Rozdział 7.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zatrzymał się, gdy ją dostrzegł. Siedziała na gałęzi drzewa wpatrzona w niebo. Jakby smutna i nieobecna. Do tej pory za każdym razem, gdy ją widział, odbierał podobnie i zastanawiał się, dlaczego. Przecież jej wtargnięcie na zebranie było aktem tak gwałtownym, jak i stanowczym. A jednak coś mu nie pasowało. Nie rozumiał tego wszystkiego, bo też, co mogłaby go obchodzić. Przecież to nie był problem jego czy Dziewiątego Oddziału. Nie on się nią zajmował, a były inne, ważniejsze teraz rzeczy, niż jakaś obca dziewczyna, której nie znał i nie miał czasu poznawać.

A jednak była tutaj, w miejscu, gdzie być jej nie powinno, a której obecności się zupełnie nie spodziewał. Nie podobało mu się to. Pytania o zamiary dziewczyny przyszły same, bo widmo zbliżającej się wojny sprawiło, że nie chciał i nie zamierzał być ufny. I to nawet nie zachowanie Abaraia, który najchętniej usadziłby nieznajomą w celi, żeby nie przeszkadzała i nie pałętała się pod nogami, to sprawiło, ale myśl, że mogłaby przynieść im zgubę i nieszczęście, a on miał zbyt wiele do stracenia, by na to pozwolić.

Pewnie powinien ją zignorować, ale podszedł bliżej i oparł się o pień drzewa. Nie zauważyła go jeszcze wpatrzona w niebo, pochłonięta przez niewesołe myśli, sądząc po wyrazie twarzy. Wiedział, że wielu z jego przyjaciół ściągnęłoby dziewczynę z gałęzi, wypytując, co tu robi i podejrzewając o przeszpiegi. Była obca, a oni nie mogli pozwolić sobie na nieostrożność. Zaraz też zauważył, że z tego miejsca miała dobry widok na polanę, na której niedawno zakończył trening z Kenseiem. Na tę myśl coś go nieprzyjemnie zakuło, lecz powstrzymał się jeszcze przed wyciąganiem wniosków. Jednak wiedział już, skąd to irytujące przez cały wieczór poczucie, że jest obserwowany. To nie jego wyobraźnia, a zielone oczy, od których nie mógł się jakoś uwolnić, bo towarzyszyły mu od momentu, gdy spojrzał w nie po raz pierwszy.

– Abarai wie, że tu jesteś?

Pierwszy przerwał ciszę, skoro wyglądało, że dziewczynie odpowiada milczenie. Zerknął na nią kątem oka i dostrzegł pojawiający się w kącie ust delikatny uśmiech, który zaraz przegoniła. Nie spojrzała jednak na niego nadal wpatrzona gdzieś w przestrzeń.

– To on będzie miał przerąbane, że cię nie pilnuje, do tego nie zaskarbisz sobie w ten sposób jego sympatii – dodał.

– A gdybym powiedziała, że jego sympatia nie jest mi do niczego potrzebna? – zapytała.

– Uznałbym, że nie zdajesz sobie sprawy z sytuacji, w której się znajdujesz, a nie wyglądasz na tak naiwną.

– Na kogo za to wyglądam, poruczniku Hisagi?

Nie odpowiedział. Zmarszczył jedynie brwi, wyczuwając, że dziewczyna sobie pogrywa. Przypominała w tym kapitana Ichimaru, który rzadko kiedy pokazywał się z poważnej strony i trzeba było znosić jego wieczne wygłupy.

– Zabrzmiało to źle – stwierdziła zaraz, spoglądając w końcu na niego. – Porucznik Abarai jest już po służbie, nie ma nade mną całodobowej opieki, choć jeśli ktoś się dowie o tej eskapadzie, straż dworu Kuchiki usłyszy pewnie kilka gorzkich słów. Potrzebowałam jednak odrobiny wolności i oddechu. Wiem, dość nierozważnie w mojej sytuacji.

– Dobrze, że akurat tego masz świadomość – zauważył sucho.

W jej oczach błysnął smutek, który zaraz zniknął zastąpiony źle skrywanym rozbawieniem. Zupełnie tego nie rozumiał, a jednak nie potrafił oderwać spojrzenia od zielonych tęczówek błyszczących w niestałym świetle wieczoru.

– Poza tym obserwacja dwóch przystojnych mężczyzn to jeszcze nie grzech – dodała lekko.

Spiął się na te słowa, pytając w duchu, który z nich był bardziej obiektem jej zainteresowania. Wątpił, że chodziło jedynie o walory estetyczne.

– O ile nie jest się wrogiem szpiegującym przeciwnika – mruknął.

– Nie zasłużyłam niczym na tę nieufność, lecz na zaufanie też nie – odparła. – Słowa są tylko słowami, wy decydujecie, czy w nie wierzycie.

Spojrzała na powrót w niebo, jakby szukała w nim wsparcia. Grała, wiedział to. Grała, gdy wtargnęła na zebranie kapitańskie i kilka godzin później, gdy przyszła z Abaraiem niby na spacer. Grała, gdy wraz z nim przemierzała potem uliczki Seireitei, od czasu do czasu pytając o jakiś szczegół, który nikogo nie obchodził. Grała też w momencie, gdy odezwał się po raz pierwszy.

Chciał wierzyć, że to teraz też jest grą, ale coś mu mówiło, że w tej chwili widzi ją prawdziwą, bez masek, kłamstw i lisich uśmiechów, które były jej tarczą. Zdawała się bezbronna i delikatna. Do tego to wrażenie, jakby była pogodzona z własnym losem, ze wszystkim, z czym musiała się zmierzyć, przychodząc do nich i mówiąc, że wojny nie będzie.

– Czemu nie próbujesz zdobyć naszego zaufania? – zapytał, nim zdążył się powstrzymać.

– Takiej więzi nie da się zbudować na kilku słowach, w ciągu kilku dni. A może po prostu nie chcę jej. Nie tak to wszystko miało wyglądać, wydawało mi się, że pogodziłam się ze swoim przeznaczeniem, a jednak jestem tu, w tej chwili i mam tak wiele do zrobienia, a czasu tak niewiele – odparła ze smutkiem, ale zaraz dodała: – Wybacz, te słowa nie powinny paść. Nie masz ze mną nic wspólnego, poruczniku.

– A gdybym chciałbym mieć?

Kolejne absurdalne pytanie, na które wybuchła śmiechem. Sam nie wiedział, co go podkusiło, lecz im dłużej tu z nią był, tym głębsze miał wrażenie, że nie są sobie kompletnie obcy, co było śmieszne. Przecież nigdy wcześniej jej nie spotkał, więc skąd to przekonanie? Odbijało mu czy jak? A jednak nie mógł wyrzucić z głowy tych zielonych oczu, odkąd zobaczył je po raz pierwszy.

– Powiedziałabym, że nie jestem zdziwiona. I odradziłabym, bo zadawanie się ze mną nie przyniesie ci nic dobrego, Shuuheiu Hisagi. Nie jestem częścią twojego świata, lecz jedynie goszczącym w nim na chwilę chłodnym, wolnym powiewem wiatru. Zniknę, nim zdążysz zauważyć.

Nie rozumiał jej teraz zupełnie. Niby mówiła zupełnie obojętnym tonem, a jednak słyszał wiele ukrytych tonów, które nijak potrafił do czegokolwiek dopasować. Nie umiał nawet odpowiedzieć sobie na pytanie, czemu właściwie się tym przejmował. To nie miało sensu.

Nim cokolwiek odpowiedział, Corrien zeskoczyła z gałęzi i powoli ruszyła w swoją stronę. Bez żadnego pożegnania, słowa choćby. I to go lekko zirytowało, bo najpierw zawraca człowiekowi głowę swoją obecnością, a potem zupełnie olewa.

– Zaczekaj, dokąd idziesz?

– Czas mi wracać.

– Odprowadzę cię. Nie powinnaś kręcić się sama po Seireitei.

Zerknęła na niego i westchnęła ciężko. Wiedziała, co zaraz usłyszy, że nie jest uzbrojona, że nie chce kłopotów i wyrzutów sumienia, że pozwolił skrzywdzić bezbronną kobietę. I ta sugestia, że nie potrafi się obronić samodzielnie.

– Ty naprawdę to lubisz – stwierdziła ponuro. – Zawsze to samo.

– Co? – zapytał mało inteligentnie.

Wzruszyła ramionami, ale pozwoliła sobie towarzyszyć. Miała jedynie nadzieję, że ani Hashimoto ani Tsunoyashiro nie wysłali jeszcze za nią swoich siepaczy, bo nie chciała wciągać go w jakieś niebezpieczne sytuacje. I tak nie miała pojęcia, dlaczego... Nie, wiedziała doskonale, że przyzwoliła na to wszystko z kaprysu, z własnej głupoty i słabości. Mogła jedynie modlić się, by rzeczywiście stała się w jego życiu jedynie powiewem wiatru, o którym szybko zapomni. Tylko ona tu ucierpi.

Milczeli, a Seireitei też nie zaburzało ciszy zamarłe w oczekiwaniu na starcie. Nie było plączących się po uliczkach grupek shinigamich, pijackich śmiechów czy ukradkiem spotykających się par. W powietrzu unosiły się niepewność, strach, ale i gotowość, choć wielu z nich nie wiedziało, czym naprawdę była wojna. Że zniszczy w nich coś, czego pewnie nigdy już nie odzyskają.

Zerkał na nią kątem oka co jakiś czas, nie mogąc się powstrzymać. Wiedział, że brnie w coś, czego nie rozumiał i pewnie będzie żałował, ale chyba nie potrafił inaczej. Powinien być mądrzejszy, nie było czasu na głupoty, więc co on w sumie wyprawiał? Czemu nie zignorował tego pociągu, który czuł do Corrien?

– Właściwie po co tam przyszłaś? – zapytał cicho. – Nie bez powodu, prawda?

Uśmiechnęła się lekko, choć raczej niewesoło. Wiedziała, że w końcu zapyta, choć podskórnie podejrzewał, lecz nie chciał tego do siebie dopuścić.

– Nie satysfakcjonuje cię odpowiedź o spoglądaniu na dwóch przystojnych mężczyzn? – odparła, choć nie musiała. – Jest taka legenda. Król miał syna, lecz go oddalił i pozbawił wszystkiego. Miał też dziesięć córek, które oddał za żony swym umiłowanym. W wianie każdej z nich znajdował się miecz z potężnym duchem obdarzonym przez Króla jego przymiotami. Jednak nie wszystko poszło tak, jak powinno. Jesteśmy bardziej podobni do ludzi, niż byśmy tego chcieli.

Zrozumiał i podobało mu się to jeszcze mniej niż dotychczas. Nie wiedział, czemu dzieli się z nim tą wiedzą, bo wątpił, żeby dotyczyło go to bezpośrednio. Chociaż... Na tę myśl zdrętwiał, gniew zaczął pełzać mu po plecach i przez moment chciał ją powstrzymać, choćby miał z niej wyrwać życie.

– Który z nas? – zapytał, choć znał już odpowiedź na to pytanie. Dostrzegł ją w jej oczach, choć nie zmieniła wyrazu twarzy ani o milimetr. – To...

– Przykro mi – szepnęła z autentyczną skruchą. – To wszystko nie tak miało być, jednak mogę ci obiecać, że zrobię wszystko, by nikt nie płacił najwyższej ceny za pokój – powiedziała zdecydowanie, bez żadnej obawy.

– Skąd ta pewność?

– Nie pozwolę, by cokolwiek zaburzyło ten świat. Wy nie musicie płacić za błędy, które popełnił ktoś dawno temu. To już zostało przypłacone jednym sercem.

– Nie rozumiem.

– Nie musisz – odparła z uśmiechem. – I tak już zbyt wiele usłyszałeś jak na szum wiatru.

– Może po prostu chciałaś mi o tym powiedzieć, komuś powiedzieć, a ja się nawinąłem.

Nieprawda, chciała powiedzieć, ale nie mogła mu tego wyjaśnić i bardziej go w to wciągać. Nie potrzebowała do tego wielce usatysfakcjonowanego uśmiechu Króla, który z pewnością i to przewidział. Po prostu była głupia i pozwoliła dojść do głosu sercu, które poświęciła za to wszystko.

– Powinieneś o tym zapomnieć i już sobie iść. Stąd dotrę sama bez niespodzianek – powiedziała za to, kryjąc się za maską lisiego uśmiechu, której tak nie znosiła. – Poza tym wątpię, by kapitan Kuchiki był zadowolony, wiedząc, że prowadzam się o tej porze z mężczyzną.

Shuuhei poczuł się urażony tą uwagą, ale zaraz zauważył, że Corrien starała się czegoś uniknąć, spławić go po prostu.

– Zawsze bierzesz wszystko na własne barki? – zapytał.

– W najgorszym wypadku to nie ja zapłacę za klęskę, za zwycięstwo płacę tylko ja. Dziękuję za spacer, a teraz wybacz, Shuu.

Zniknęła w shunpo, zostawiając go z masą pytań bez odpowiedzi. Nie gonił za nią, to nie miało sensu, bo wyglądało na to, że jego towarzystwo właśnie jej zbrzydło. Ubodło go to, choć bardziej próbował zrozumieć, co kryje się w słowach tej dziewczyny. Czy to wszystko była gra? Czy może ten moment tuż przed tym, jak zniknęła, gdy wyglądała na bliską łez, tylko mu się wydawał? Nie wiedział i nie był pewny, czy chce wiedzieć.

Corrie zakradła się z powrotem na teren rezydencji Kuchiki z mocno bijącym sercem. Miała nadzieję, że nikt jeszcze nie zauważył jej małej eskapady, bo i tak pozwoliła sobie na zbyt wiele błędów tego wieczoru. Nie powinna się w ogóle ruszać z przydzielonego jej pokoju, lecz ogród tym razem nie wystarczył. Do tego ciągnęło ją w to określone miejsce, do czego ciężko było się przyznać przed samą sobą. Była słaba, miała misję do spełnienia, do tego wciąż pamiętała, ile życia jej zostało, a pozwala sobie na trwonienie go i tworzenie zaczątków więzi, które i tak musiała zerwać. Nieposłuszne serce musiało wziąć górę nad rozsądkiem, wybić z postanowień, wyciągnąć znów rękę tam, gdzie nigdy nie sięgnie. Mogła przecież to argumentować, że rzeczywiście poszła tam tylko zobaczyć Kenseia, ale doskonale wiedziała, że pozwoliła dostrzec się Shuuheiowi i brnęła w to dalej i dalej. Słodkie oszustwo, na które nie było jej stać.

Przy drzwiach do przydzielonego jej pokoju stała służąca. Ukłoniła się wyraźnie zdenerwowana.

– Byakuya-sama pragnie się z panienką zobaczyć – powiedziała cicho.

Corrie jedynie skinęła głową, by ją do niego zaprowadziła. Wiedziała już, że pan domu zauważył jej zniknięcie i pewnie tylko czekał, by wypytać o szczegóły z odpowiednią dozą nieufności. Dobrze, że zostawiła Shuuheia tak daleko od rezydencji, nie chciała ściągać na niego kłopotów, wystarczy, że namieszała mu w głowie swoim nieodpowiedzialnym zachowaniem.

– Podobno mnie szukałeś, Kuchiki-dono – odezwała się spokojnie, odsuwając wszelkie obawy na bok.

– O ile pamiętam, nie życzyłem sobie, byś włóczyła się po Seireitei sama.

– Nie chciałam zabierać wolnego wieczoru porucznikowi Abaraiowi, skoro odprowadził mnie tutaj po całym dniu towarzyszenia mi.

Byakuya dopiero teraz spojrzał na dziewczynę, której twarz zdobiła maska spokoju. Nie czuł od niej grama reiatsu, choć gdy przekroczyła próg rezydencji, wyczuł jej nadejście. Grała, przez cały czas grała, nie chcąc ujawnić im swej prawdziwej natury. I nie tylko on to zauważył.

– Chcesz, żebyśmy myśleli, że jesteś ponad nami, aż sama splączesz nas swoją siecią – powiedział bez zbędnego owijania w bawełnę. – Chcesz, byśmy tańczyli, jak nam zagrasz, a to tak nie zadziała, Corrien. Lekceważysz nas i nasze doświadczenie.

– Zabrzmiało to źle, choć nie takie było moje zamierzenie – przyznała. – Wiem, jak to działa, dostrzegam sieci, które pozwalacie pleść Hashimoto, choć trudno mi orzec, czego ona tak naprawdę chce. Wielu rzeczy nie potrafię przewidzieć w tym momencie. Czy ta stagnacja jest wam na rękę nawet, jeśli sprowadziła wojnę?

Byakuya zmarszczył brwi. Znów widział unik, lecz nie zamierzał trwonić czasu na takie zachowania.

– Shiroyamowie od dawna nie mieli córek – powiedział wprost. – Naprawdę sądzisz, że nie patrzymy, co robią Wygnane Rody?

– Czekaliście na zgubę, lecz ona zniknęła, nim zdołała wam zagrozić – odparła. – Wiem o tym lepiej, niż ktokolwiek inny, lecz ty nadal będziesz kwestionował moje pochodzenie, czyż nie?

– Czemu córka Shiroyamów miałaby towarzyszyć Królowi Dusz? Wygnańców i tych, którzy się od wszystkich odsunęli.

– To była klątwa, którą sami na siebie nałożyli. Miłość spala i po zdradzie Shiroyamowie spłonęli. By nie spalić wszystkiego, co było im drogie, odsunęli się, nałożyli na siebie ograniczenia i to ich zgubiło. Nawet gdy potem próbowali jakoś ocaleć, doprowadzili się jedynie do zniszczenia. Taka jest prawda, którą znasz. Kuchiki zawsze byli blisko, zawsze wyciągali rękę nie z myślą o zysku, lecz z miłości.

Skrzywił się nieznacznie. Właśnie potwierdził to, czego obawiali się z Yoruichi, choć nadal nie wiedział, którą z opcji wybrać. Nie chciał ryzykować, bo chodziło o coś więcej niż jedna dziewczyna.

– Znalazłaś wszystkie miecze? – zapytał, zwlekając z odpowiedzią na jej poprzednie słowa.

– Mniej więcej – odparła. – Na ten moment nie mam pewności co do jednego. Nanao Ise wydaje się być pozbawiona mocy, choć powinna ją mieć.

– Nie znam szczegółów. Jej matka została ścięta za utracenie skarbu, lecz do samego końca nie wyjawiła, gdzie go ukryła.

Corrie zamyśliła się nad jego słowami. Nie wiedziała za dużo o czasach, kiedy nie miała pojęcia o mieczach, więc mogła tylko podejrzewać pewne rzeczy. I o ile wiedziała już, że Miyako Kimura żyje i służy w Szóstym Oddziale wraz z bratem, tak z mieczem należącym do rodu Ise nie miała pojęcia, co mogło się stać. Za chwilę jednak doszło do niej jedno. Zaśmiała się sama z siebie, bo teraz zdawało się to tak oczywiste.

– Mam prośbę, Kuchiki-dono – odezwała się.

Spojrzał na nią i już wiedział, że mu się to nie spodoba. I miał rację, kiedy usłyszał, czego potrzebuje. Nie mógł jednak odmówić, skoro dał się splątać w jej sieci, wykorzystać słabość, o której wiedzieć pewnie nie powinna. Jedno tylko nie dawało mu spokoju – cena, którą przyjdzie im za to wszystko zapłacić.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro