dłonie i mocno zaciskając.

Wolno przerzucając poły sukni, posmutniała.

— Szkoda, że matka mnie nie widzi — rzekła posępnie.

— Mam dla ciebie niespodziankę. — Diana, podbiegając do podwoi widocznie podniecona, zaśmiała się.

Wpuszczając niższą od siebie dziewczynę, zaprosiła ją dalej. Larysa zamarła. Młódka powoli przemierzała komnatę, podziwiając młodą pannę. Duże szmaragdowe oczy, drgające z nerw i szczęścia uważnie obserwowały Larysę, która zrobiła niewielki krok w jej stronę. Spotkawszy ją na środku komnaty, niepewnie sięgnęła po kosmyk długich, blond włosów spoczywających na ramieniu przybyłej niewiasty. Zakryła usta dłonią i zaszlochała.

— Mario, to sen — szepnęła z niedowierzaniem i drugą dłoń dokładając do ust.

Młodsza z herbu Lisica chwyciła jej nadgarstki, lekko ściskając, a po chwili uszczypnęła.

— To też ci się śni? — Słodki i miły głosik zadźwięczał, wlewając ciepło do serca dwórki. Zdumiona gładziła jeno miejsce przed chwilą zaciśnięcie przez kłykcie dziewczyny.

Larysa wypuściła w końcu długo wstrzymywane powietrze i zaśmiała się radośnie, mocno wślizgując w uścisk młódki.

— Kochana siostro! — Gładząc blond włosy, nieświadomie wypuszczała krople na policzki. — To cud!

— Żaden cud, siostrzyczko. — Chwytając dłonie Larysy, Maria przerzuciła spojrzenie na Dianę. — Wiele osób ci sprzyja i pragnie cię uszczęśliwić. — Znowu patrząc w bliźniaczo zielone oczy, poszerzyła uśmiech. — To zasługa Mroczka, również pomógł przekonać ojca do mego wyjazdu.

— Czyli ojciec mi przebaczył?! — Pełna nadziei objęła ponownie młodszą siostrę. — Tak się cieszę!

Maria zacisnęła wargi, kątem oka smutno spoglądając na Dianę. Selene również się zmieszała, nie widziała bowiem nawet cienia radości na ich twarzach.

— Niezupełnie — wydusiła wreszcie, delikatnie odchylając siostrę. — Ojciec nie wie o twym ślubie.

Larysa rozchyliła usta, a w oczach zaświeciły łzy. Tym razem chochliki smutno krążyły po tęczówkach. Szmaragdowa barwa okryta została smutną, szarą smugą, wargi zaś lekko zadrżały. Wymusiła lekki, bezsilny uśmiech i cofnęła, zaciskając dłonie. Nie potrafiła nic powiedzieć, jeno wlepiła przygaszone oczęta w siostrę.

— Ojciec. — Przechyliła lekko głowę, chwytając dłonie Larysy i sadzając na długiej, obitej ławie. — Zgodził się na mój przyjazd, bo powiedziałam, że lepszego kandydata na męża niżeli tutaj nie znajdę. — Cedziła wolno i rozważnie słowa, widząc, jak bardzo ranią one jej siostrę.

Zaszlochała nerwowo, krzyżując ręce i mocno ściskając ramiona. Spuściwszy głowę, zacisnęła oczy. Maria chciała chwycić jej dłoń, lecz odsunęła się stanowczo. Wstając, wciągnęła dumnie łopatki i pedantycznie gładząc szkarłatny materiał, uśmiechnęła się.

— Ważne, żeś ty przybyła, droga siostro.

— Nie mogło być inaczej, zależy mi na tobie. Poza tym zostanę na dłużej i może pomogę przy dzieciach? — Zaśmiała się, głośno zarażając i Larysę, lekko zarumienioną od wspomnienia o jej potomstwie. — Pięknie wyglądasz jak ze snów.

Objęły ponownie swoje ciała, ciesząc chwilą. Maria wnet poprowadziła Larysę do stoliczka i wraz z pozostałymi niewiastami poczęły rozkładać długi, cienki materiał na welon, który jeszcze spocząć musiał na jej głowie.

Czarny wierzchowiec kłusem pędził przed siebie jak szalony i zadowolony z oswobodzenia z ciasnych ścian stajni. Mroczko, mocno okręcał wodzą dłoń, od czasu do czasu zwracając wzrok za siebie i upewniając, że przyjaciel go nie wyprzedzi. Przemierzali królewskie dukty, krzewiny i rozlane po łąkach wody Dunaju, nawzajem się wyprzedzając i zwodząc z kierunku jazdy.

Zatrzymując wreszcie Nigre na pustkowiu, Mroczko zagwizdał. Niewielki cień padł na nich. Atila zadarł głowę, chroniąc oczy przed słońcem i szukając opierzonego ciała krążącego po nieboskłonie. Leciał wolno, majestatycznie i pewnie, załamując w końcu złudnie powolny lot. Skierowany ostro w dół, przypilał z ułożonymi skrzydłami przy tułowiu, z każdą chwilą powiększając na ziemi swój cień. Nad nią rozłożył pierza i wzbijając nad ich głowami, zahaczył pazurami skórzaną rękawicę dowódcy. Teraz dojrzeli zdobycz w szponach. On też wiedział, że zauważyli, zatem zwinnie włożył ją do dzioba. Zaskrzeczał jeno i potrząsnął głową, drwiąc z nich.

— Ma charakterek. — Mroczko delikatnie sunął po lśniących piórach, wpatrując w orła. Słysząc jego słowa, wyprostował się dumnie, czarnymi ślepiami śledząc mężczyzn, jakby wiedział, o czym prawią. Biały orzeł na krańcach skrzydeł muśnięty czernią, zadzierał łeb do góry.

— Przyznać ci muszę rację, piękny okaz — przyznał Atila, podjeżdżając bliżej i drapiąc jego bok. Uniósł skrzydło jak panicz w oczekiwaniu na przymilanie się. — Znakomicie się sprawdzi. Kiedy zakończysz tresurę?

— Nie wiem. Ostatnio czasu dla niego nie miałem.

— Nic dziwnego — wtrącił Atila, rzucając mu szeroki uśmiech, na który równie szczerze odpowiedział.

— Przekażę go, gdy będzie gotowy. Tak jak obiecałem. — Poczochrał ptaka po czubku głowy, stawiając mu kilka piór, na co się obruszył i wstrząsnął. Przesunął szpony, przemieszczając się na nadgarstek dowódcy i wyniośle odkręcił głowę w drugą stronę.

— Karol będzie zadowolony.

Mroczko, zacisnął usta, obrzucając go zdziwionym spojrzeniem. Lekko uniósł brew, próbując przypomnieć sobie, dlaczego jego druh jest w błędzie. Po czym uświadomił sobie, że nie powiedział mu przecie prawdy o pochodzeniu ptaka.

— Wybacz przyjacielu, żem ci nie powiedział. Karol dostał już podarek od polskiego króla. — Uniósł kącik ust, ponownie gładząc ptaka. — Orzeł jest prezentem od ojca dla córki. Elżbieta go dostanie. Dlatego muszę go dobrze wyszkolić, byleby krzywdy jej nie zrobił.

Atila skrzywił się, widząc, z jakim zacięciem to powiedział i jak bardzo oddawał tej misji. Westchnął ciężko, klepiąc go po ramieniu i pobudzając konia. Dlatego zażyć chciałeś świeżego powietrza.

— Wracajmy. W końcu wymodlisz to spóźnienie na własny ślub. Panna nie powinna czekać.

Mroczko, zaśmiał się głośno, przypominając sobie twarz ukochanej. Po chwili podrzucił orła wzbijającego się już do lotu i ruszył za nim, podrywając z ziemi odłamki trawy.

— Jak przebiegło wczoraj spotkanie rady? Wcześniej sposobności nie było, by o tym mówić — rzuciła Karolowi zimne spojrzenie. — Uciszyłeś skamlenie panów? Ach, zapomniałabym, słyszałam o jakimś młodzieńcu, chciał się z tobą widzieć. Skąd przybył? — Obrzuciła go pytaniami na odczepnego, teraz łącząc dłonie i dalej zmierzając przed siebie.

W przestrzeni unosiła się nieznośna mowa milczenia, paląca uszy. Nienawidziła tej ciszy i wystrzegała się jej jak Diabeł święconej wody. Przyspieszyła kroku, gwałtowniej majtając suknią. Pragnęła choćby krztynę przestrzeni wypełnić jej szelestem.

Czy ona szpiegów ma w każdym zaułku? Nic jej nie umknie. — Potarł linie żuchwy, na chwilę zatrzymując palec na jej krańcu. Uśmiechnął się lekko, patrząc na małżonkę. Na nowo przeplótł kłykcie na plecach, prostując je.

— Z Körmöcbány. Ponoć jeden z kłusowników ubił kuropatwę z ziarnem złota w brzuchu. Będę musiał to sprawdzić.

Zignorowała sens jego słów, promieniejąc z radości.

— Zatem wyjeżdżasz? — Ton pełen nadziei wymknął się Piastównie z ust, oczy zaś zaświeciły niestosownym blaskiem.

Przystanął, co i ona zrobiła lekko zamieszana, dostrzegłszy swą głupotę. Zbliżył się, zmuszając ją do kroku w tył.

— Wyjeżdżam — potwierdził, prychając śmiechem z naiwnej nadziei wypływającej na lico małżonki, jak promienie zaspanego słońca na ściany dziedzińca o świcie. — Jutro. Obiecałem przecie, że odwiedzę cię w alkowie. Nie chcę cię rozczarować.

Mina jej zrzedła. W oczach monarchy zaś zawitał ten sam niepokojący i diabelski blask. Uderzył w nią niczym oślepiający ogień niebieski.

Widziała czarne kruki przed oczami, zza których wyłaniała się co rusz sylwetka króla. Ich władcy. Czarna postać otulona skrzydłami diabelskich sług. Tylko oczy były jej znajome, jednocześnie bliskie i tak odległe. Zimne, a jednak miłe. Surowe, lecz łagodne. Tylko on zdołał łączyć w sobie tak wiele sprzeczności. Cech tak mrocznych i pociągających równocześnie. Był niepojęty, tajemniczy, okrutny, a czasem przewidywalny, jak nieokiełznane dziecko.

Jak on to robi?

Nienawidziła go. Dusza buntowała na samą myśl o współżyciu ze zdradzieckim łajdakiem, który wymieniał ją na kolejne dziewki, gdy tylko był poza zamkiem, czy nosiła pod sercem kolejne jego pacholę... ale oczy. Te oczy prześwietlające jej wnętrze. Patrzące na nią z taką troską podczas błogosławionego stanu...

Teraz znowu przeszywały ją boleśnie, pełne wyższości. Miała ochotę poczuć słodkie szczypanie na dłoni, tuż po bliskim obcowaniu z jego policzkiem. Widziała jednak, że gdy do tego dojdzie, przyciągnie ją do siebie. Rzecz zwykła, lecz nie dla niej. W bezpiecznej odległości od Karola, zdolna była panować nad sobą. W jego ramionach sytuacja dramatycznie zmieniała bieg. Traciła zmysły, tym bardziej nie potrafiła się sprzeciwić. Zdrowy rozsądek ulatywał zastąpiony zwykłą, prymitywną żądzą, która wzbudzała w niej mdłości na samo wspomnienie.

Nie! Nie możesz. Jest straszny, obleśny, wcale nie pociągający. Odepchnij, zdepcz męskość i ego przewyższające samą cytadelę broniącą Wyszehradu od setek lat. — Nie było tak. Oszukiwała się za każdym razem, gdy w bezpiecznych murach swej kaplicy mówiła do siebie głośno jak obłąkana, aby słowa dobitnie trafiły do jej opornych uszu. Gdy tylko otworzyła jednak oczy, ujawniała jej się dobrze zbudowana sylwetka, pociągła twarz okryta lekkim zarostem, poszarzonym i tak mu pasującym.

Wnet gwałtownie odstawił nogę ku królowej, dostawiając i drugą. Serce omal nie stanęło w jej piersi. Przebiegł dreszcz po ciele jak tabun koni w galopie, na ciepło dłoni gładzącej jej policzek. Przymknęła oczy.

Nie waż się. Nie patrz.

Mocniej ścisnęła wargi, gdy kciuk zboczył z policzka, trafiając na nie. Czuła delikatny, lecz znaczny nacisk na podbródek. Próbował rozchylić usta tak uparcie ułożone w cienką linię. Zamiar Andegawena był nazbyt czytelny. Przejąłby jej oddech, gdyby tylko dostrzegł lekkie rozchylenie. Uzależnił od siebie i pochłonął. Uwielbiał to robić, czuć, że jest jego i ma nad nią kontrolę.

— Wasze królewskie mości. — Usłyszeli głos obojgu dobrze znany.

Elżbieta, poczuwszy pewność wobec obecności Zoltána, delikatnie chwyciła dłoń monarchy i odsunęła od siebie. Splatając ich palce, nie uniosła na niego wzroku, od razu spojrzała w kierunku sługi. Zauważając na licu małżonki zmieszanie, Karol odwrócił głowę w tym samym kierunku.

Zoltán nie był sam. Liczne grono gapiów śledziło wzrokiem królewską parę w niezręcznym momencie. Oboje czuli, jak policzki ich poczynają oblewać niepożądane rumieńce. Karol przerwał ciążącą ciszę. Mocniej chwycił ciepłą dłoń królowej i pociągnął za sobą, układając na swym przedramieniu. Odetchnęła z ulgą.

Nie przypominali już zwykłej pary małżonków, a na nowo przykładnie wyprostowanych i majestatycznych pomazańców samego Boga, dzierżących królewską władzę w swych rękach.

— Nasi ulubieńcy — rzucił uszczypliwie Karol, choć jeno czujne ucho mogło to wychwycić. Zoltán i Elżbieta wymienili się spojrzeniami, wywracając oczami. — Gotowyś do skucia nierozerwalnymi łańcuchami? — usta jego lekko zadrżały, usta zaś przecedziły dokładnie wsysające powietrze, na dyskretne, choć bolesne uszczypnięcie królowej.

— Wybaczcie królowi — rzuciła życzliwy uśmiech w stronę narzeczonych i chwyciła ich dłonie. — Łańcuchy te nie będą dla was uciążliwe, jeśli uczucie wasze jest szczere. Miłość jest darem, bądźcie zatem szczęśliwi i lojalni wobec siebie, i Boga.

W szmaragdowych oczach zaświeciły łzy wzruszenia. Larysa mocniej uścisnęła dłoń Piastówny, chęć miała mocno ją przytulić. Nie wypadało, jednakowoż ukłoniła się nisko, skinieniem dziękując.

— Dziękujemy, pani. — Mroczko kłaniając się, pocałował delikatnie dłoń królowej, wyręczając narzeczoną z odpowiedzi.

— Królu, królowo, pozwolę sobie przedstawić wam kogoś bardzo mi bliskiego. — Larysa ocknęła się wreszcie, szeroko wydłużając uśmiech i odwracając w stronę gromady. Wyciągnęła rękę, wnet chwyciła ją niewiasta bliźniaczo do niej podobna. Odrobinę niższa, o równie długich, płowych włosach, choć mocniej skręconych niczym kłącza powojników, okalających ogrodowe pergole. — To Maria, moja młodsza siostra.

Elżbieta uniosła wyżej podbródek. Przechyliła głowę, mierząc kolejną herbową lisicę. Przeszywała ciemnymi tęczówkami, obserwując najdrobniejsze jej zagłębienia na licu. Rozczarowała się. Twarz jej śnieżnobiała, nienaganna była i niezwykle urodziwa. Winna myśleć o przybyszce jako swej siostrze, Larysę bowiem tak traktowała. Nie zdolna dlań była, choćby krztynę siostrzanej miłości wycisnąć. W głowie jej rozbrzmiewało zgrzytanie ostrzących się na nią zębów. Widząc wzrok Marii błądzący po przestrzeni tuż za nią, zmrużyła oczy.

— Dołożymy wszelkich starań, byś czuła się, pani, jak w domu — wtrącił Andegawen, stając z żoną ramię w ramię.

Wyciągnął rękę i delikatnie ujmując kłykcie Marii, ucałował je, zatapiając blask błękitu w dużych, szmaragdowych oczach. Rozchyliła lekko wargi i z wrodzoną gracją dygnęła, spuszczając cnotliwie spojrzenie. Ponownie je unosząc, przeszyła króla krótkim wymownym spojrzeniem, wracając na miejsce.

— Chodźmy, nie wypada trzymać wielebnego w niepewności — oznajmiła Elżbieta, odwracając się naprędce.

Zrobiła dwa kroki i ponaglająco spojrzała na króla. Doszedł do niej widocznie roztargniony. Sama musiała upomnieć się o należny jej gest i unosząc dłoń, czekała na ruch. Po macoszemu ją chwycił jakby od niechcenia. Pociągnął wnet za sobą, nie unosząc nawet na nią spojrzenia.

Wawel, Królestwo Polskie

| W tym samym czasie |

Królewska para przemierzała korytarze prywatnego skrzydła, podążając do nadal zachorzałego syna. Jeszcze najważniejszy problem im pozostał, po wycofaniu czeskich wojsk z Polski. Syn. Jedyny dziedzic, od miesięcy zmożony tajemniczą chorobą.

— Zareagujesz na prośby biskupa Grota? — spytała.

— Prośby? Raczej groźby. — Przeklął pod nosem Łokietek. — To Karol zagarnął Sławków⁶, niech Grot z nim się wadzi. Z chęcią popatrzę na te starania, które jak wiadomo, bez odpowiedniego wsparcia na nic się nie zdadzą. Zięć nasz zaborczy, ale dobrze, że stronę naszą trzyma.

Jadwiga wyciągnęła kącik ust i chwyciła mocniej ramię małżonka.

— Racja. Grot przychylny nam nie jest. Córkę naszą obraził, zatem nie ma co szukać wsparcia na Wawelu.

Łokietek ucałował jej dłoń i pchnął podwoje prowadzące do komnaty królewicza.

Oboje zamarli. Rozłączyli dłonie, a ręce jak ociężale kłody spadły wzdłuż ich ciał. Litwinka szeroko uśmiechała się do nich, trzymając dłoń młodego Piasta.

— Kazimierz — wydusiła ledwie Jadwiga, szczypiąc swą rękę i upewniając, że nie śni. — Ty... — ucięła, z wolna krocząc ku posłaniu.

Kazimierz siedział na nim oparty o zagłówek. Również rozszerzał usta. Lico jego odzyskało zdrowy koloryt, oczy znowuż śledziły za zszokowanymi rodzicami. Łokietek chwycił małżonkę, skupiając na moment jej uwagę.

— Toć nie mara? — spytał, z niedowierzaniem wodząc po każdej obecnej osobie.

— Ojcze. — Ciepły głos uleciał z zarumienionych już ust.

Królewska para doszła wnet do brzegu łoża. Anna ustąpiła im miejsca, biorąc córkę w ramiona.

— Synku! — Jadwiga przyłożyła delikatnie dłoń do jego policzka, po chwili nerwowo ją odrywając. Popatrzyła w błękitne oczy, znowu robiąc ruch w jego stronę. — To cud. Tak wiele miesięcy w gorączce.

— Święty Ludwik dopomógł! — krzyknął Władysław, dosiadając się do małżonki. — Najprawdziwszy cud! Jesteśmy Zbawieni! — Przykładając dłoń do czoła syna, zamyślił się. — Na pewno, żeś wyzdrowiał? Ciepłoty odeszły? Może to jeno złudzenie i znowu zaniemożesz?!

— Bój się Boga, Władku! Nie kracz, boć coś wygadasz! — skwitowała królowa, szczypiąc go w udo.

— Matko, ojcze — ozwała się księżniczka, sadzając Elżbietkę po drugiej stronie łoża tuż przy dłoni męża. — Medyk mówi, że Kazimierz do zdrowia dochodzi. Za kilka dni mógł będzie na polowanie ruszyć — zażartowała, chwytając jego dłoń.

— Niemądra to uwaga! — odcięła chłodno Jadwiga, jakby wraz z przebudzeniem syna i cała wymuszona sympatia do synowej z niej uleciała. — Za poważna to sprawa, by z niej dworować.

— Matko, litości — wycedził z irytacją Kazimierz, przerzucając oczami. — Tylko żartowała, nie bierz wszystkiego tak dosadnie do siebie.

Anna w duchu odetchnęła. Mąż stanął w jej obronie chyba pierwszy to raz. Przysuwając córkę do siebie, przytuliła ją i kątem oka spojrzała na świekrę. Nigdy mnie nie zaakceptuje. Zawsze kopać pode mną będzie jak kret pod najpiękniejszym kwiatem.

— Synku, czegoś ci potrzeba? Spragniony jesteś czy głodny?

— Pytałam już — wtrąciła łagodnie Anna. — Zadbać umiem o męża, niczego mu nie trzeba.

— Jest jedna rzecz — wciął się Kazimierz, chcąc uniknąć niesnasek, które bliskie już były. — Poślijcie po moją siostrę. Tylko uśmiech Jadwisi pobudzi we mnie ostatek zmęczenia.

Jadwiga skinęła i rzuciła cięte spojrzenie synowej. Ona zaś westchnęła i przekładając Elżbietkę w ramiona ojca, wstała. Dygnęła i wyszła.

— Moja piękna córcia. — Kazimierz pogłaskał lśniące włoski o kolorze brudnego blond i całując jej czółko, przytulił do siebie, uprzednio sadzając na kolanach.

Wyszehrad, Królestwo Węgier

„Panie, królowej nie ma w komnacie, wyszła". — Zasłyszane słowa od łaziebnej krążyły mu w głowie. 

Za surowo, żem ją potraktował. 

Zmierzał przez długi korytarz, skąpany w nocnej ciemności, wschodniego skrzydła. Długi nocny płaszcz ciągnął za nim, głucho chrobocząc po posadce drobnymi wysadzanymi kamieniami. Mijając kolejny róg, przez moment zastanowić się musiał czy w dobrą stronę podąża. Po chwili pstryknął palcami, wystawiając palec w kierunku posążka. Dochodząc do wyobcowanego skrzydła, pchnął podwoje. Przebił się po cichu przez zasłony, oddzielające miejsce prac od wnętrza nienaruszonego jeszcze przez budowniczych. Odsłaniając ostatni płat, wszedł do głównej części kaplicy.

Przygarbiona postać oparta o pulpit klęcznika zmawiała modlitwę. Zrobił krok, nieuważnie stawiając stopę na odłamku szkła, który chrupnął głośno. Kobieta wyprostowała plecy i lekko odwróciła głowę. Nie poruszyła się jednak ino czekała na jego ruch. Gdy podszedł bliżej, zwróciła lico na ołtarz.

— Wybacz, panie. — Aksamitny głos trafił do jego uszu, cichy i skruszały. — Jestem twą żoną, nie winieneś mieć wątpliwości co do mnie.

Dojrzał drugi klęcznik stojący po przeciwnej stronie. Podchodząc, uklęknął i przeżegnał się, odmawiając krótką modlitwę. Spojrzał na postać Najświętszej Marii Panny.

— To nie twoja wina ani nie moja — zaczął, nie odrywając wzroku od ołtarza. — Nie wybrałaś mnie na męża tak jak i ja ciebie.

Posłała mu zmieszane spojrzenie. Czuł to, choć jeszcze nie zwrócił się ku niej.

— Jak to? — spytała krótko.

— Nie tylko niewiasty mają swe powinności względem rodziny. Królowie mają je względem Korony. Potrzebny był mi sojusz i dziedzic. Dlatego padło na ciebie, a wybrać nie mogłem, boć twój ojciec miał już tylko jedną córkę.

Pokiwała głową, rozumiejąc, co ma na myśli. Spojrzała na ołtarz, opierając się o złączone dłonie.

— Jan Luksemburski miał dwie siostry⁷, mogłeś wybrać odpowiedniejszą, bardziej urodziwą, która godna będzie węgierskiej korony. — Zmrużyła oczy. — Ciekaw jestem, kogo byś wybrał. Mnie czy mą starszą siostrę, a może młodszą?

— To nieistotne, ty tu jesteś. Nie myślmy już o tym. — Poruszył się na miejscu i zamknął oczy, dłonie dokładając do ust. Pogrążył się w modlitwie lub tylko pretekst znalazł, by nie spojrzeć jej w oczy.

— Jak mnie opisali? — spytała poważnie, czym zwróciła w końcu jego uwagę. Widząc pytający wzrok monarchy, dodała łagodnie: — Máte i Milán. To oni byli na koronacji mego ojca. Obserwowali mnie i widocznie rozprawiali, przypuszczam, że o mej urodzie. Na pewno o urodzie. — Parsknęła bezsilnie. — Jak inaczej przecież mieli mnie osądzić, nawet słowa ze mną nie zamieniając — odcięła, zirytowana, że przyszłość jej zależała od wyglądu. Spuściła głowę, przygryzając wargę.

— Nie wszystko jest takie, jakim się zdaje, lilio. Przy wyborze żon kierowałem się urodą to prawda, lecz nie tylko. Moi posłańcy mieli zakaz ujawniania. Omijać cię mieli szerokim łukiem, wypytać jeno dwór. Sam Władysław pochlebne wieści mi na twój temat pisał. Musiałem się upewnić jednak czy duma przez niego przemawia, żeś jego córką, czy prawdziwie tak wyjątkowa jesteś.

Elżbieta uniosła głowę, wlepiając w niego rozszerzone oczy.

— Mówię ci to pierwszy i ostatni raz dla twego dobra. Nie walcz ze mną. Trudno mi nad zapalczywością panować i nie chcę, byś stała się jej ofiarą. Przestrzegam cię. — Wstając z klęczenia, podszedł do niej. Uniosła delikatnie głowę, on zaś pogładził jej policzek. — Nie daj mi więcej powodów do wątpliwości w twe oddanie.

Pokiwała kornie i przymknęła oczy, gdy całował jej głowę, po chwili chcąc opuścić kaplicę. Spuściła wzrok, przykładając brodę do złożonych do modlitwy dłoni.

— Królu! — krzyknęła, w ostatniej chwili zatrzymując Karola, zatapiającego się już w cieniu zasłon. — Muszę ci coś wyznać.

Zimny dreszcz przebiegł po jego plecach, jakby ktoś biczem je przeszył. Odwrócił się powoli, obserwując wstającą małżonkę. Stała tyłem, widocznie łącząc dłonie nad brzuchem. Łokcie jej bowiem zgięte były jak nastawione groty do strzał. Schyliła lekko głowę, w końcu odwracając i robiąc kilka kroków do przodu. Przełknęła ślinę, rozszerzając usta.

— Strach przed twym gniewem, silniejszy był i — zaczęła niepewnie, cedząc słowa, czym poczynała go irytować. Podszedł bliżej, chwytając dłoń małżonki i wlepiając w nią lodowate wejrzenie, przeczuwając najgorsze. Pokiwała głową z rosnącym uśmiechem na licu. — To nic złego, Carobercie. 

Coraz wyraźniej oczy jej błyszczały. Usta zaś lekko rozchylały, ukazując białe zęby. Pogładziła kciukiem jego kostki prawej dłoni. Drugą rozłożyła jego kłykcie. Pomasowała wewnętrzną część, sunąc opuszkiem po zagłębieniach. Przechyliła głowę i powoli przykładając mężowską dłoń do swego brzucha, spojrzała głęboko w błękitne tęczówki. 

— Będzie kolejny potomek.

Twarz monarchy pojaśniała. Zaśmiał się gromko, a głos się jego echem odbił od ścian. Prześlizgnął dłoń z brzucha małżonki na plecy i przyciągnął, mocno przytulając. Splatając palce na biodrach, uniósł ją delikatnie. Obejmowała go, również nie mogąc powstrzymać chichotu. Stojąc już przed nim, pogładziła policzek monarchy i wtuliła w jego szyję.

Teraz wszystko się zmieni. Kolejne dziecię musi pomóc.

Korekta rozdziału dodana 15.04.21 r.  ❤


Dzisiaj kochani trochę więcej Karola i kilka sposobów nakreślenia jego postaci. Był ponoć człowiekiem nieufnym i podejrzliwym, zawsze stawiał na swoim. Niektórzy mówią, że bezwzględnym i nieprzewidywalnym. Działał czasem na granicy okrucieństwa. Ale z drugiej strony był ponoć wierzący, choć opuszczał Msze i nie kwapił się do przestrzegania postów + nie był wiernym małżonkiem. Sprawował rządy bliskie totalitarnym, przy pomocy Rady, nie zwoływał sejmów, ale i zdanie Rady nie było dla niego wiążące. Jedno jednak jest pewne, że z czasem zaczął szanować żonę, choć paradoksalnie dopuszczał się zdrad.

Śmieszne i całkiem ciekawe jest to, że i o Elżbiecie podobne informacje krążą. Ponoć również była nieprzewidywalna i podejrzliwa, ale różnica nakreśla się między nimi dość wyraźnie. Elżbieta była mimo wszystko osobą pełną miłości do bliźniego i głęboko wierzącą. Z drugiej strony po kilku latach obycia na dworze da się zauważyć z czasem jako osoba mściwa dla osób jej nieprzychylnych. Może nie o tyle nieprzychylnych, ale osób działających na jej szkodę, a zwłaszcza na szkodę dzieci.

Zatem mamy do czynienia z parą pełną sprzeczności. Oboje są nieprzewidywalni i łączą w sobie cechy ze sobą teoretycznie sprzeczne. I tak mam zamiar ich ukazywać. Jednak nieubłaganie zbliżamy się do sytuacji, która zmieni wszystko i to nie jest twierdzenie na wyrost. Zamach namiesza w walce o wpływy, bo mimo wszystko, teraz Elżbieta się hamuje pomimo charakterku.

Zawsze staram się mniej lub bardziej tłumaczyć te moje ostre sceny pomiędzy nimi. Ta para naprawdę była wyjątkowa i dziwna zarazem XD ❤ Z każdym dniem coraz więcej o nich czytam i jestem nimi zachwycona, bo stanowią duże wyzwanie dla mnie. Nie są jednoznaczni i nie mogą być, ponieważ naprawdę nie byli 😃 

To na tyle! Dziękuję za przeczytanie mojego małego podsumowania ^^



¹ Aranyosbánya, Nagybánya i Szomolnokbánya – kopalnie zostały ponoć otworzone mniej więcej w tym samym czasie, czyli w 1325 roku. Osady były wyłączone spod jurysdykcji innych sądów, poza królewskim. Karol Robert przekazał obszary kopalniane mieszkańcom, ale musieli płacić mu 1/8 wszystkich dochodów, jednak król nie ponosił kosztów związanych z budową kopalni i jej utrzymaniem.

² Według legendy jeden z mieszkańców Körmöcbány, dzisiejszej Kremnicy, upolował kuropatwę ze złotem w żołądku.

³ Bela I – król Węgier z dynastii Arpadów w latach 1061-1063.

⁴ Salomon – król Węgier z dynastii Arpadów w latach 1063-1074.

⁵ Prawo węgierskie nakazywało w razie odkrycia złóż oddanie ziemi państwu, w zamian za nieduże odszkodowanie.

⁶ Karol nie chciał wycofać się ze Sławkowa i dopiero interwencja papieża, go do tego zmusiła. Jednak zrobił niezłe kuku Grotowi, o czym nie wspomnę, bo zepsuję efekt zaskoczenia XD

⁷ Jan Luksemburski miał dwie siostry, zatem dwie kandydatki na żonę dla Karola, który wysłał swoich posłańców do Pragi. Jak opisują kroniki "Po długich i skrupulatnych oględzinach wybór Węgrów padł na młodszą z sióstr, Beatrycze." Ponoć Łokietek obawiał się, że Karol nie wyrazi zgody na ślub z Elżbietą, jeśli nie przypadnie mu do gustu. Ona jedna mu pozostała, więc węgierski król nie mógł przebierać w niewiastach, do których miał pewną słabość.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro