60 rozdział ♔ | "Królowym niedane jest kierować się sercem" |

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

"Don't let me go 

Hold me in your beating heart" 


| Samozwańcza królowa | Przygotowania do wyprawy | Fortel |


Stary Sącz, Królestwo Polskie, maj 1334 r.

Chorągiew królewska przemierzała zwartym szeregiem sądeckie knieje. Ku uciesze królewny nos wyściubili wreszcie z zarośli na rozległe łąki i pastwiska. Śmiała się wniebogłosy, pośpieszając swego gniadego ogiera. Czuła na plecach oddech ojca, toteż mocniej pochyliła się nad szyją zwierzęcia, powiększając dzielący ich dystans. Na widok klasztornych murów rozchyliła szeroko usta, unosząc się w strzemionach i odwracając w stronę Piasta.

— Ojcze! Dotarliśmy! — krzyknęła radośnie, na co Kazimierz spiął konia, w moment ją dościgając, jakoby do tej pory celowo pozwalał jej przodować.

Zaśmiali się, ramię w ramię zmierzając do świętego przybytku. Wjeżdżając na dziedziniec klasztoru, Kazimierz jako pierwszy wyskoczył z siodła, pomagając zejść córce. Postawił ją na ziemi, a ta lotem błyskawicy znalazła się przy drzwiach, w których czekała już królowa wdowa.

— Babko! — Elżbietka wpadła w ramiona Jadwigi, mocno wtulając się w materiał ciemnego szkaplerza. Królowa nosiła się niczym mniszka, acz w żadnym calu nią nie była, co dalej doskwierało jej synowi. — Dobrze cię widzieć — rzekła miło królewna, wbijając w babkę duże ślepia podobne do ojcowskich.

— Ciebie również, moja mała. — Jadwiga zaśmiała się, nagle dłoń kładąc na główce i odchylając wnuczkę, rzekła: — Czyżbyś tak urosła od ostatnich odwiedzin?! Czymże cię tam karmią?!

Raz jeszcze przytuliła ośmiolatkę, wzrok przenosząc na polskiego króla.

— Kazimierzu, rada jestem widzieć cię w zdrowiu.

Oczy jej zamigotały od łez wzruszenia, które zaraz zdławiła. Teraz jego przytuliła do piersi, chłonąc zapach tak dawno niewidzianego syna.

— Po co mnie wezwałaś? To co poważnego? — spytał bez ogródek, a gdy ujrzał przeczące kiwnięcie, prychnął: — Nie można już posłać listu?

— Które na Wawelu z rąk do rąk przechodzą? — skwitowała ostro na ten ordynarny ton i odwróciła się, nakazując Zofii zabrać królewnę.

— O co chodzi matko?

Zmrużył z niezrozumieniem oczy, co pojęła, często bowiem wyraz ten mu towarzyszył, co niezmiernie ją irytowało. Skinęła głową i dała do zrozumienia, by szedł za nią. Po chwili w ciszy weszli do ubogiej celi, choć większej niźli inne. Kazimierz powodził znużonym wzrokiem po wąskim łóżku stojącym zaraz na lewo od wejścia, dalej po krucyfiksie zawieszonym na ścianie, jedynej skrzyni stojącej w pomieszczeniu i skryptorium wraz z dużym jak na rozmiary celi stołem.

— Tak zatem wygląda kancelaria samozwańczej królowej? — orzekł zaskakująco, stojąc tyłem do matki.

— Śmierć męża nie pozbawia nas tytułu.

Obeszła go dookoła, stając z polskim królem twarzą w twarz. Nie widziała go od czasu śmierci Władysława, lecz wiedziała, że kiedyś będzie musiał nadejść ten moment. Przysyłał jeno Elżbietkę, która jako jedyna z rodziny pragnęła towarzystwa wiekowej babki. Kazimierz zaś się zmienił. Wymężniał, wrażenie miała, iż wyciągnął się niewiele, choć największą zmianę dostrzegała w twarzy. Brodę zapuścił, włosy pogłębiły skręty, a oczy pociemniały, co najbardziej ją martwiło. Biła od niego aura podejrzliwości i odrazy do świata. Wiedziała, że nieustannie walczył o utrzymanie tronu, borykając się z przeciwnikami i nieprzychylnymi panami, lecz dalej uparcie odtrącał jej pomoc. Dawno chciała już zaradzić tej beznadziejnej sytuacji.

— Prawdziwa królowa mieszka na Wawelu. — Niski głos Kazimierza wybił ją z zamyślenia.

— Nie działam przeciw wam, królu. Jednakowoż Anna do roli królowej nie przysposobiona, cała Europa to widzi. — Westchnęła, zmieniając prędko temat. — Nie o tym wszak prawić chciałam. Twa siostra przysłała niepokojące wieści...

— Oczywiście! — wtrącił jej w słowo, wybuchając ze złością. Zbyt dużo spadło na młode barki, a emocje wezbrały w nim niczym wulkan znajdując w końcu ujście w jej towarzystwie. Nie wiedziała atoli, czy to głęboko skrywane zaufanie do niej go ośmieliło, czy napór przytłaczających emocji. — Kto jeszcze do ciebie pisze?! Wszyscy! Nikt nie widzi we mnie króla jeno młokosa zajmującego niesłusznie tron! A może prawdziwe to Bolko winien zająć me miejsce?! Taki z niego przecie mężny i odważny książę, potrafiący przeciwstawić się samemu Luksemburczykowi!

Jadwiga z niedowierzaniem patrzyła, jak kamienna twarz Kazimierza czerwienieje z gniewu i goryczy, by zaraz spłynąć pojedynczymi łzami bezradności. Chciała podejść, acz odtrącił matczyną dłoń, odwracając się i z trudem opanowując.

— Synu, co się z tobą dzieje? Co cię trapi? — Nic nie rzekł, zatem zdecydowanie podeszła bliżej, chwytając go za ramię. Zwróciła w swą stronę, ujmując za twarz. — Szukasz wrogów tam, gdzie ich nie ma. Pragnę jeno ci pomóc, boć wiem przecie, że wsparcia w polityce u Anny nie znajdziesz. Każdy to wie. Swawole jej jeno w głowie. — Potarła delikatnie jego ramie. — Elżbiecie drogie jest me zdanie. Wie, na kim może polegać i na kim polegać możesz ty, a o czym ty już, żeś dawno zapomniał lub pamiętać nie chcesz. Rodzina winna być twą ostoją, synu i w niej winieneś szukać wsparcia. — Uścisnęła go mocniej. — Twą rodziną nie jest jeno Anna i dziewczynki. Zatraciłeś się w podejrzliwości.

— Dziwisz mi się, matko? — spytał, chwytając ją silnie za dłoń. Zdawał się nieco spokojniejszy.

— Nie, boć podejrzewać mogę, z czym się mierzysz. — Na te słowa król uniósł głowę, wpatrując się w matkę wyczekująco. — Był w Wyszehradzie niejaki Galhard de Carceribus, nuncjusz papieski, rzekł w zaufaniu Karolowi i Elżbiecie o zaniepokojeniu papieża zbliżeniem się Królestwa Polskiego do Wittelsbachów.

— Skąd on o tym wie? — Ożywił się, opuszczając ich złączone dłonie.

— Widocznie szpiedzy nie próżnują. Nie wiemy jeno, czyi.

Kazimierz w zamyśleniu odszedł do małego okna wychodzącego na leżące nieopodal miasto. Podrapał świeży zarost i zwrócił w stronę matki.

— Galhard został do nas skierowany¹. Elżbieta nie jest jeszcze tego świadoma?

— Skądże, widocznie to przed nimi zataił. Jaki ma w tym cel? — Uniosła ramiona, chwytając za różaniec zawinięty na nadgarstku. — Może to być dla nas szansa, Kazimierzu. Mimo to Elżbieta wyczuła w nim sprzymierzeńca. Wszystko teraz w twoich rękach.

Piast niespiesznie uniósł rożek ust, by zaraz spleść dłonie za plecami i gardłowo się zaśmiać.

— Postaram się go do nas przekonać. Widocznie jego jedynym zadaniem nie jest pobór podatków, a mediacja. — Jadwiga dumnie wyprostowała plecy. W końcu mówił jak król i postawą go przypominał. — Przebacz, matko, mą wcześniejszą niemoc.

— Korona nie odbiera władcy serca. To on sam sobie je odbiera. — Objęła dłońmi jego policzki. — Sztuką nie jest tyrania, a pogodzenie tego, co podpowiada ci serce z koroną, synu. — Uśmiechnęła się delikatnie, dłonie złączając nad pasem. — Pokój z Krzyżakami potrwa do przyszłego lata, utrzymaj i przyjacielskie stosunki z Wittelsbachami.

— Taki mam zamiar.

— Acz postaraj się zachować je w tajemnicy. Niech nawet plotki o nich nie dojdą do uszu papieża.

Kazimierz przytaknął z lisim uśmieszkiem. Wdzięczny był matce. Przyjechał tu zacietrzewiony i ogarnięty lękiem. Trudno było mu zastąpić ojca na tronie. Wszędzie węszył spisek, a wieści i kpiny z drugiego dworu królewskiego w Sączu, ważniejszego od wawelskiego, jeno podsycały w nim wściekłość. Zapomniał jednakowoż w kim prawdziwie winien szukać wsparcia. Dał się zaślepić i nie zamierzał już powielać tegoż błędu.

— Odpiszę twej siostrze. Chyba że sam chcesz to uczynić?

Piast wybił się z zamyślenia, patrząc na matkę, która unosiła pokątnie kącik ust.

— Odpisz. Wiem, iż zrobisz wszystko, co konieczne dla dobra Korony — odpowiedział, ujmując w wielkie dłonie drobną dłoń rodzicielki. — A teraz chodźmy do Elżbietki, pewno niespokojna. 

Wyszehrad, Królestwo Węgier, czerwiec 1334 r.

Zbliżający się wielkimi krokami wymarsz czuć było w powietrzu, acz nie jeno z winy mobilizacji na wyspie Csepel i w Wyszehradzie, czy zjazdu większości oddziałów w rejony stolicy. Nade wszystko zachowanie króla wskazywało na rychły jego wyjazd. Pośród piętrzących się powinności odwiedzał synów, spędzając z nimi każdą wolną chwilę. Zabierał ich na przegląd wojsk, koni i broni, na narady, a Ludwika nawet trzymał przy sobie podczas audiencji szpiegów i posłów. Gdzie jeno nogę postawił, kroczyli za nim synowie, którym wielce odpowiadała ta zmiana.

I teraz nie było inaczej. Elżbieta siedziała w najbardziej odosobnionym zakątku komnaty, baczenie mając na wszystkich obecnych. Oddawała się lekturze, sprawiając wrażenie wyobcowanej, choć prawdziwie posiadając podzielną uwagę, nasłuchiwała rozmowy Karola z palatynem i sędzią, która przeniesiona została do komnat prywatnych. Ludwik przebywał na naukach, zatem z towarzystwem został jeno Stefan, którego nawet na chwilę Andegawen nie wypuścił z rąk.

— Nowe wieści z Serbii? — spytał Karol.

— Nie, Duszan dalej na południu wojuje z Andronikiem². Bóg nam sprzyja — ozwał się Pál Nagymartoni.

— Wojska lada dzień będą gotowe do wymarszu — dodał Wilhelm, co jakiś czas zerkając na pozornie skupioną w księdze królową. — Wiele oddziałów stacjonuje w rejonach Temeszwaru, inne czekają na zachodzie.

— Znakomicie — skwitował Karol, wzroku nie odrywając od syna. Trzymał go na kolanach, wraz z nim operując drewnianymi rycerzami, wcześniej zdobiącymi rozłożoną na blacie mapę.

— Panie, długo już z tobą mówimy, niemniej to ostatnia z naglących kwestii. — Na zezwolenie króla, sędzia kontynuował, wyciągając z teki pomięty rulon. — Pojawiły się pewne niesnaski w Zagrzebiu. — Podał z niesmakiem pismo królowi, który je przechwytując, uniósł obcesowo brew. — W szkole kapitulnej zabroniono wstępu studentom utrzymującym się z żebractwa.

Na te słowa Karol gwałtownie uniósł głowę, a w oczach jego dało się dostrzec wzrastającą wściekłość. Teraz rozumiał nędzną kondycję pergaminu i zadziwiając sam siebie, od tej pory nie przywiązywał do tego większej wagi. Począł wodzić wzrokiem po koślawo spisanych literach. Widać było atoli, iż autor ich starał się pisać najstaranniej, jak jeno umiał. Gdy dotarł do końca wieści, ze złością obił dłonią kolano, drugą ręką dalej mocno przytulając syna.

— Przecie prawo jednakowe dla wszystkich. Wskazuje jasno.

Zerknął na Wilhelma, który nic nie rzekł, wiedząc, iż król jeno głośno myśli i nie oczekuje odeń odpowiedzi.

— List nadszedł od niejakiego studenta imieniem Srećko. Zapewne to ich przedstawiciel. — Pál Nagymartoni niepewnie zmierzył króla wzrokiem. — Co rozkażesz, panie?

— Poślijcie tam Władysława Jánkiego — rozkazał bez zwłoki. — Nasz Srećko³ pod szczęśliwą gwiazdą urodzony. Dawno, żem prawo zmienił, acz widocznie Zagrzeb się uchylił. Każdy zgodę ma na wstęp do szkół⁴. Duchowni, rycerze, jak i żebrzący studenci. Lepiej dla kapituły będzie, gdy prędko zmienią swe decyzje, nim zostanę zmuszony interweniować osobiście. Przysięgam, iż kamień na kamieniu wtedy nie ostanie się w ich murach. — Ostatnie słowa niemal wypluł z odrazą. — Młodzi i krzepcy. Nieokiełznane jeszcze intelekty, nieprzepojone dotychczas naukami zleżałych duchownych. Takich śmiałków korona potrzebuje i takich mają przyjmować do szkół. Jasność?

— Zaiste, najjaśniejszy panie.— Sędzia wyprostował dumnie plecy. — Wszystko przekażę biskupowi, nim wyjedzie.

— Jeśli to wszystko, wyjdźcie i dajcie nacieszyć się synem.

Urzędnicy pochylili nisko głowy i zniknęli za drzwiami, a Karol znowuż mógł oddać się słodyczy ojcostwa. Wstał, podrywając Stefcia do góry. Ten zaśmiał się gromko, rozkładając rączki niczym ptak. Po chwili harc, Karol przerzucił go i usadził sobie na biodrze, podchodząc do małżonki.

— Strach pomyśleć, jaki stosunek do Kościoła mieć będziesz z nowym papieżem — przemówiła, od dłuższej chwili obserwując rozbieżne zachowania Andegawena w tak krótkim czasie. Nieustająco opanowanie jego i wyrachowanie robiły na niej wrażenie, były godne pozazdroszczenia.

— Pyszałkowatość Kościoła niezmiernie mnie irytuje, wiesz o tym. Nigdy ślepo nie będę mu służył. A może nowy papież odda mi w końcu jedną trzecią należnej dziesięciny?⁵  — Uniósł przebiegle brew.

— Papieskiej dziesięciny — poprawiła go, na co prychnął śmiechem.

— Zapomniałem jakże pobożna z ciebie niewiasta. — Mrugnął do niej, całując główkę syna. — Do przesady — wyjęczał jeszcze, nim odszedł w kierunku leżanki.

— Moja pobożność związku nie ma z polityką Kościoła — dodała zdecydowanie, wstając z miejsca i podążając za mężem. — Zbyt dobrze znam pazerność legatów, biskupów... i nie tylko. — Westchnęła, przypominając sobie, ile krwi napsuł jej rodzinie biskup Muskata, a teraz Grot.

— Niech ci będzie. — Usadził malca, zajmując miejsce obok. Zrobiła to i Elżbieta, gładząc zaczerwieniony od zabawy policzek Stefanka. — A Orgona? — kontynuował. — Któryż to już miesiąc?

— Mikołaj prawi, że już niedługo nadejdzie czas! — krzyknęła nagle podekscytowana, przerażając Karola, który chwycił się ostentacyjnie za serce. — Nasza Orgona zostanie matką, czyż to nie cudowne?!

— Cudowne, cudowne.

Pocałował ją w szczyt głowy, ponad główką syna, śmiejąc się pod nosem. Nawet najmniejsze wspomnienie królewskich koni wiązało się z ekscytacją żony, o czym zwykle zapominał, a o czym prędko mu przypominała piskiem. Dawno zauważył, jak temat stajni wzmaga w niej niewinną niemal dziecięcą radość. Przepadał w otchłań, gdy patrzył w promienne lico i oczy błyszczące niczym gwiazdy na nocnym nieboskłonie. Uwodziła go, nawet o tym nie wiedząc.

Ona zaś nie zdawała sobie sprawy z jego przemyśleń, lecz dostrzegła ten przymilny wzrok, którym zawsze obdarzał ją przed wyjazdem. Wsunął syna nieco głębiej leżanki, by mieć do niej lepszy dostęp. Nachylił się nad Piastówną po chwili zwłoki składając długi pocałunek na jej ustach. Wiedziała już, że nocy tej i kolejnych do czasu wyjazdu nie będzie jej dane przespać w spokoju. Zaśmiała się pod nosem, boć wcale nie była zmartwiona tym powodem.

— Doczekaliście się! — krzyknęła Leila, wychodząc naprzeciw orszakowi, nad którym pyszniły się proporce z rodowym smokiem Lackfich. Wskoczyła ze schodów na pobliski murek otaczający jedną z urzędniczych siedzib w murach dworu i poczochrała włosy pierwszego z braci. — Mój chłopcze, jakże dobrze cię widzieć!

Najmłodszy z rodu strzepnął rękę siostry, po czym prędko ześlizgując się z konia, pociągnął ją, przerzucając sobie przez ramię. Leila roześmiała się gromko, uderzając teatralnie w jego plecy i zaraz po mocnym szarpnięciu, stanęła z nim twarzą w twarz. Poszerzyła uśmiech, gładząc czule policzek Emeryka.

— Tęskniłem siostro — rzekł, jeszcze przez chwilę ją przytulając.

Uwielbiała wszystkich swych braci, lecz nie mogła nie przyznać, iż najbliżej było jej właśnie do najmłodszego z nich. Nieznajomy człek rzekłby, iż na pierwszy rzut oka to ona uchodziła za tą najmłodszą z watahy, jak zwykł nazywać ich ojciec, tymczasem nic bardziej mylnego. Niskim wzrostem im ustępowała, lecz siłą i odwagą stawała z nimi na równi. Młodszy od niej był jeszcze Pál, ona zaś piastowała szóste miejsce w hierarchii, choć winna siódme, boć przed nią na świat przyszedł jeszcze László zmarły w dzieciństwie.

— Słyszałem, że wokół ciebie wielu adoratorów, a jednym z nich nasz przyjaciel. Naprawdę Szécsényi? — wybuchł śmiechem, kładąc dłoń na jej ramieniu.

— Nie po to, żem od was i przeklętego Petera uciekała, by teraz dać się skuć małżeńskimi kajdanami — odpowiedziała półgębkiem, nagle rękę zakładając mu za plecy i uderzeniem w łydkę, powalając na ziemię.

Emeryk zawył z bólu, by zaraz podciąć jej nogę i zwalić pod siebie.

— Jesteście siebie warci! — krzyknął wesoło drugi według starszeństwa András wychodząc z siedziby.

— Nigdy nie dorosną — zawyrokował stojący obok István i podpierając się o kolumnę, podśmiewał pod nosem. Najstarszy był z rodzeństwa, żywiąc jednak do Leili i Emeryka dziwną słabość, boć wnosili ze sobą mnóstwo radości.

— A po cóż mamy? — zapytała zadziornie, wstając z pomocą brata z ziemi i chwytając Emeryka pod rękę, zarzuciła włosami. — Wyście tymi sztywnymi. W zupełności wystarczycie.

— Kiedyś kto ci ten kłapiący jęzor wyrwie — wyburczał András i przechodząc obok, umyślnie trącił ją w bark, zmierzając do dwójki przybyłych braci. — Pál, Mihály! Dobrze żeście przyjechali! Utrapienie z tą dziewczyną!

— Witaj! — krzyknęli równocześnie, pozdrawiając brata. Wtem na powitanie przytulili i Leilę, nieco unosząc ją do góry.

— Prawie cała wataha razem! Jak za dawnych czasów! — rozbrzmiał głos Hermána, skupiając na sobie uwagę wszystkich dzieci. Przez chwilę lustrował ich lica, uśmiechając się dumnie. — Pierwsza wasza wyprawa — skierował się do najmłodszych, dopiero przybyłych synów. — I nie — uniósł palec, widząc zryw córy — ty z nami nie ruszasz. — Zarechotał, zapraszając ich do środka.

— Ojcze — zagadnął Hermána Mihály. — Musimy wam co ważnego powiedzieć.

— Przy wieczerzy synu. — Poklepał go po policzku i skierował w stronę rezydencji, acz ten uparcie go zatrzymał. Już chciał rzec to co skrywał w zanadrzu, gdy tętent kopyt rozbrzmiał na placyku. — Ki diabeł?

Hrabia zdziwił się na widok rodowych chorągwi i powozu. Nie spodziewał się przyjazdu innych członków rodziny. Zerkając na szczenięcy wyraz twarzy syna pojął, co chciał mu rzec. Z pomocą sługi krzepka kobieta wyłoniła się z wnętrza koleby, rozprostowując plecy. Spojrzała w niebo, przez moment rozkoszując się blaskiem czerwcowego słońca.

— Cieplej tu, niżeli u nas — rzuciła w niebo, zerkając następnie na towarzystwo. — Gapicie się, jakbyście zjawę ujrzeli — zaniosła się śmiechem, podchodząc do zdumionej rodziny.

— Poniekąd — palnęła Leila, zgromiona zaraz przez ojca.

— Skądże, moja droga. — Wyszedł naprzeciw małżonce, chwytając ją za dłonie i całując. Ona odwdzięczyła się czarującym uśmiechem. — Wszak twe odwiedziny zawsze nas radują, choć pora to niesprzyjająca. Wyprawa na Serbię w pełni gotowań. Nie będziemy mieli dla ciebie zbyt wiele czasu.

— Och, nie kłopocz się mną, kochany. — Machnęła leniwie ręką, poklepując jego dłoń. — Nie będę ciężarem. Pragnę jeno ujrzeć swe dzieci i — wtem dziwny błysk przemknął jej przez lico, co nie umknęło uwadze Hermána. — Nic to, mój drogi. Jak mówiłam, nie będę wam wadzić.

— Ty nigdy nie wadzisz, matko — ozwał się István, podchodząc doń i witając się serdecznie. Zrobił to i András, na końcu zaś Leila, która miała jednakowoż nieodparte wrażenie, że matka nie odwiedziła Wyszehradu jeno w celu ich odwiedzenia. 

Żar lał się z nieba i ku utrapieniu królowej nie sprawiał królewiczom żadnych trudności. Pochodząc z zimnej Polski, nie posiadała bodaj warunków do życia w tak wielkim upale. Synom jej natomiast miłość do lata wtłoczona została wraz z neapolitańską krwią ojca, czego czasem im zazdrościła. Gdy ona zmęczona była samym siedzeniem w ogrodzie, synowie jej bawili się pośród bujnej roślinności. Spoczywała na wielkiej poduszce w towarzystwie dwórek, Anny i kilku grajków, którzy pod pobliską pergolą przygrywali radosne utwory. Opierała się o dąb z bujną koroną, chroniącą dwór przed słońcem, popijając sok z winogron.

Wraz z Ludwikiem i Stefanem bawił się Vlado, który zmęczony po dłuższej walce na drewniane miecze, podbiegł do Dalii. Czterolatek usiadł obok matki, przyjmując od niej kubek z wodą. Przeczesała mokre włosy i ucałowała czule czoło. Zaraz zjawili się królewicze. Ludwik opróżnił cały kubeł, gotowy do dalszej bitwy, zatem wraz z Vladem wrócili do Mikołaja Drugetha. Stefan zaś padł na poduszce tuż obok Elżbiety, ziając ze zmęczenia.

— Tobie już wystarczy zabaw na słońcu, kochanie. — Pogłaskała rozpaloną twarzyczkę, podając mu wody. — Klaro, zabierz go, proszę, do zamku. Musi odpocząć.

Gdy Pukar zniknęła z młodszym synem, Anna z tęsknym wzrokiem rzekła:

— Żałuję, iż nie wzięłam Gáspára.

— Może to i lepiej. Nie liczy jeszcze wiosny, za ciepło dla niego. — Elżbieta mimowolnie zerknęła za królewiczem. — Oby Stefan nie zachorzał. — Po chwili zerknęła na krewniaczkę, która zdawała się osowiała. — Coś cię trapi? — spytała, chwytając ją za dłoń.

Anna westchnęła głęboko, tym razem wystawiając kielich do napełnienia winem. Królowa zmierzyła ją czujnie, gdy brała duży łyk, nawet się przy tym nie krzywiąc.

— Tomasz. — Wbiła wzrok w dal, smętniejąc. — Pewno, żeś zauważyła, jak Kónya za Leilą wzrokiem wodzi. Nic przecie nie umknie twej uwadze. Mój mąż jednak im przeciwny. Przymusić syna chce do ożenku z Elżbietą Haschendorfer, acz wiesz dobrze, że sercu nie można rozkazywać.

— Wiem. — Elżbieta przełknęła, acz odważyła się na szczerość. — Wiem też, że serce można utrzymać na wodzy, a z czasem te niemożliwe do zwalczenia uczucia przygasną.

Anna spojrzała na nią zdumiona.

— Skąd te słowa u ciebie, moja droga? Tak zimne i... i... — zawahała się, nie wiedząc, jak dokończyć, lecz Elżbieta ją wyręczyła.

— Bezduszne? — Uniosła ironicznie rożek ust. — Jestem królową. To już winno dać ci do myślenia. — Popiła soku, zmieniając go jednak na kielich z rozcieńczonym winem. — Królowym niedane jest kierować się sercem.

— Dlatego wszystkie drogie ci niewiasty wydać próbujesz za mężów, przy których szansę mieć będą na szczęście? — spytała nieoczekiwanie, czytelnie akcentując swą mowę.

Elżbieta rozchyliła usta, wzrok zawieszając na krewniaczce. To była prawda. I choć na początku próbowała swatać ją z Tomaszem z pobudek politycznych, to myślała przede wszystkim o jej szczęściu. Wiedziała, jak mocno wojewoda się nią zauroczył, a i on nie pozostawał jej obojętny. Diana wyszła z miłości za Atilę, Larysa za Mroczka. Dalię także pragnęła wydać dobrze za mąż, mimo iż ciągnęła za sobą brzemię, a sama utrudniała zadanie wybrednością i niechęcią do ślubu, która przejawiała się w odstraszaniu kandydatów do jej ręki.

Już wcześniej uświadomiła sobie, jak mocno małżeństwo z Karolem wpłynęło na jej decyzje i jak mocno ingerowała w życie innych niewiast, by oszczędzić im niechcianego mariażu. Pierwszy raz ktoś powiedział to jednak głośno. Być może nie miała do tego pełnego prawa, acz dwórki pozostawały pod jej protekcją, a ojcowie, wysyłając córki na dwór królewski, oczekiwali, iż właśnie pod skrzydłami królowej znajdą dla nich najodpowiedniejszych kandydatów na męża. Zatem czy właśnie taka nie była jej rola?

— Taka ma rola — odcięła krótko konkluzją wysnutą w myślach. Patrzyła na Ludwika, który uważnie słuchał rad swego nauczyciela, by nie widzieć spojrzenia krewniaczki.

Lecz czy Anna słusznie postrzegała jej zachowanie? W istocie mogła być uważana za nieszczęśliwą mężatkę, co nie było do końca prawdą. Z początku faktycznie związek z Karolem nie należał do szczęśliwych, acz z czasem znaleźli nić porozumienia, a raczej po wielu próbach zdołała do niego dotrzeć. Teraz uważała to małżeństwo za zgodne, choć w ich przypadku jakichkolwiek uczuć nie można było być pewnym.

Nie chciała dłużej brnąć w rozmyślania nad relacją z mężem, boć była tak zawiła i trudna, że doprowadzała ją jeno do bólu głowy. Szczęśliwie nie musiała też kontynuować rozmowy z Anną, bowiem posłaniec stanął przed nimi, skłaniając się i podając list z herbem smoka. Elżbiecie niemal oczy błysnęły. Prędko rozpieczętowała pismo, sczytując spisane w nim słowa i uśmiechnęła się delikatnie.

— Dalio, mogę cię o coś prosić? — spytała, oddając list posłańcowi. Chorwatka przytaknęła, wstając zaraz z miejsca. — Pójdziesz w mym imieniu do siedziby Hermána Lackfiego. Hrabina przywiozła dla mnie specjalne zioła i materiały ze swych włości. Ponoć nie mają sobie równych. Pragnę sama się o tym przekonać.

— Jak sobie życzysz, najjaśniejsza pani. — Dalia uśmiechnęła się, lecz zerknęła niespokojnie na syna.

— Nie trap się Vladem. Ze mną nic mu nie grozi.

Chorwatka uśmiechnęła się promiennie, oczekując właśnie takiejże odpowiedzi. Ukłoniła się nisko i wraz z posłańcem ruszyła do zamku. Elżbieta przez chwilę uśmiechała się tajemniczo, sprawiając wrażenie usatysfakcjonowanej wdrożeniem w życie swego fortelu, co w moment dostrzegła Anna. Spojrzała na nią uszczypliwie, przekręcając łagodnie głowę.

— Ach! Daj ty mi święty spokój! — wycedziła Elżbieta, wstając i odchodząc w kolejną alejkę prowadzącą na taras.

~~~~~~

W rezydencji Lackfich gwarno zaś było od rozmów, jak to zwykle bywało podczas zjazdu niemal całej familii. Brakowało jeno Nikolasza, który jako trzeci z rodzeństwa przydzielony został do pilnowania włości. Śmiechom w jadalni nie było końca, choć mroczne widmo wojny nie pozwalało o sobie zapomnieć. Wszyscy jakoby próbowali nacieszyć się ostatnimi wspólnie spędzonymi chwilami. Raz radosne, za chwilę przepełnione strachem spojrzenia, impulsywne uściśnięcia i drobne gesty, które prawdziwie mówiły więcej niż słowa. Czas zdawał się płynąć wolno, otulając ich postacie mackami, pozwalając, by każdy ruch, każdy uśmiech dłużył się, zapadając w pamięci.

Hermán, z początku zdumiony przybyciem żony, wdzięczny był jej za obecność. Siedziała po jego prawicy, rozmawiając z Leilą. Nie zważył jednak na to. Uścisnął mocno niewieścią dłoń spoczywającą na stole i unosząc do ust, czule pocałował. Spojrzała nań z zaciekawieniem, otulając mężowski policzek drugą ręką. Wiedział, że jako jedyna dostrzeże jego strach i obawy, i się nie mylił.

— Nie trap się — wyszeptała. — Wrócicie. Wszyscy. Jak za każdym razem.

— Wiem — przytaknął, łagodnie się uśmiechając.

— Zdrowie! — krzyknął nagle András. 

Hermán i Bettina chwycili za kielichy, kładąc złączone dłonie na stole.

— Istvánku, do dna! — zakpił drugi z braci, puszczając oczko w stronę Leili. — Może zmierzysz się z siostrą?

Pierworodny uniósł kielich, rechocząc z przesadnej pewności brata i siostry.

— Jeśliś się nie poprawiła od poprzedniego razu — wskazał palcem na hrabiowską córkę — to szykuj Emeryku dla niej miskę.

— Dość ględzenia! — krzyknęła, podrywając się z miejsca i stukając o kufel Istvána. — Do dna!

Hrabiostwo jeno wywróciło oczami, sił już nie mając do latorośli. Na hejnał opróżnili kufle, wystawiając je po kolejną porcję. Dołączyli do nich i pozostali bracia.

— Pani — ozwał się sługa, stając za plecami Bettiny. — Przybyła dwórka królowej Elżbiety.

Hrabina westchnęła, zerkając z niesmakiem na hulaszczą batalię dzieci.

— W najmniej odpowiednim momencie — wycedziła, wstając od stołu.

Przemierzyła główny korytarz, wchodząc do obszernego przedsionka. Zwolniła i dochodząc powoli do królewskich wysłanników, od góry do dołu zmierzyła blondynkę stojącą na ich czele.

— Hrabino — ozwała się ona uprzejmie, pochylając stosownie głowę. — Królowa przysyła mnie po zioła i materiały.

— Wiem, przecie sama po ciebie posłałam — odcięła, podchodząc bliżej i wbijając w nią mało dyskretnie wzrok. Dokładnie jej się przyglądała, obchodząc ją dookoła. — Jak ci na imię?

— Dalia, pani.

Wraz z pytaniem wyraźnie się spięła, unosząc nieco ramiona. Nieustannie wzrok wbijała w posadzkę, więc Bettina ujęła szczupły podbródek, unosząc go do góry. Teraz ujrzała jej urodę w pełnej krasie. Patrzyły na nią duże, urokliwe, szmaragdowe oczy. Usta miała wąskie, lecz pełne, a rysy subtelne. Hrabina uśmiechnęła się wyraźnie z czegoś zadowolona.

— Niestety materiały i zioła dla królowej zostały w mym powozie. Wybacz. Nie będę ci towarzyszyć, chciałabym nacieszyć się mężem przed wyprawą. — Skinęła wtem w stronę wiernej służki, która zniknęła zaraz w głównym korytarzu. — Przyślę ci kogoś odpowiedniego do pomocy. Wskaże ci drogę.

— Dobrze, pani.

Dygnęła, subtelnie spuszczając wzrok i zadzierając zaraz z gracją głowę. Widać było, iż pochodzi z szacownej rodziny i choć była Chorwatką, nadawała się na królewskie dwory. Bettina ostatni raz spojrzała na sylwetkę dziewczyny i odeszła, wracając na ucztę. 

Gdy zniknęła we wnętrzu rezydencji, przerażona Dalia wypuściła długo wstrzymywane powietrze z piersi. Strzepnęła dłonie, które przez całą rozmowę z hrabiną zaciskała i potarła czoło, nie wiedząc, co tak naprawdę zaszło. 

Znowuż spięła plecy na widok znajomej służki, która wskazała jej z promiennym uśmiechem drogę ku wyjściu. Wychodząc na ganek, z przyjemnością wciągnęła świeżą dawkę powietrza, choć rozpalona skóra nie zaznała w tak upalny dzień wytchnienia.

— Zatem tyś tą dwórką od królowej? — wybrzmiał jej nagle mocny głos nad głową. Odwróciła się spłoszona, uderzona odorem alkoholu. — Coś ty taka zahukana? — parsknął śmiechem wprost w jej ucho.

— A ty, panie? Coś taki bezczelny? — syknęła ze złością, odchylając głowę. W moment pewny siebie chłopak nieoczekiwanie spokorniał, złączają dłonie za plecami.

— Wybacz, pani — wymamrotał, dalej śmiejąc się jednak pod nosem. — To przez piwo. Zamroczyło mi głowę. Urządzaliśmy pojedynek w piciu. — Gadał rozbawiony, acz widziała Dalia, że prawdziwie nie chciał wyjść na zarozumiałego, choć jak to mówią, toż to właśnie podczas upicia z człowieka wychodziła najprawdziwsza natura. — Nie wiem, czy masz braci lub siostrę, ale ja mam ich aż nadto i tak to się z nimi kończy.

— Pewno wam wesoło — odparła mimowolnie, sama siebie zadziwiając. Nie wiedzieć kiedy zmieniła ton na milszy, jakoby swobodna aura tego chłopaka tak na nią wpłynęła. Odchrząknęła dla niepoznaki, chowając kosmyk włosów za ucho. — Wskażesz mi, panie, te materiały?

— Ma się rozumieć! — Wskazał ręką postawioną nieopodal kolebę. Szli obok siebie, a za nimi reszta sług i królewskich strażników. — Choć dalej nie wiem, czemu to akurat mnie matka posłała.

Dalia zmrużyła podejrzliwie oczy na te słowa. Cała ta sytuacja zdawała się dziwna.

— Jak ci na imię? — spytała na odczepnego, przyglądając się smukłej twarzy chłopaka.

— Gdzie ja mam głowę! — krzyknął znienacka, rozbawiając ją. Podskoczył niczym fircyk i skłaniając w pas, sięgnął do jej dłoni. — Mihály, moja droga, do twych usług. Czwarty spadkobierca wielkiego hrabiego Hermána.

Skręcił zniewalająco głowę, składając wargi na jej skórze. W moment poczuła ciepło rozchodzące się po każdym zakamarku ciała.

— Dopiero czwarty? — zironizowała z udawanym zawodem w głosie, odchylając głowę w tył. — Myślałam, żeś pierwszy.

— Nie drwij. — Pogroził jej palcem, na co wybuchli śmiechem. — Wiesz przecie, że mój nastraszy brat to wielki István Lackfi — zamachnął rękami, wykrzykując imię koniuszego — najbardziej udany z całej watahy! A Denés nasz kochany nie odziedzicza, boć duchownym.

— Watahy? — parsknęła, zakrywając dłonią usta.

— A tak! Tak nas ojciec woła. Choć ja wolałbym sfora, o tak!

Dalia prychnęła śmiechem głośniej, niż planowała, lecz nic nie mogła na to zaradzić. Widocznie trunek zbyt mocno uderzył mu do głowy. Doszli do powozu, a Mihály zajrzał do umieszczonych z tyłu skrzyń. Wskazał zaraz sługom trzy z nich, które zestawili i przenieśli na powóz, którym przybyła Dalia.

— Wdzięczna ci jestem za pomoc, panie, muszę już wracać — pożegnała się, wyciągając rękę w jego stronę.

— To była dla mnie przyjemność. — Raz jeszcze ucałował niewieścią dłoń, tym razem na dłużej utkwiwszy uwagę w szmaragdowych tęczówkach. I ona dojrzała teraz dokładną barwę jego oczu, choć nie był to tak czysty błękit jak u siostry i matki. — Żegnaj pięknooka. Może będzie mi dane ujrzeć twe gładkie lico po powrocie z Serbii.

Mrugnął do niej frywolnie i odszedł, w radosnym chodzie wracając na ucztę. 

Wyszehrad, koniec czerwca 1334 r.

Podmuchy zimowego wiatru wyrzucały pukle jasnobrązowych włosów w górę, by wraz z ruchem klaczy opadały zmrożonymi falami na spąsowiałe lico Piastówny. Nad rozgrzanymi jazdą ciałami unosiła się spojona para przecinająca mroźne powietrze na pół. Bieluchny płaszcz frunący za królową zlewał się z ośnieżoną knieją, a suknia o tej samej barwie odpowiadała umaszczeniu Orgony. Stanowiły niemalże jedność, mknąc przed siebie, gdzie jeno wzrokiem zdołała królowa sięgnąć.

Tuż po wiośnie, kiedy to uśpiona natura budziła się do życia, zima uchodziła za porę najmilszą jej sercu. Towarzyszył jej spokój duszy i myśli, które krążyły jeno wokół zimowego krajobrazu i klaczy, niosącej ją na swym grzbiecie pośród ośnieżonych gałęzi. Niczego się nie obawiała. Mogła pędzić przed siebie ile sił w końskich kopytach, boć i gwardziści nie byli w stanie jej zgubić, ścigając tropy na śniegu.

Była wolna, jednocześnie czując się chronioną. Wsłuchiwała się w tętent kopyt i przebijającą przezeń leśną ciszę. Wtem ściągnęła lejce, raptownie zatrzymując Orgonę. Wciągnęła potężną dawkę powietrza w nozdrza, czując wirujący wokół świat. Zamknęła oczy, unosząc głowę ku niebu. Dosłyszała śpiew ptaków i świsty, dźwięki dobrze jej znane, acz niepasujące do otoczenia.

Spojrzała w korony drzew, mrużąc oczy. Naraz spuściła głowę, dostrzegając z przestrachem, jak frunący w jej stronę ptak przybiera postać strzały. I będąc przekonaną o swej zgubie, jeno przełknęła ugodzona grotem. Strzał był na tyle silny, by strącić ją z siodła. Czuła bezwład zastąpiony wszechogarniającym bólem w piersi, gdy uderzyła plecami o ziemię. Łypnęła na utkwione w ramieniu drewno na końcu zwieńczone czerwonymi niczym krew lotkami. Wyostrzyć wzrok musiała, ażby dostrzec widniejący pomiędzy nimi znak...

— Dwugłowy orzeł — wydusiła, nim ból począł rozlewać się po jej ciele lepką cieczą i wsiąkać w skórę. Zagryzła zęby, jęcząc przez nie niczym zraniona łania. W jednej chwili na nieoczekiwane dźgnięcie uniosła się z ziemi, krzycząc i gardło sobie zdzierając.

Ślad zaginął po śnieżnym krajobrazie. Ciemność poraziła ją, rozświetlana przygasłym ogniem kominka. Oddychała spazmatycznie, szlochając nieustannie i nie przywiązując wagi do głosu echem rozchodzącym się jej tuż za głową. Dłoń dołożyła do ramienia, w które ją ugodzono i spłoszyła się wojowniczo na dotyk po prawej stronie. Wyszarpnęła dłoń, uderzając z impetem w pierś mężczyzny. Krzyknęła rozpaczliwie, zalewając przy tym policzki kolejną falą łez.

— Elżbieto, uspokój się na Boga! To ja przecie!

Dopiero głośny krzyk Karola i potrząśnięcie ją oprzytomniło. Chyba nie raz już na nią głos podnosił, próbując wyrwać z koszmaru, boć brzmiał gniewnie, choć zarazem ton jego przepełniała troska.

Rozejrzała się po własnej komnacie, nie potrafiąc wyzbyć się z głowy widma realnego snu. Przepełnił ją strach, cierpienie i niepewność o własne życie. Nie rozumiała tak irracjonalnych uczuć wykształconych z wydarzenia będącego jeno wynikiem wyobraźni. Na domiar złego posiadała dziwne przeświadczenie, iż uczucia te nie należą wcale do niej, co zupełnie wyprowadzało ją z równowagi i wywoływało nawroty histerii. Wtem Karol zaprzestał prób przekonywania jej słowem. Przytulił ją mocno do siebie, cicho poświstując. Głaskał długie włosy, zauważając po dłuższej chwili, iż małżonka się uspokaja.

— Jeśli nie chcesz mówić, nie mów, acz zawsze cię wysłucham.

Elżbieta powoli uniosła nabrzmiałą od łez twarz. Wzięła kilka wdechów, postanowiwszy wyjawić mu dziwny sen. Przymknęła oczy, złączając ciasno ich dłonie.

— Była zima. Podążałam knieją na Orgonie, choć, jakby się zastanowić, nie były to wyszehradzkie lasy. Nie widziałam podobnych na Węgrzech. — Ściągnęła brwi, przypominając sobie szczegóły, nie puszczając przy tym dłoni męża. — Nasłuchiwałam ptaków, z nagła dosłyszawszy świsty.

— Świsty? — dopytał, ścierając zagubioną łzę z policzka małżonki.

— A gdy spojrzałam przed siebie, strzała raziła mnie w ramię. Spadłam, czując dojmujący ból, lecz — przerwała, patrząc głęboko w jasne oczy — to nie był mój ból. To dziwne. W stanie nie jestem tego wytłumaczyć, Karolu.

Spuściła wzrok, mimowolnie się rozpłakując. Nie potrafiła nic na to poradzić. Nieoczekiwanie przyszła jej do głowy niedorzeczna myśl i zerknęła na Andegawena. Wyraz twarzy miała bodaj nietęgi, bo odwzajemnił wzrok pytająco, przekręcając nieco głowę. Nic jednak nie rzekła. Zarzuciła mu ręce na szyję, mocno się weń wtulając. Zacisnęła mocno oczy, a on jakby to czując, zwiększył uścisk.

— Jeno wróć — wyszeptała.

— To formalność. Duszan nie spodziewa się ataku, a i z Andronikiem wojuje od wielu miesięcy.

— Mówiłeś tak przed wyprawą na Basaraba.

Spojrzała nań poważnie, przypominając mu pogrom pod Posadą.

— Czy żona nie winna wspierać męża? — zadrwił, gładząc jej skroń.

— Mym obowiązkiem jest mówienie prawdy dla twego dobra, królu. Kadzenie zostawiam innym.

Oboje z niedowierzaniem spojrzeli na wrota, gdy z nagła rozbrzmiało pukanie. Elżbieta podskoczyła w miejscu, wyprężając plecy niczym struna. Karol wstał, uprzednio składając na jej głowie pocałunek i uspokajając.

— Najjaśniejszy panie — zabrzmiał rozedrgany głos Mikołaja Hahóta, koniuszego królowej, zaraz po otwarciu wrót. — Biliśmy się z myślami czy budzić najjaśniejszą małżonkę, ale to bodaj ostatni moment.

— Ostatni na co? — spytała Piastówna nie wiedzieć kiedy wyłoniwszy się zza pleców monarchy. Przerażenie sennym koszmarem ustąpiło zaraz miejsca zmartwieniu o Orgonę, która miała źrebić się tejże nocy, a o czym miano donieść jej dopiero nad ranem. — Źrebię się narodziło?

— Już dawno — krzyknął mimowolnie koniuszy, łapiąc się za głowę. — Śpieszmy się, nie pozostało jej wiele czasu.

Te słowa niczym grom z jasnego nieba spadł na królewską parę. Wdziali jeno ciepłe płaszcze i ruszyli za Hahótem. Elżbieta naciągnęła na głowę kaptur, miażdżąc z nerw dłoń Andegawena, który dzielnie znosił ból od wbijanych weń paznokci.

Podążając długą stajnią, dostrzegła przez chwilę słaniające się na nogach śnieżnobiałe źrebię i zaraz łzy stanęły jej pod powiekami. Puściła Karola, gdy na drugim końcu ujrzała swą klacz w opłakanym stanie.

— Co się z nią dzieje?! — krzyknęła, wbijając piekielny wzrok w Mikołaja. Ten, niczym zbesztany przez matkę gagatek mający co na sumieniu, skulił się, próbując wytłumaczyć.

— Pani, bidula trzecią godzinę się męczy. Łożysko wyjść nie może, a gdy chcieliśmy pomóc, spłoszyła się. Wiesz przecie, pani, nieufne z niej zwierzę i... — Skinął w stronę klaczy. Wtedy Elżbieta dojrzała krwawiącą ranę na udzie. — Próbowała uciec.

— O Boże — wyszeptała, przechodząc pod belką do kojca.

— Elżbieto! — Karol chwycił ją za ramię, na co się odwróciła, wpadając na ogrodzenie. — To niebezpieczne.

— Jeno ja mogę jej ulżyć. Wiesz o tym.

Spojrzała na niego błagalnie i odeszła, odwracając w stronę zranionej Orgony. Szamotała się niczym uwięziona sikorka w klatce, acz skakać przestała, gdy jeno Piastówna wyciągnęła dłoń. Stajenni, koniuszy i król bacznie obserwowali zachowanie konia, by w dobrym momencie ruszyć z pomocą swej królowej, która jednakowoż wprawnie podchodziła do klaczy. Parę razy zarzuciła ona grzywą wraz z dotykiem na udzie, ostatecznie zezwalając wyciągnąć tkwiące w ranie drewno oderwane od belki. Zarżała głośno, a Elżbieta ułożyła dłoń na pysku, poświstując uspokajająco.

— Spokojnie, droga, spokojnie. — Kiwnęła w stronę Mikołaja, który ostrożnie do nich podszedł. — Łożysko zbyt długo nie wychodzi? — Widząc smutne przytaknięcie koniuszego, bliska była zanieść się płaczem. — Wszystko będzie dobrze — szepnęła przez łzy, twarz wtulając w śnieżnobiałą grzywę. — Połóżcie ją — nakazała, odchodząc i obserwując, jak ukochana klacz ląduje na nadpęciu, zaraz potem na ramionach i opada na bok.

Gdy sięgała leżący na pobliskiej półce sztylet, spojrzała załzawionymi oczami na Karola, który starał się ją wspierać. Wróciła do Orgony i usiadła przyń, wtulając się ostatni raz w wielkie, emanujące niepojętym ciepłem ciało. Zacisnęła z bezradnością kłykcie na rękojeści, zagryzając mocno zęby.

— Elżbieto, pozwól sobie pomóc. — Na te słowa odwróciła głowę, nosem niemal muskając nos męża. — W tym stanie nie zrobisz tego szybko i bezboleśnie.

— Czy śmierć może być bezbolesna?

— Nie, acz może przyjąć najłagodniejszą formę. A tej ty nie zapewnisz. — Uniósł trzymaną dłoń, wpatrując się nakazująco w niewieście lico. Dalej uparcie ściskała sztylet, nie chcąc go puścić. — Pozwól — dodał o wiele łagodniej i czulej, dobrze wiedząc, przez co właśnie przechodzi.

Łatwiej konia było stracić na wojnie, tak, jak stracił Diona, niźli samemu go dobijać, by oszczędzić biednemu zwierzęciu cierpienia. Widział powolnie topniejącą uporczywość w ciemnych oczach. Małżonka wyraźnie przekonywała się do jego słów. Oboje mocno uwielbiali niepokorną klacz, nawet jeśli należąc do Karola to Piastównę wybrała na swą panią. Oboje jej coś również zawdzięczali. To zainteresowanie końmi zbliżyło ich do siebie w trudnych początkach małżeństwa. Mieli tego świadomość, zatem śmierć klaczy podwójnie zadawała im cierpienia.

Patrząc w błyszczące od łez ciemne oczy, zdające się szukać w nim pokrzepienia przypomniał sobie, jak znalazł ją w temeszwarskich lasach w towarzystwie Mroczka. Była teraz równie niewinna i zagubiona co wtedy. Przed oczami stanął mu obraz żony w fiołkowej sukni, z delikatnie rozchylonymi ustami i włosami rozwianymi po przejażdżce. To właśnie wtedy okiełznała Orgonę. Przeszło mu nawet przez myśl, iż dokonała tego, boć i ona była niepokorną duszą, która dostrzegła w niej swe odbicie. Teraz zaś siedząc przed nim z tak samo ułożonymi ustami i włosami rozsypanymi po twarzy, miała ją dobić. Przez chwilę jeszcze przenikała go pełnym bólu spojrzeniem, ostatecznie przytakując kiwnięciem głowy. 

— Dobrze — wydusiła, oddając mu sztylet i zerkając na Mikołaja Hahóta, dodała: — Proszę, zrób to szybko.

Koniuszy kiwnął potakująco, a Karol przekazał mu ostrze. Nim jednak przystąpił do działania, Elżbieta złożyła na pysku klaczy ostatni pocałunek, wpatrując w wielkie ślepia przepełnione bólem, jakoby Orgona była świadoma kresu swego żywota. Nie zwlekając dłużej i za nic mając sprzeciw żony, Andegawen odciągnął ją, przyciskając do siebie tak, by nie widziała Hahóta. Poddała się, wtulając w jego tors i łzy wypłakując nad losem ukochanej klaczy. W rozpaczy zapominając o śnie, który powrócić miał pod postacią dnia.



Wracam z nowym rozdziałem! 💜 Był on małym wstępem do wojny w Serbii, do której trwają przygotowania i przerywnikiem od wielkiej polityki.

Mimowolnie wróciłam do Polski, bo sprawa z Krzyżakami i Czechami ciągle w toku. Chcę podkreślać współpracę polsko-węgierską, ale też aspekt "drugiego dworu królewskiego w Sączu". Ponoć nim posłańcy z Europy trafiali na Wawel, często najpierw witali w murach klasztoru, gdzie mieszkała Jadwiga Kaliska. Wiemy też, że Kazimierz nie chciał wspierać się radą matki i próbował przekonać ją do przywdziana habitu, aby przejąć dochody z oprawy wdowiej. Naprawdę mam wrażenie, że relacje Jadwiga mogła utrzymywać cieplejsze (listowne) z Elżbietą, niż Kazikiem, który sam wziął się za rządzenie. Habit zakonny królowa w klasztorze w Starym Sączu nałożyła ostatecznie w 1337 lub 1338, a zauważmy, że w tych latach klaruje się mniej więcej bezpieczeństwo Królestwa Polskiego (jest już dawno po Zjeździe). Współpraca z Węgrami mocno się zacieśnia, a Kazimierz w 1337 i w 1338 przybywa do Wyszehradu. Wtedy też Elżbieta i Karol Robert dostają gwarancję, że jeśli polski król nie będzie miał dziedzica, tron przypadnie Ludwikowi. Można więc wywnioskować, że do tego czasu Jadwiga miała związek z tymi wydarzeniami, będąc takim nieco dobrym duchem syna, a gdy sytuacja zdawała się opanowana, odeszła do klasztoru.

Powiem WAM, że nie mogę się doczekać wyprawy do Serbii i tego, co tam się wydarzy! O ile historia polsko-węgierska jest Wam raczej znana i dużo tu niespodzianek nie będzie, to TA akcja może zaskoczyć. Nie bez powodu przedstawiłam też w tym rozdziale pozostałych Lackfich. To jest chyba jedyna rodzina, która tak licznie walczyła w szeregach armii. Co do kolejności dzieci Hermána to oprócz Istvána, Andrása i Dénesa, nie ma pewności, ale w kwestii pozostałych kieruję się kolejnością z Wikipedii. Jeśli jest ktoś ciekawy, to u mnie wygląda to tak: István, András, Nikolasz, Dénes, Mihály, László (zmarły w dzieciństwie), Leila, Pál, Emeryk. Jest ich dużo, więc będzie się pewnie mylić XD

Jestem też ciekawa Waszego wrażenia po scenie Elżbiety i Anny. Niektórzy w komentarzach nazywają Elę swatką i jest to jak najbardziej trafne, haha, bo swoją drogą królowe poniekąd miały też taką rolę. Małżeństwo było dobrą kartą przetargową do tworzenia sojuszy, ale nasza Piastówna ma również kierować się sercem. Mam nadzieję, że to widać, choć ona wprost tego nie mówi. Ela ma podświadomie działać w kontrze do tego, do czego sama została zmuszona. Rzecz jasna znała swoje obowiązki względem rodziny, ale i tak wyszła za mąż za zupełnie nieznanego jej mężczyznę. I choć szczęśliwie dotarła się z Karolem, to nie każda kobieta mogła mieć tyle szczęścia. Z jednej strony ona się nie buntuje w żaden sposób przeciwko temu, że sama została tak wydana, bo taka była jej rola, więc "utrzymała serce na wodzy" i ze względu na to, że Kónya jest spadkobiercą, potraktowała go podobnie do siebie samej. Reszta dwórek, czy nawet sama Anna, nie miały tego brzemienia co oni, więc nie muszą wychodzić za mąż tylko z pobudek politycznych, a że ona w szczególności decyduje o tych mariażach, to postępuje tak, a nie inaczej. Czułam potrzebę, by to wyjaśnić, choć nie wiem, czy mocniej nie pogmatwałam 😂

Powiem też jeszcze słowo o Karolu. Im dłużej o nim czytam, tym częściej dochodzę do wniosku, że był naprawdę światłym władcą. Może nie założył uniwersytetu, jak Ludwik, Kazik, Karol IV czy później Zygmunt, ale naprawdę dbał o swój lud i starał się, by miał on szanse na edukacje. Wyraźnie też dostrzega on pozytywy i nadzieję w młodych ludziach, nawet jeśli nie pochodzili oni z zamożnych rodów. Postawa godna pochwały, a o której raczej się wprost nie wspomina. No i wyjątkowa postawa względem Kościoła, którą, nie wiem, czy wiecie, obejmie po nim Ludwik. Andegawenowie mieli bliskie relacje z papieżami, ale nie pozwalali wchodzić sobie na głowę duchownym. Wiecie, co jest ciekawe? Że Karol i Elżbieta razem wykształcili naprawdę pokaźną część społeczeństwa. On głównie mężczyzn, ona kobiety w swojej szkole w Óbudzie i pozostałych szkołach przyklasztornych.

No i scena końcowa. Dobra, ja lubię w sny, bo mogę Wam poniekąd spoilerować i zaciekawić (tak myślę XD)😂 Puszczam też Wam troszkę oczko w scenach E&K, gdzie ewidentnie widać te uczucia między nimi, do których poniekąd się nie przyznają. No i Orgonka... Miało wyjść symbolicznie z powrotem do pierwszej przejażdżki Elżbiety. Ciężko mi się pisało tę scenę, ale pozostało po niej źrebię. Pewnie domyślacie się już do kogo będzie należało 😜

Oj, dziękuję wszystkim, którzy dotrwali do końca mojego podsumowania. Jak widzicie, motywacja wróciła skoro napisałam tak wyczerpujące zakończenie 😂 Dajcie znać, jakie macie wrażenia i do zobaczenia (szybciej, niż ostatnio)!


¹ W latach 1334–1343 Galhard został skierowany do Królestwa Polskiego w roli papieskiego legata i nuncjusza kolektora. Jego głównym zadaniem było zbieranie opłat na rzecz kurii papieskiej, ale działał też jako mediator w sporach politycznych. Od początku można go uznać za poplecznika spraw polskich i węgierskich, bo na Węgry również trafi w osobliwej roli, ale to dopiero za parę lat.

² Gdy Stefan Urosz IV Duszan ruszył na południe do walki z Bizancjum pod wodzą Andronika III, Karol Robert wyczuł moment, aby zaatakować Serbię.

³ Imię Srećko, oznacza szczęśliwca. 

⁴ Za czasów Karola Roberta uczono pisma w szkołach klasztornych, parafialnych i kapitulnych. Król zarządził też, że duchowni i ubodzy uczniowie kształcili się bezpłatnie w kapitułach, a pozostali musieli płacić czesne. Zalecił także nauczanie prawa i logiki w większych szkołach, wzmocnił też nauczanie łacińskiej gramatyki. Zgodnie ze statutem kapituły zagrzebskiej z 1334 r. nawet biedni studenci utrzymujący się z żebractwa mieli nauczać za darmo, więc najpewniej to prawo działało w granicach całego królestwa. Dzięki temu pojawiła się w XIV wieku na Węgrzech inteligencja świecka, a do drugiej połowy stulecia ich liczba znacznie wzrosła, co świadczyło o tym, że edukacja przestała być monopolem Kościoła. Karol znany był z ukrócania wpływów Kościoła na świeckie sprawy i widać to również w tym działaniu. 

⁵ Karol Robert do 1318 roku był w dobrych stosunkach z Kościołem, ale sytuacja zaczęła się zaostrzać. Karol wielokrotnie wdawał się w konflikty z biskupami i proboszczami, raz nie uznając ich kandydatur, a kolejnym razem zajmując ich dobra lub zajmując dobra zmarłych kapłanów. Pobierał też podatki od dóbr kościelnych, zobowiązał biskupów do wznoszenia sztandarów, podczas obsadzania urzędów duchowni musieli wręczać królowi znaczące dary (można uznać to za wkupne). Niemal od lat 20 XIV wieku domagał się także 1/3 dziesięciny papieskiej. Także, jak widzicie, Karolek mocno dawał się we znaki Kościołowi, choć wierzący był.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro