Rozdział 12.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zostają dwa rozdziały do końca. Czas na wielki finał.



Obudziła się sama, choć druga połowa była nadal ciepła. Nie słyszała jednak krzątaniny, miała więc nadzieję, że już wyszedł, że nie będzie musiała się z nim konfrontować. Po sake z poprzedniego wieczoru pozostał tylko niesmak i lekki ból głowy. I myśl, że znowu pozwoliła sobie spłonąć. Przecież wszystko uświadamiało jej, że to nie ma sensu, że powinna trzymać się od niego z daleka. Była Strażniczką, która miała określone zadanie do wykonania, żyła już tylko po to, więc po co jej to wszystko? Po co pozostawiać po sobie spalone połacie, które nigdy już niczego nie urodzą? Po co niszczyć coś, co i tak nigdy nie będzie jej?

Ubranie znalazła w nogach łóżka, włosy przeczesała palcami, choć wątpiła, że nikt się nie zorientuje. Jednak niezadowolenie Byakuyi z jej prowadzenia się było najmniejszym problemem, zapewniał jej dach nad głową, za to nie miał żadnego prawa ingerować w jej zachowanie. Bez jego pogardy wiedziała, że zachowała się głupio, pozwalając kierować się impulsami.

– Miałem nadzieję, że zjemy chociaż razem śniadanie. – Usłyszała, gdy sięgała po sandały.

Skrzywiła się krótko, po czym spojrzała na niego. I to był błąd. Musiał dopiero wyjść spod prysznica, z włosów opadających na twarz nadal ściekała woda, luźno zawiązana yukata odsłaniała tors. Oparł się o futrynę, jakby nie dbając o nic, ale w jego oczach widziała zawód. Nieświadomie wstrzymała oddech, lecz zaraz doprowadziła się do porządku.

– Nie skorzystam z zaproszenia, poruczniku – odparła spokojnie, mając nadzieję, że nie słychać żadnej z emocji, która nią targała. – To, co się pomiędzy nami stało, nie ma znaczenia.

– Czemu robisz wszystko, by mnie od siebie odsunąć? – zapytał wprost, jakby wracając do tematu z poprzedniego wieczora, nim Corrie go pocałowała. – Skąd ta desperacja?

Westchnęła. Byłoby o niebo łatwiej, gdyby nie drążył tematu, nie ciągnęło go do niej. W tym świecie byli sobie kompletnie obcy, to wszystko nie miało znaczenia. Czemu nie potrafił odpuścić?

– To nie desperacja, lecz pragmatyzm. Zostaw mnie w spokoju, poruczniku Hisagi. Inaczej spłoniesz.

Odwróciła się, by wyjść, lecz chwycił ją za ramię. W jego oczach widziała niezrozumienie. Sam był zdesperowany i Corrie pękało serce, że rzeczywistość była dla nich tak okrutna. Czy choć raz to przeklęte brzemię Królowej Zmierzchu nie może odpuścić i dać jej po prostu żyć? Wciąż płaciła za błędy przodków i to nie do końca swoich, a to było po prostu niesprawiedliwe. Tylko to nic nie zmieniało, skoro jej czas się kończył.

– Zostań chociaż na śniadanie – poprosił. – To nic nie zmieni.

– Muszę iść. Obowiązki wzywają, a wojna nie poczeka.

Wyrwała się i wyszła. Do rezydencji Kuchiki dotarła w shunpo wściekła i zrozpaczona, choć nadal nie pozwoliła sobie na ujście emocji. Jak na złość w bramie czekało ją spotkanie z Byakuyą, który krytycznym spojrzeniem objął jej nieporządny strój i rozwiane włosy. Nie musiał nic mówić, to dodatkowo ją ubodło. Zacisnęła zęby i z tą resztą godności, na którą było ją stać, weszła do rezydencji, ignorując głowę rodu.

– Nie wytłumaczysz się? – Dosłyszała jego chłodny głos.

– To nie jest twoja sprawa, Kuchiki-dono. We wspólnym interesie mamy powstrzymanie wojny, gdzie się szlajam po nocach, to moja sprawa – odparła zimno i zniknęła w korytarzu.

Dopiero w przydzielonej jej sypialni pozwoliła sobie na ujście emocji. Była głupia, tak bardzo głupia. Co ją podkusiło, żeby dać się zaciągnąć do wspólnego picia, upić się, a potem pchać mu się do łóżka? Każdy, ale nie on, skoro doskonale zdawała sobie sprawę, że nie jest mu obojętna.

– Płoniesz, Corrien.

Aizen obserwował, jak Shiroyama kręci się z niepokojem po Wewnętrznym Świecie. Jego spokój, wręcz rozbawienie doprowadzało ją jeszcze bardziej do szału.

– To nie twoja sprawa, Królu – warknęła.

– To tylko fakt, Strażniczko. Płoniesz, znów płoniesz w ogniu, którego nie sposób kontrolować.

– Co ty o tym wiesz, co?

– Wiem, czym jest miłość.

– Skończ, Sousuke – warknęła wściekła. – Tak bardzo cię to bawi? To nie ma żadnej przyszłości, nie ma sensu. Posłałeś mnie z misją, po której stanę się nicością. Taka jest prawda. Temu przeznaczeniu nie ucieknę, nie tym razem, więc zachowaj dla siebie te rozbawione wnioski.

Aizen nie odpowiedział, lecz w jego uśmiechu pojawiła się nowa emocja, której Corrie nie potrafiła rozpoznać. A może po prostu nie chciała. I tak czuła się wobec niego upokorzona, choć gorsza była chyba tylko świadomość, że sama do tego doprowadziła. Znowu. I nic nie mogła zmienić. Jedyne, co jej pozostało, to skupić się na misji.

Doprowadziła się do porządku, ignorując wszystkich dookoła. Dopiero gdy uznała, że wygląda jak zwykle, ruszyła do Szóstego Oddziału, znaleźć Abaraia, by zaciągnąć go na następny bezcelowy spacer po Seireitei. Nawet gdyby chciała, nie usiedziałaby teraz na miejscu, za wiele emocji nią targało. Przy tym obiecała sobie, że za wszelką cenę będzie unikać Dziewiątego Oddziału, by nie prowokować spotkań z Hisagim. Za wiele już pomiędzy nimi się wydarzyło.

Kilku shinigamich ukłoniło się przed Shiroyamą, gdy przechodziła przez dziedziniec Oddziału, reszta ją uprzejmie zignorowała i była im za to wdzięczna. Podły nastrój pogłębił się, gdy weszła do biura i w towarzystwie Abaraia zobaczyła Hisagiego. Przerwali rozmowę, gdy tylko ją dostrzegli.

– Dzień dobry, poruczniku Abarai, poruczniku Hisagi – odezwała się z lekkim uśmiechem, który ukrył wszelkie inne emocje.

Renji chciał coś powiedzieć, ale dostrzegł spojrzenie Shuuheia, którym ten obdarował Corrie. Cokolwiek się pomiędzy tą dwójką wydarzyło od poprzedniego wieczora, wolał w to nie wnikać. Zachował też dla siebie nieprzychylny komentarz pod adresem Corrie, że jej pojawienie się wszystko skomplikowało jeszcze bardziej.

Shuuhei nie był pewny, co powinien powiedzieć, więc stał i gapił się na Corrie jak ostatni dureń. Powinien ją zignorować, nie był już dzieciakiem, nieraz już sypiał z kobietami i nic z tego więcej nie wynikało, więc dlaczego nie potrafił tak potraktować nocy z Shiroyamą, skoro ta od samego rana dawała mu do zrozumienia, że to nic nie znaczyło. Wiedział, że kłamała. Ukrywała swoje uczucia, emocje, by do niczego się nie przywiązywać. Dlaczego? Co sprawiało, że tak bardzo pragnęła zostać tylko powiewem wiatru, którego nikt nie zauważa?

Corrie zignorowała spojrzenie Hisagiego i podeszła do okna, żeby zerknąć przez nie pod pretekstem oceny pogody. Nim jednak którekolwiek z nich się odezwało, Seireitei zadrżało od alarmu, a do biura wpadło dwóch zziajanych shinigamich.

– Poruczniku Abarai! Poruczniku Hisagi! Nadchodzą! – wyrzucili z siebie na bezdechu.

Corrie spojrzała na shinigamich, ale nie odezwała się pierwsza. Porucznicy zaś ruszyli każdy do własnego przełożonego, zupełnie ją ignorując. Renji zresztą był przekonany, że to koniec zabawy dziwnej arystokratki i dla świętego spokoju będzie siedziała w rezydencji Kuchiki. Zresztą po rozmowie z kapitanem nie zastał jej w biurze, więc założył, że wróciła w bezpieczne mury posiadłości.

W Seireitei wrzało jak w ulu, mobilizujący się shinigami powtarzali wieść o ataku na patrol, z którego cudem uciekło dwoje ludzi, by przynieść wiadomość o armii, która szła przez Rukongai i absolutnie nie zamierzała się zatrzymać wcześniej niż w starciu z Gotei. Corrie słyszała te wszystkie głosy, gdy biegła do jednej z bram. Nie mogła i nie chciała czekać na rozwój wydarzeń, zresztą wiedziała, co powie Byakuya, a nie miała nastroju na sprzeczki z głową Kuchiki. Nie była pewna, ile sama jest w stanie zrobić, ale nie zamierzała biernie się temu przyglądać. Najpierw na własne oczy zobaczyć, z czym przyjdzie im się zmierzyć, potem usłyszy decyzje Namiestników. Modliła się, by stanęli po jej stronie.

Już z daleka było widać nadchodzące oddziały w jednolitych szatach, w powietrzu aż iskrzyło od mocy i żądzy krwi. Prowadzeni na rzeź przez żądnego zemsty człowieka, który nie powinien dzierżyć tak przerażającej mocy. Nie było jednak czasu pytać, dlaczego tak się stało.

Obserwowała, jak od armii odłącza się jakaś grupka i odbija gdzieś w bok, dostrzegając powracający patrol. Shinigami nie mieli szans, by skutecznie się obronić, była ich tylko trójka przeciwko siłom trzy razy większym.

– Przywiązanie nr 81. Pustka odcięcia.

Żołnierze Dworu Wiatru z zaskoczeniem przyjęli obecność Corrie, która nie zamierzała tylko patrzeć. Żałowała, że nie ma przy sobie miecza, a używanie tak wysoko poziomowej magii sprawiło, że czuła się osłabiona. Wiedziała, że właśnie skraca sobie czas, ale nie miało to właściwie znaczenia.

– Kim jesteś? – warknął dowódca napastników.

– Potomkinią tej, której wasz władca się tak bardzo boi – odparła pewnie pomimo słabości. – Wiatrem, którego nawet Kazemichi nie powstrzymają. On zaś nie ma prawa niczego żądać.

Mężczyzna nie zamierzał z nią dyskutować, uniósł miecz do ciosu w momencie, gdy Corrie nie była w stanie przywołać żadnego zaklęcia. Mogła się tylko cofnąć, a to nie rozwiązywałoby problemu.

– Zerwij się, Burzo Gromów.

Chwilę później niebo rozgorzało płomieniem, a wróg zaczął się wycofywać w lekkiej panice. Corrie uśmiechnęła się, dostrzegając zbliżających się namiestników. Nie byli w pełnym składzie, lecz wejście, jakie zrobili, zapewniło im to małe zwycięstwo.

Dowódca sił Dworu Wiatru zamierzył się raz jeszcze na Corrie, gdy tylko udało mu się uniknąć ataku Kenseia, ale został odepchnięty przez miecz absurdalnej wielkości, zaś Shiroyama zasłonięta przez szerokie plecy i rudą czuprynę.

– Czemu nieuzbrojona pchasz się do walki? – zapytał Ichigo Shiba, oglądając się na nią. – Zamierzasz zginąć?

– Jeśli powiem, że czekałam na was, będzie to zbyt banalne – odparła lekko, słabość jednak sprawiła, że opadła na jedno kolano niezdolna utrzymać się dłużej w pionie. – Jednak prawdą jest, że miałam nadzieję, że przyjdziecie.

Ichigo nic nie odpowiedział, rzucił jej jedynie zaniepokojone spojrzenie, podczas gdy reszta przepędzała najeźdźców.

Kilka chwil później zbliżyli się do Corrie, po której było widać wysiłek.

– Nikt z nas nie sądził, że jesteś aż tak zdesperowana, by stawać do walki z wrogiem – odezwał się Yuushiro Shihoin. – A jednak zamiast nam rozkazywać, poszłaś sama. Słaba i nieuzbrojona. To lekkomyślność, Corrien-dono.

– A jednak przyszliście, choć wam nie kazałam. Tak jest dobrze.

– Akurat – prychnął Kensei. – Ledwo trzymasz się na nogach, a bohaterkę udajesz. O co tu chodzi, co? Gdybyśmy ci pozwolili dłużej na tę samowolkę, zdechłabyś tu.

– To nic, czym byście musieli się przejmować. Najważniejsze to zrobić porządek z Kazemichim. Moje życie się tu nie liczy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro