Rozdział 5.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Potrzebowali czasu, żeby jakoś przetrawić wieści, które otrzymali od Corrien. Nie mogli jej przecież pokazać jakiegokolwiek rozłamu w swoich szeregach, wykorzysta to z pewnością. Tak myśleli, patrząc na tę dziewczęcą, wiotką postać, z którą mieli do czynienia od kilku godzin. Była Shiroyamą, więc nie mogli nie wziąć pod uwagę, że przybyła po zemstę. W końcu ją zdradzili.

– Na razie zostaniesz w barakach mojego Oddziału – orzekł Byakuya. – Mój porucznik będzie miał na ciebie oko.

– Pozostawisz mnie pod strażą? – zapytała.

– Wolałbym, abyś się stamtąd nie ruszała, nim podejmiemy decyzję, co do twoich wieści.

Trochę nie miała wyjścia, jak się zgodzić. Jednak zamierzała to wykorzystać, skoro nie kazał jej do tej pory zamknąć. Mogli debatować, jednak Corrie zależało na działaniu i nie pozwoli, aby tak szybko ją powstrzymali. Nie miała dużo czasu, aby spełnić obietnicę daną Królowi. Nie chciała też umierać z myślą, że znów wszystko się zawaliło.

Wraz z Abaraiem weszła do biura Szóstki, choć ani myślała spędzać tu zbyt wiele czasu. Właśnie dlatego chwilę później ruszyła ponownie do drzwi.

– A ty dokąd? – zapytał Renji.

Spojrzała na niego. Patrzył na nią podejrzliwie, nie ufał jej zupełnie, ale nic dziwnego, nie znał jej. Była obcą duszą, która wtargnęła do ich życia w momencie zagrożenia. Czy przyszła im pomóc, czy tylko mocniej zamieszać, nie zamierzał z pewnością pozwolić skrzywdzić kogoś mu bliskiego.

– Chcę się przejść, rozejrzeć – odparła.

– Nie ma mowy. Kapitan powierzył mi nad tobą opiekę, a nie zamierzam cię niańczyć – warknął. – Mamy stan zagrożenia wojną. Są ważniejsze rzeczy, o które trzeba teraz zadbać.

– Rozumiem, poruczniku Abarai. Twoja praca nie należy do najłatwiejszych, masz zaufanie kapitana i swojego Oddziału. To ważne. Jednak nie każę ci ze mną iść.

Renji stanął tuż przed nią. Musiała unieść głowę, żeby spojrzeć mu w oczy i to nieco ją rozdrażniło. Dostrzegła w tym momencie, że ten Abarai był nieco inny od tego, którego tak dobrze znała. Nie mogła tak po prostu go zignorować, ale chciała przekonać go do siebie.

– Jesteś pod moim dozorem, więc lepiej sobie usiądź i poczekaj, aż kapitan ugada się z resztą – warknął. – Nie zamierzam spełniać samolubnych zachcianek jakiejś upadłej szlachcianki.

Przynajmniej tyle zrozumiałeś z tego wszystkiego, pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos. Uśmiechnęła się za to delikatnie.

– Rozumiem twoją nieufność, ale nie przyszłam tu nikogo skrzywdzić. Proszę, abyś mi towarzyszył albo wyznaczył kogoś, by mi towarzyszył w tym spacerze. Poruczniku Abarai, jestem tu sama, wśród obcych mi ludzi, możliwe, że otoczona wrogami, choć nie chcę robić sobie z was wrogów. Wy zaś jesteście tu razem, wieloletni przyjaciele powiązani nicią zaufania. Zdaję sobie sprawę, że nie mam z wami żadnych szans, gdybyście chcieli mnie skrzywdzić.

Renji trochę oklapł, choć wciąż nie ufał tej dziewczynie. Nie do końca rozumiał, po co ona tu w ogóle przybyła, ale wiedział, że jest kimś ważnym. Na tyle, że kapitan kazał się nią zaopiekować, choć być w gotowości, gdyby coś kombinowała. Do tego miała rację, przybyła tu sama, więc to oni mieli przewagę.

– Dobrze, pójdę z tobą, Shiroyama-sama.

– Corrie wystarczy. Nie ma potrzeby, abyś traktował mnie w szczególny sposób, poruczniku. – Uśmiechnęła się. – I dziękuję za bycie mi towarzyszem na spacerze.

Nieco się zmieszał, ale koniec końców poszli. Corrie nie zdradziła się, że zna te ulice równie dobrze co jej towarzysz, wydawało się, że krążą po Seireitei bez większego celu, ale doskonale wiedziała, co chce osiągnąć i kogo odwiedzić. Nie ryzykowała z wejściem na Wzgórze Sokyoku, lecz już z daleka czuła obecność tego destrukcyjnego miecza. Najbliżej mieli do Dziewiątego Oddziału, więc tam skierowała kroki najpierw.

– Możemy tu wejść? – zapytała niewinnie.

Renji przez chwilę się wahał. Spacer po uliczkach to jedno, ale już włóczenie się po Oddziałach to co innego. Z drugiej strony jednak wpadł na pewien pomysł, bo może ze zwykłymi shinigami Corrie mogła nie mieć problemów, ale już z porucznikami to inna sprawa.

– Czemu nie? – uznał. – Pewnie nie chcesz czuć się tu zbyt obco.

Uśmiechnęła się lekko. Co prawda naszło ją złe przeczucie, ale je zignorowała. Nie mogła się chować, inaczej nie osiągnie swojego celu.

Renji poprowadził ją przez dziedziniec w stronę budynku administracyjnego, obserwując kątem oka towarzyszkę. Rozglądała się ukradkiem, choć nie był pewny, czy z ciekawości czy z jakiegoś konkretnego powodu.

– Hisagi-san! Kira! – zawołał, gdy dostrzegł przyjaciół.

Corrie na moment zdrętwiała, ale zaraz zmusiła się do spokoju. Nie mogła dać po sobie poznać czegokolwiek, co mogłoby nasunąć im pytania. Nie zwolniła, obserwując dwóch mężczyzn, których kiedyś pokochała.

Na twarzy Hisagiego nie było tych trzech szram, które potrafiły na początku przestraszyć, choć on sam daleki był, aby kogokolwiek zastraszać. Nikt im w czasach Akademii nie kazał walczyć ze zmodyfikowanymi Pustymi, więc ich doświadczenia były inne. Kira zresztą też wyglądał na pewniejszego siebie, choć nadal uśmiech nie był zbyt częstym gościem na jego twarzy. Taka natura porucznika Trójki i Corrie to nigdy nie przeszkadzało. Zresztą doskonale wiedziała, jak zmienić ten stan rzeczy.

Obaj spojrzeli na nią z lekkim niepokojem. Nie mogli mieć pojęcia, czemu jej nazwisko tak skonsternowało kilku kapitanów ani czemu jeszcze chodzi wolno. Nie mieli powodu jej ufać, bo była dla nich obca. To bolało, ale sama tak wybrała. Odtworzyła świat, który tak bardzo kochała, lecz nie było w nim dla niej miejsca. Już nigdy nie będzie miała na to szansy.

– To tutejszy porucznik, Shuuhei Hisagi oraz porucznik Trzeciego Oddziału, Izuru Kira – przedstawił ich Renji. – A to Corrien Shiroyama.

O ile tak się rzeczywiście nazywa, tego już nie dopowiedział, lecz dla Corrie cisza właśnie tak przebrzmiała. Mimo to uśmiechnęła się do nich.

– Wystarczy Corrie – powiedziała. – Miło mi was poznać.

– Co tu robicie? – zapytał Hisagi, przyglądając się dziewczynie.

Już kiedy wtargnęła na zebranie dowódców, przyciągała jego spojrzenie. Nie miał pojęcia czemu, bo nie była jakoś szczególnie piękna, choć urody nie mógł jej odmówić. Może gdyby nie ta paskudna blizna na policzku odwracająca uwagę od bystrych, zielonych oczu, w których od czasu do czasu można było dostrzec psotne iskierki.

– Chciała się przejść po Seireitei, ale kapitan Kuchiki zabronił puszczenia jej luzem. – Renji nawet się nie krył z dezaprobatą wobec poczynań Corrie. – Nie żebym nie miał innych, ważniejszych spraw do załatwienia.

– Nie skończyłeś jeszcze raportów? – domyślił się Kira.

– To i tak nie ma znaczenia, skoro lada chwila wybuchnie wojna, ale służba nie drużba. Hisagi-san, może mógłbyś się nią zająć przez jakiś czas?

Corrie wiedziała, że powinna poczuć się urażona. W końcu Abarai mówił o niej w taki sposób, jakby jej tu w ogóle nie było i nie słyszała pogardy w jego głosie. Aż miała ochotę zrobić mu na złość, ale zaraz się zmitygowała, że przecież kompletnie jej nie zna i stąd to zachowanie, nieważne, jak bardzo wkurzające.

Shuuheiowi też się to nie do końca podobało. Nie trzeba było być geniuszem, żeby dostrzec, że Abarai chce przerzucić na innych swój problem, a on powinien mu odmówić i o tym przypomnieć. Z drugiej strony im dłużej patrzył na Corrie, tym dziwniejsze uczucie pełzało mu pod skórą. W sumie wyglądała na bezbronną, kruchą, a przede wszystkim samotną i smutną. Coś go do niej ciągnęło, choć wciąż pamiętał o tym, że może być wrogiem.

– No dobra – skapitulował. – Mogę ją trochę oprowadzić, ale będziesz mi winien, Abarai.

– Jasna sprawa, Hisagi-san. To na razie.

Renji zwinął się na tyle szybko, by nie dać im szansy na ewentualną zmianę zdania. Corrie widziała dezaprobatę w oczach jego przyjaciół, ale nie skomentowała tego faktu zwłaszcza, że jej uwagę przyciągnęła inna znana energia. Rozejrzała się. Trudno było go przeoczyć, skoro był niemal skórą ściągniętą z ojca, choć jego twarzy nie zdobiły wymowne tatuaże. Jednak obecność chłopaka bardzo ją ucieszyła, w innym wypadku musiałaby go szukać w Akademii albo w Rukongai, a to mogłoby sprawić pewien problem.

Przez sekundę wydawało jej się, że tuż przy Kenseiu widzi ucieleśnienie burzy odwzajemniające jej spojrzenie, ale wrażenie zniknęło tak szybko, jak się pojawiło. W końcu mogło być jeszcze za wcześnie, by miała aż taką władzę.

– Co właściwie chciałaś tu zobaczyć? – Głos Hisagiego oderwał ją od obserwacji jego syna.

Nie pokazał po sobie, że dostrzegł to jej spojrzenie. Nie za bardzo mu się to podobało, bo Kensei był jeszcze jedną bolączką, z którą musiał się zmierzyć i nie do końca wiedział, jak to ugryźć. Mimo to zainteresowanie Corrien go zaniepokoiło, niemal od razu poczuł potrzebę odciągnięcia jej jak najdalej stąd.

– Chciałam się po prostu przejść – odparła, wzruszając ramionami. – Nic konkretnego, zresztą dawno nie miałam takiej możliwości.

Wyszli z terenu Dziewiątki i skierowali się w bliżej nieokreślonym kierunku. Porucznicy milczeli, nie do końca wiedzieli, jak powinni z nią rozmawiać i o co zapytać, a Corrie też nie wyglądała na skorą do dyskusji.

– Tatusiu! – Dopiero to wołanie zwróciło jej uwagę.

W ich stronę biegła jasnowłosa dziewczynka w kolorowej yukacie. Przytuliła się zaraz do nogi Kiry, który uśmiechnął się ciepło.

– A ty co tu robisz, Shizu-chan?

– Długo nie wracałeś.

Corrie wpatrywała się w nich jak urzeczona. Shizuka – jej własna córka, jej samolubne życzenie przy stawianiu świata na nowo, które zakończy się teraz wojną. Była pewna tej decyzji, by pozwolić im się spotkać, by mieli normalną rodzinę, normalne życie, ale teraz czuła, jak jej serce rozdziera się na pół.

Sama tego chciałaś. – Usłyszała głos Króla.

Chwilę później stała w swoim Wewnętrznym Świecie. Nad gładką taflą jeziora zaburzoną wyspą z klombem wiecznie kwitnącej kamelii. Na niebie pełno było chmur, lecz nikt ich nie rozwiewał. Nie było komu. To już zawsze miała być pustka, na którą się zgodziła, by ochronić swych najbliższych.

Teraz jednak nie była tu sama. Obok niej stał Król z tym swoim zadowolonym uśmiechem, którego tak bardzo nie znosiła.

– Co ty tu robisz, Królu? – zapytała z oburzeniem.

– Tylko tak mogę się z tobą w tej chwili komunikować – odparł spokojnie.

– To mój Wewnętrzny Świat. Nikogo tu nie wpuściłam, a ty tak po prostu sobie tu wszedłeś – warknęła. – Nie pozwoliłam ci na to.

– Czy to naprawdę jest twoja najważniejsza teraz bolączka, Corrien?

– Po co przyszedłeś? Żeby sobie ze mnie kpić, że nie potrafię patrzeć na nich ze spokojem?

– Nie ty jesteś jego żoną i jej matką. Takiego wyboru dokonałaś, ale też nie spodziewałaś się, że kiedykolwiek ich zobaczysz.

– Wynoś się, Królu. Nie chcę słuchać tych twoich analiz mojego zachowania. To jest nieważne. Najważniejsze są miecze i niedopuszczenie do wojny. Tylko to się liczy.

– Przynajmniej sama ze sobą bądź szczera, Corrien.

Zwyzywała go w myślach, ale zaraz wróciła do rzeczywistości. Nie żałowała tego, co zrobiła. Jeden jedyny raz zachowała się jak matka i zrobiła coś dla Shizuki, którą przecież kochała. Jednak Upadek sprawił, że nie potrafiła nawet okazać własnej córce miłości, nie potrafiła na nią spojrzeć, skoro była tak podobna do ojca i to rozdzierało jej serce raz po raz.

Teraz oboje mieli szansę żyć i cieszyć się z własnego towarzystwa. Może nie zawsze będzie dobrze, ale teraz byli rodziną. Pełną, choć Corrie nigdy nie będzie jej częścią. Niedługo przecież i tak zniknie, a wraz z nią wszystkie uczucia, które żywiła do Kiry i Shizuki. Tylko ona w tym układzie przegrywała, lecz sama to wybrała.

– Idźcie – powiedział Hisagi, nim Izuru zdążył o cokolwiek zapytać. – Poradzimy sobie z Corrien. A my też chodźmy.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro