ROZDZIAŁ 11

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wilno, Wielkie Księstwo Litewskie, grudzień A. D. 1384

Choć ledwo świt nastał i słońce dopiero co między drzewami zaczęło się przebijać, wielka łuna nadal jaśniała w oddali, jakby ogień trawił otaczające Wilno knieje. Na początku zdawało się książęcej siostrze, że to Neu-Marienwerder właśnie pali się na jej oczach — piastunka brata zapewniała jednak, że pożar ten nie pochodzi z atakowanego przez książąt Kowna. Zbyt daleko Giedymin założył stolicę swojego państwa, więc pewne było już, że tylko ułudę widzi lub fantazję bogów. Wilhejda czuła jednak, jakby to znak był od samej Gabiji¹ albo gdzieś daleko Perkunas² wymierzał sprawiedliwość, a ogień szedł za nim jak wyrok na krzyżackich rycerzy, którzy za wszelką cenę chcieli sobie podporządkować Litwę i tereny te nawracać. Wielkie księstwo jednak zbyt silne było, by się pod zakonnymi braćmi ugiąć i od lat stawiało im opór — jednak bogowie w końcu w jej bracie zobaczyli godnego tronu Giedymina władcę, który według wróżb kapłanów miał w końcu położyć kres ciągnącej się wojnie.

Dziewczyna oparła się więc wygodniej o kamienny mur Zamku Górnego, wzrokiem znów powiodła ku żarzącemu się krajobrazowi — zaraz poczęła sobie wyobrażać, że niedługo z tamtej burzy ognia wyłonią się litewskie wojska z braćmi i powracającym do rodziny kuzynem na czele, którzy odtąd nazywani będą bohaterami wojny z Malborkiem. O powrocie rodzeństwa myślała już od wielu dni, odkąd wielki kniaź ostatnią wiadomość do domu posłał, by ich ze spokojem wyczekiwano, gdyż zaraz tylko część wojów w Kownie zostanie, by ostatnie mury obalać i ogniska ugaszać. Jogaiła obiecał, że spodziewać się go mają jak najszybciej, a Wilhejda uparcie była przekonana, że zaraz wszystko wróci na swoje miejsce.

Spędzała już tak kolejną godzinę, choć jej matka zdążyła już cały zamek, mimo wczesnej pory, obudzić — za mocno się wojną denerwowała, więc teraz z kniahinią, siostrami i Anną Witoldową siedzieć w ciemnościach matczynej komnaty i wyszywać, a po cichu posyłać do Boga słowa modlitwy za życie rodzeństwa. Wilhejda towarzyszącej im ciszy słuchać już nie mogła, uciekła więc na zamkowe mury, opatulając się futrem. W końcu jednak posłane po nią przez wielką księżną służki znalazły ją na samej górze i dopadły do niej, jak sroka do błyszczących przedmiotów.

— Kniahini cię oczekuje w swych komnatach, księżniczko — rzuciła pierwsza z nich, gdy ta druga szybko poprawiała jej poskręcane w kołtuny włosy. Chuchnęła prosto w jej twarz, na co Wilhejda skrzywiła się mocno, nieprzyzwyczajona do takiej otwartości, nawet jeśli sama wstydu nie znała.

— Mówiłam już matce, że nie mam zamiaru tam siedzieć, wyszywać i płakać. Mleko jeszcze nie zostało rozlane, przekażcie jej to, tym razem tak, by to usłyszała — sapnęła Olgierdówna, znów spoglądając przed siebie.

Dym dalej unosił się zza horyzontu, choć ognista łuna powoli znikała, jakby swoje zadanie już wypełniła. Nieprzyjemny i drażniący nozdrza zapach jednak pozostał, aż zaczęło jej się wydawać, że namawia ją do odejścia.

— Kiedy to już orszak książęcy z Krakowa wrócił — szepnęła druga, na co Wilhejda spojrzała na nią zaskoczona. — Kniahini, księżna Anna i księżniczki już księcia Korygiełłę przyjmują, brakuje tylko ciebie, pani...

***

Tym razem Wilhejda zerwała się szybko i wbiegła czym prędzej znów na korytarz, udając się szybkim krokiem ku komnatom wielkiej księżnej. W środku już stała wyprostowana Julianna, wpatrując się mądrymi, ciemnymi oczami w kłaniającą się jej postać. Po chwili już przytulała syna mocno, bladymi dłońmi ukrytymi pod długimi rękawami ciemnej sukni przyciągnęła syna mocniej, głowę ozdobioną bordową chustą i wysokim czepcem kładąc na jego ramieniu. Potem jej miejsce zajęły Maria z Oleńką — równo na świat przychodzące przed i po Korygielle — Anna kiwnęła tylko głową kuzynowi męża, zaraz z lekkim uśmiechem ustępując miejsca Wilhejdzie.

— Bracie, dobrze, że już jesteś — rzuciła Olgierdówna, przytulając księcia.

— Straszny ruch teraz na granicy, ludzie podróżują szybko, jakby się świat cały palił — zaśmiał się Korygiełło, gdy ostatnia z obecnych sióstr wreszcie go puściła. Spojrzał jeszcze raz na siostry i usiadł przy stole, zdejmując futro z pleców. — A i burze wielkie, jakby się sam Perkunas cieszył z naszego powrotu.

— Ty się tak tutaj nie rozsiadaj, bracie — burknęła Oleńka, kręcąc radośnie głową i podchodząc bliżej mężczyzny. Z każdym ruchem jej warkocze kręciły się jak szalone, przestały w końcu, gdy usiadła przy nim, uderzając go lekko w ramię. — Nie po to cię tam Jogaiła wysłał, byś teraz sobie odpoczywał. Opowiadaj, braciszku. Jaki jest Kraków?

— To piękne, dość stare, no i trochę zwyczajne miasto. Za krótko tam byłem, by jakichś cudów doświadczyć — zaczął, wzruszając ramiona. Siostry przekręciły na to tylko oczami, a Anna prychnęła cicho, przekręcając głowę w kierunku Korygiełły. — Ale niektóre budynki wyższe i okazalsze, częściej odwiedzane przez ludzi.

— Pewnie same kościoły widziałeś — rzuciła Światosławówna, wstając z krzesła i podchodząc do okna, by lepiej przyjrzeć się mężowemu kuzynostwu. Im bliżej światła się znajdowała, tym jaśniej błyszczała, gdy promienie słońca spadały na ozdoby jej sukni.

Korygiełło kiwnął tylko głową, choć nadal nie widział, czy żona Witolda prawdę mówiła. Zamyślony grymas pojawił się na jego twarzy, aż Oleńka zaśmiała się głośno, przywrócona do porządku dopiero przez starszą siostrę.

— Chrześcijanie dbają o wygody dusz — wypomniała zaraz Maria, zerkając na chwilę w stronę matki.

Julianna powróciła na zajmowane wcześniej miejsce, wyszywania jednak dalej nie ciągnęła, modlitwą też się nie zajęła — siedziała więc odwrócona do reszty zgromadzonych i spokojnym wzrokiem wpatrywała się w tańczące w kominku płomienie. Uwagę zwróciła na córkę, dopiero gdy ta podeszła do niej i usiadła na posłaniu przy jej nogach, łapiąc ją za rękę. Pozostałe Olgierdówny zajęte były jednak bratem, nawet Annę do pogodnego koła wciągnęły, wspominając podróż Korygiełły.

— Gintarė zawsze mówiła, że nie ma piękniejszych miejsc do modlitwy niż chrześcijańskie świątynie. Ołtarze mają podobno misterniej wykonane i posągi swych świętych jak żywe. Tak jak matczyne ikony — dodała Oleńka, uśmiechając się beztrosko. Zaraz jednak przypomniała sobie o obecności matki i zgarbiła się nieco, odwracając w jej stronę. — Oczywiście monastery i cerkwie piękniejsze. Wybacz, mateczko.

— Nic się nie stało — odparła Julianna, spoglądając w piwne oczy jasnowłosej Olgierdówny. Ta uśmiechnęła się do niej radośnie i klasnęła w dłonie, znów sztorcując brata, by opowiadał dalej.

— Ale katedrę mają imponującą, to im trzeba przyznać — mówił dalej Korygiełło, choć tylko Oleńka go już słuchała. Wilhejda odwróciła się do niego plecami i w najlepsze rozmawiała z Anną Witoldową, nie zwracając uwagi na szturchnięcia brata. — Wielka i przestronna, ołtarze też ma bogate. A przez to polska królowa taka malutka się wydaje...

Choć dalej w najlepsze w komnatach kniahini rozmawiano, ich myśli dawno już płynęły ku kolejnym nizinom, gdzie wojna dalej się toczyła, a wielki książę, bracia jego i kuzyni, walczyli z krzyżackim duchem o kolejne mury.

Kraków, Królestwo Polskie

Czas mijał królewskiemu fraucymerowi nieprzerwanie i kolejny miesiąc panowania Jadwigi mijał bez większych problemów. Coraz lepiej radziła sobie królowa w państwowych sprawach, z dumą rozpoznawała każdego urzędnika, którego przed jej tron zaproszono. Po polsku też już pięknie mówiła, podobnie jak jej węgierskie dwórki — z radością Andegawenka przyjęła fakt, że imię mieszczki z Brzezinek już poprawnie wymawiała i Czochna na zawsze już mogła Czochną pozostać. Krakowski lud też częściej odwiedzała, szczególnie że po świętym Marcinie Adwent już trwał i codzienne modlitwy, lekki post czy jałmużny wypełniały już jej zajęcia pomiędzy królewskimi obowiązkami.

W tym dniu również dzielnice stolicy zwiedzała, zachodząc do małego przytułku parafialnego, chlebem z potrzebującymi się dzieliła, w czym, tak jak zawsze, towarzyszył jej dwór i kilku panów polskich, którzy każdy jej krok zdawali się już znać i w niczym ich zaskoczyć nie mogła. Czasami denerwowało ją to mocno, bo własnego zdania wyrazić nie mogła, liczyć się musiała z innymi urzędnikami, którzy zachowywali się, jakby wszelkie rozumy pozjadali. Na jej szczęście najczęściej towarzyszyli im wojewoda krakowski i kasztelan wojnicki, więc na zawołanie królowej ich kuzynki zagadywały ich na tak długo, jak na to czas pozwalał, dając przy tym trochę spokoju i chwili oddechu dla Jadwigi. Tym razem jednak sam podskarbi pokwapił się, by swojego króla jak własnej sakwy pilnować Napominał ją jednak, gdy według jego uznania zbyt wiele na rzecz biedaków oddała, zbyt wiele jadła zakupiła lub za dużo pieniędzy wydała. Jednak i na to fraucymer się przygotował i wkrótce Dymitr z Goraja odpędzić się nie mógł od zagadującej go ciągle Almy.

— A pan, panie podskarbi, uśmiechnąłby się trochę szerzej... — rzuciła Tomay zaraz po przekroczeniu progu przytułku, gdy wyszli z niego zaraz za rozmawiającą z Elżbietą i Niemierzą z Gołczy królową. — No niech pan nawet spojrzy na takiego pana kapitana, jaki uśmiechnięty, a już o Elżbietce nie wspomnę. A pan wygląda, jakby się kwaśnej kapusty najadł. Do małżeństwa panu nie spieszno, córek też pan po kątach nie chowa, zgaduję więc, że się pan służek naoglądał, jak kapustę ubijały, czy tak?

— Co? — zapytał zdziwiony podskarbi, na co Alma uśmiechnęła się jedynie do niego i puknęła go w ramię, jak starego przyjaciela. — Oczywiście, że nie.

— No ja mam nadzieję, panie Dymitrze — mruknęła, poprawiając włosy. — Jakby to była prawda, to by pana nawet Bóg nie uratował przed naszą królową. A co dopiero przed biskupem Radlicą... Najświętsza Panienko, nawet nie chcę o tym myśleć...

Gdzieś w oddali Margaréta na to wszystko kręciła głową z uśmiechem, bo widok nabijającej się cicho z podskarbiego i żegnającej się ze strachu Almy prawie do łez ją doprowadził. Czochna z Erzsébet pokazywały sobie Dymitra palcami, gdy szły z orszakiem ku kolejnemu kościołowi, choć młodsza Lackfi już narzekała na bolące od wysiłku kolana. Do koleby wsiąść jednak nie mogły, bo choć panowie wysunęli taki pomysł podróży dla królowej, Jadwiga zgodzić się na to nie chciała i samotny spacer ze strażą i dworem wybrała. Wszystkim wokoło dobry nastrój się udzielał, nawet Maria z uśmiechem po Krakowie chodziła, z ręką wciśniętą pod ramię Anny, jakby siostrami były lub przyjaciółkami od serca.

— Zdradź mi, droga Mario, czemu ty taka radosna jesteś — zapytała ją Tarnowska ze zdumieniem, gdy Maria z szerokim uśmiechała machała do malutkich dzieci, które matki zabrały na targ, by swoją królową mogły spotkać.

— Adwent to piękny czas, Anno — odpowiedziała wymijająco Tęczyńska, spoglądając na starszą dwórkę. — Pan Jezus się rodzi, zima na świat przychodzi. Z czego się tutaj nie cieszyć?

— Gdybym wiedziała, że taka miła na zimę będziesz, to dawno bym próbowała ją na dłużej zatrzymać — zauważyła Anna, na co Maria tylko prychnęła. — Nie dość, że imię tak dziwne, to jeszcze charakter masz niemożliwy⁴...

— Więc mów sobie, że to zasługa królowej, a nie zimy. Wtedy będziesz spokojniesza? — rzuciła cicho. — Spójrz, jak się cieszy, jaka jest szczęśliwa. — Maria ciągnęła dalej, zerkając na rozmawiającą z kobietami Jadwigą. — Dawno jej takiej nie widziałam. Najpierw się bała panów, potem koronacji i jej następstw, królewskich obowiazków...

— Teraz już wie, że jest prawdziwym królem — przerwała jej Tarnowska. — A zobaczysz, jaka będzie radosna, jak w końcu ten jej książę przyjedzie.

— O, wtedy i nam będzie się musiała ta jej radość udzielać — zaśmiała się Maria. Spojrzała jeszcze raz na uśmiechniętą Andegawenkę, a potem wzrok znów wbiła w starszą wdowę. — A my się dowiemy, czy naprawdę jest aż tak ładny, czy to tylko królowa sobie zbyt dużo nawyobrażała...

Zaśmiały się obie głośno, a potem dołączyły do Almy i reszty dwórek, by choć na chwilę uwolnić zbłąkanego Dymitra od potyczki z młodą Węgierką.

ziemia łęczycka, Królestwo Polskie

Dopiero co nad Polską znów zaświeciła biała łuna, świt zaczął powoli ludzi ze snu wybudzać, a piania koguta nawet nie można było jeszcze usłyszeć, gdy ciszę przeszył głośny świst. Zaraz potem z oddali dobiegły odgłosy rżenia koni, a później juz co chwilę następowało kolejne okrzyki wojów, huk bombardy. Blade niebo zaroiło się od mazowieckiej amunicji i powiększającego się ognia.

Wkrótce ludzie opuścili swoje gospodarstwa, urzędnicy ruszyli do siedzib wojewódzkich, wszystkich strach i zdziwienie opanowały, bo nikt żadnego ataku się na łęczyckie ziemie nie spodziewał. Chłopi nie wiedzieli, czy plony mają swoje ukryć, zwierzęta pochować albo sami uciekać, byleby swoje życie przed śmiercią ratować. Łęczyccy szlachcice dużego oporu nie najeźdźcom nie stawiali, jakby sami nie wiedzieli byli, co w takiej sytuacji uczynić, jak się zachować. Ludzie prędko jednak dojrzeli zbliżające się jak senne mary wojska nieprzyjaciół i wielkie sztandary, na których smocza zieleń nie dała się nie rozpoznać.

— Boże święty! — krzyknął jeden z tragarzy, który gołymi rękami deski ze swojego stoiska próbował zdjąć, byle ich jak najwięcej uratować. Siłował się z drewnem strasznie, pomocy jednak nie chciał, a i nie zwracał uwagi wcale na zatrzymujących się przy nim gapiów, którzy patrzyli na niego zszokowani. — To Siemowit! Ratujta swój dorobek, ludzie! Słyszycie? To Mazowsze!

Mężczyzna zbliżającej się burzy nie zatrzymał — w południe, gdy słońce już świeciło na samej górze nieba i pewne było, że kilka godzin tylko czeka ich do zapadnięcia zmroku, jeszcze więcej cieni się pojawiło i głośniejszy gwar zalał miasta i wsie. Ludzie zapomnieli już, że tylko spokój ich uratuje, ślizgali się wśród innych uciekinierów jak ryby bez wody, nie wiedzieli zupełnie, co ze sobą począć. Mądrzejszych od siebie też już nie słuchali, księży jak pojawiającego się coraz częściej ognia unikali, a i modlitw nie zmawiali. Krzyczeli tylko przeraźliwie, jakby to od złego miało ich uchronić, choć oni zdawali się już przygotowani na śmierć.

Nie inaczej było w samej Łęczycy, gdzie najwięcej mężczyzn gotowych do walki było i najlepsi rycerze w województwie stacjonowali. W kolejnych godzinach od ataku Bartosza z Wezemborga i jego mazowieckiej armii wszyscy już zdawali sobie sprawę z tego, że im głębiej w polskie ziemie, tym większe zapewnienie bezpieczeństwa uda im się znaleźć. Jednak mimo tego, ludzie nie byli gotowi uciekać lub walczyć za ziemię, którą w każdej chwili mogliby stracić, szukali ciągle winnych, którzy odpowiedzialni byliby za wywołanie tego ataku. W obawie o życie ledwo co uratowanej z połogu żony, Małgorzaty, a także i trójki dzieci, które na świat wydała, nowo obrany po raz kolejny na wojewodę Jan Ligęza kazał wywieźć rodzinę jak najdalej — nawet pod sam Kraków, gdzie mieli mieszkać jego starzy przyjaciele, gotowi się nimi zaopiekować. Sam jednak postanowił pozostać w Łęczycy, by towarzyszyć armii gotowej broniącej ziem wojewódzkich.

Mimo więc kolejnych plotek o zbliżających się do murów Kazimierza Wielkiego rycerzach Siemowita, część łęczyckiego dworu pracowała jeszcze, by najpotrzebniejsze rzeczy spakować do kufrów, z którymi czym prędzej wyjechać miała pani Ligęzowa. Kobieta była jeszcze obolała, choć medycy zgodnie orzekli, że strachu o życie czuć nie powinna, gorączka jednak zanikła, pojawiające sie na policzkach plamy i podmuchy gorącego powietrza ustały i wszystko wróciło na swoje miejsce. Jedynie dzieci płakały, bo oprócz ciemnowłosej dwórki nikt nie zwracał na nie uwagi. Choć łzy lały się im po policzkach, usta zgięte zostały jak końska podkowa, a i oczy błyszczały w świetle pochodni. Gdy inni robili wszystko, by zapewnić im dobrą podróż, tylko ona ocierała im mokrą od łez twarzyczkę, całowała czoła i uśmiechała się pokrzepiająco, trzymając nowo narodzone dziecko Ligęzy w ramionach.

— Jaśnie pani Formoza pomoże wreszcie czy długo ma jeszcze zamiar tak sterczeć?

Ciemnowłosa nazwana przez jedną ze służek Formozą przekręciła tylko oczami i spojrzała na nią wyniośle. Choć tak naprawdę nikomu nie powiedziała nigdy, skąd pochodzi, skąd tyle umie, czy ma jakąś rodzinę i jak trafiła do Łęczycy, od dawien dawna zachowywała się jak dumna szlachcianka, którą akurat w dzieciństwie mogła być — skądś się takich rzeczy musiała nadowiadywać. Była jedną wielką zagadką, ale od razu przypadła do gustu zarówno dzieciom, jak i pani na zamku, gdzie przyszło jej zamieszkać. Choć dotąd rodziną się już dla nich stała, drogą kuzynką ją nazywano, bo dawne pochodzenie już się nie liczyło, nadal samotna się czuła wśród służby. Teraz jednak opuszczała ten dom, jak tchórz uciekała z pola walki w nędzną toń, której nigdy nie była w stanie poznać. Wolała tutaj zostać, ale praca i służba u boku pani Ligęzowej musiała zostać wykonana i co do tego nie miała żadnych wątpliwości.

— Dzieci też trzeba uspokoić, za małe są, by zło tego świata oglądać — warknęła w jej stronę Formoza de Wanszwoja, podając jej zawiniątko z malutkim dziecięciem. Po chwili, odrzuciwszy na plecy ciemne fale włosów, złapała za rączki dwie córki Ligęzy i ruszyła z nimi w kierunku obłożonego skórami wozu. — Wchodźcie na górę, po kolei. Raz, raz.

Po chwili wszystkie dzieci wraz z Formozą siedziały już w kolebie, otoczone kożuchami, bo noc mroźna była, a o zdrowie potomstwa wojewody dbano zawsze. Potem dołączyła do nich i małżonka Jana, ucałowała czoło córek i synka, sama się futrem opatuliła i ostatnie spojrzenie rzuciła stojącemu przy bramie Ligęzie. Odjechały więc wozy szybko, uciekając przed atakującymi, patrząc przy tym, jak ludzie nadal o życie walczą, unikając zniszczenia własnego dobytku.

***

Śnieg pierwszy zaczął już prószyć, gdy wojska Bartosza z Odolanowa zakończyły najazd na podległe Łęczycy tereny. Sile jego armii poddały się całe to miejsce, jak i część obwodu radomskiego i ziemi dobrzyńskiej, od wojaków mazowieckich zaroił się klasztor w Mogilnie czy zamek biskupów włocławskich, który przed laty wybudowano w Raciążku. Łęczyca poddała się, a wkrótce wieść o tym obiec miała całe państwo, w tym dostrzec i do Krakowa, gdzie andegaweńska królowa myślała o zbliżających się świętach i zawitaniu nowego roku.

W tym czasie, choć wieczór już nadchodził i słońce ustępowało właśnie miejsca księżycowi, ogień nadal palił się na pobojowisku, a w oddali odbijał się on od pozostawionego przez rycerzy oręża, gdzie rozpościerał się widok prowizorycznych namiotów. Obozowisko Wezemborga i jego ludzi nadal tętniło życiem — mężczyźni przygotowywali się dopiero do odpoczynku, niektórzy świętowali jeszcze kolejne zwycięstwo, inni już usnęli. Byli jednak jeszcze tacy, którzy dopiero pracę zaczynali i razem z najważniejszymi taktykami następne ataki planowali. Pan na Odolanowie spędzał już czas w swoim namiocie i wokół wysokiego pulpitu chodził, czekając zniecierpliwiony na moment, gdy będzie mógł rozpocząć wreszcie dyktowanie listu. Co chwilę zerkał przez ramię skryby, jak ten powoli przygotowywał kolejne przybory, w końcu zdenerwowany zacisnął szczękę.

— Ile jeszcze ci to zajmie? — warknął, na co przestraszony skryba przełknął głośno ślinę. W duchu dziękował Bogu, że od dawna przychodziło mu już z Bartoszem współpracować i nadzieję miał wielką i pewność, że nie skończy tak, jak łęczyccy obrońcy. — Książę Siemowit tyle ma na wieści czekać czy może sam powinien tu zjechać, by dowiedzieć się o tym osobiście.

— Proszę o jeszcze chwilę, panie, a wszystko będzie gotowe — wymamrotał, wygładzając pergamin. — Już, możesz zaczynać, panie.

— Pisz więc. — Głos miał szorstki, gdy odszedł znów na kilka kroków od skryby i począł znów chodzić jak wielki pan, rozglądając się na boki. — Księciu mazowieckiemu, panu na Płocku i Rawie, Gostyninie, Siemowitowi, oświadczamy, że z obietnic naszych się wywiązaliśmy i podległe miastu Łęczycy tereny do księstwa przyłączamy.

— Dalej więc zaświadczamy, że wszystkich urzędników o tym powiadomimy, że odtąd nowego mają pana i w twoim imieniu Krzesława z Kościoła mianujemy na nowego starostę, który tym razem porządek tutaj zaprowadzi — mówił dalej Wezemborg, zatrzymawszy się w końcu przy piszącym mężczyźnie.

Po dłuższej chwili zaczął znów więc dyktować skrybie, jakie straty na ten czas ponieśli, ile ludzi się do nich przyłączyło, a ilu mężczyzn wierność królowej poprzysięgli. Powiadomił również ochoczo o tym, że wszystkie rozkazy księcia wykonał, zachowując wszelakie jego prośby. List zakończył wylewnym pozdrowieniem „jedynego, prawowitego króla polskiego" i patrzył potem, jak skryba na jego oczach pieczętuje wiadomość i oddaje w ręce posłańca.

— Nie obchodzi mnie, jak to uczynisz, ale list ma jutro rano trafić w ręce naszego księcia — warknął, gdy posłany przez skrybę mężczyzna ścisnął w dłoniach pergamin.

— Postaram się dotrzeć jak najszybciej, panie...

— Ty nie masz się starać, ale wykonać zadanie jak należy — poprawił go Bartosz, podchodząc bliżej. Spojrzał na niego z powagą w oczach, znów zaciskając mocno szczękę. — Odpowiadasz przede mną, ja natomiast odpowiadam przed naszym królem Siemowitem. Nie zapominaj o tym.

okolice Kowna, Wielkie Księstwo Litewskie

Pogarszająca się ciągle pogoda złapała oddziały litewskiej armii zaraz po kilku pierwszych godzinach drogi — choć wielkich, białych zasp na ziemi nie przybyło, jedynie śnieg z deszczem padał niemiłosiernie, niweczył on wszelkie plany potomków Giedymina. Zatrzymali się więc wszyscy rycerze konni z bojarami pod Kownem na rozkaz książąt, którzy zaraz wysłali posłańca z powrotem do przygotowującego się do wymarszu wielkiego księcia. Książęcy brat, najstarszy z synów Olgierda, zostawił więc towarzyszące im oddziały pod zarządem Korybuta Dymitra i zabrał dziedzica Kiejstuta do cerkwi, której religię według kolejnych założeń i planów miał przyjąć⁵.

Wpatrywali się więc w cerkwi Witold ze Skirgiełłą w wyłaniający się żertwiennik⁶, z uwagą spoglądali na rozstawione ikony i w wyróżniający się wśród charakterystycznych części ołtarza tron, tym razem pusty. Kiejstutowiczowi na myśl na chwilę jednak przyszło, że miejsce to dość podobne było to drewnianego krzesła Giedymina, na którym przyszło siadać tylko Jogaile. Spojrzał na nie raz jeszcze i aż oczy otworzył szerzej, bo już mu się zdawało, że ojca swojego jak żywego widzi, jakby już mu mówił, że jeszcze tron jakiś będzie jego własnością, a czyjeś ziemie i miłość ludu sobie zaskarbi. Oczy zmarłego pana na Trokach, choć zawsze piwne, barwą podobne nawet do kory leśnych drzew, teraz czerwone jak krew były i duch upiornie wbijał je w Witolda.

Zdumienie syna Kiejstuta ogarnęło, że ojca ujrzeć mu przyszło wśród cerkiewnej ciszy i jaśniejących blaskiem Boga ikon, które za życia odstraszały go od wschodniego i zachodniego świata. Że spotkał go tam, mimo posiadania pogańskiej duszy i żony, którą skradł strzegącym ognia i praw swojego świata wajdelotek. Dziedzic pogańskiej Litwy, syn wielkiego Giedymina napotkany jako dych w prawosławnej świątyni — bogowie naprawdę sobie z niego po śmierci zadrwili.

Skirgiełło patrzył na Witolda z przekrzywioną głową, po cichu wymawiając kolejne słowa modlitwy. Choć na początku starał się nie zwracać uwagi żadnej na towarzyszącego mu kuzyna, częściej jednak przyłapywał się na tym, że czasem zerkał z dumnym uśmiechem na Witolda, patrząc, jak ten nieporadnie dalej wpatruje się w tron przed sobą.

— Boga ty tam zobaczyłeś, że takie miny stroisz do tego tronu? — burknął, patrząc przed siebie. Witold nie zwrócił jednak na niego uwagi, przyznać jednak musiał, że duch ojca nagle zniknął, rozpłynął się w powietrzu, jakby głos bratanka i woń kadzideł kazały mu to miejsce opuścić. — Krzesło jak krzesło, nie widziałeś jeszcze takiego, a?

— Myślę, jak cię upić i spokojnie wrócić do Wilna — odparł mu Kiejstutowicz, na co Skirgiełło roześmiał się głośno, aż stojące w sieni, według cerkiewnych zasad, kobiety spojrzały na nich z politowaniem. — Jogaiła nie będzie zadowolony, jeśli dowie się, że czekamy na niego pod Kownem. Jeśli zamierzasz tak tutaj stać i wierzyć, że się lepsza pogoda nam trafi, to zima dawno minie, a my nadal tutaj będziemy tkwić.

— Kuzynie, mówisz tak, jakbyś jego myśli znał — dorzucił Skirgiełło. — Jakbyś takim filozofem był, to byś nigdy rodziny nie zdradził i Krzyżaków w świętym pokoju zostawił.

Syn Kiejstuta spojrzał na Olgierdowicza po raz pierwszy od chwili, gdy przekroczyli próg prawosławnej świątyni — tym razem Skirgiełło się w jego stronę nawet na chwilę nie odwrócił. Modlił się znów głęboko i przez chwilę spokojnie wyglądał, tak jak jego matka, gdy Witold jako dziecko chodził za nią z ciekawości do kaplicy, by spoglądać, jak mówi do tych pięknych ikon, jak modli się do swojego Boga, zupełnie inaczej niż robiła to jego rodzicielka.

— Więc co zamierzasz? — Witold nie dawał za wygraną. — Chcesz tutaj czekać jak głupi?

— Pomódl się, kuzynie, z Bogiem pomów, może cię choć raz wysłucha — powiedział Skirgiełło, tym razem dorzucił to ciszej, by nikt już ich nie słyszał. — A jak jutro minie ta zła pogoda, to spokojnie wrócimy do Wilna. Anna ci nie ucieknie, nie bój się. A przy tym kochanego Korygiełłę zobaczymy, a kto to wie, może Jogaiła da ci jeszcze jakąś misję...

Choć Witold starał się nie zwracać zbyt wielkiej uwagi na prześmiewczy ton Olgierdowicza, szczękę i tak zacisnął z wściekłości. Pijaka i awanturnika słuchać i do jego rozkazów dostosowywać się nie zamierzał. Pomyślał tylko, że po przyjeździe do Wilna Rutę odwiedzi jak najprędzej, by przynajmniej u bogów Jogaiłę wyprzedzić.

¹– litewska bogini ognia, opiekunka ogniska domowego

² – litewski bóg sprawiedliwości, władca grzmotów

³ - w średniowieczu Adwent zaczynał się nazajutrz po świętym Marcinie czyli dniu św. Marcina przypadającym na 11 listopada. Okres ten nazywany był Czterdziestnicą

⁴ - w średniowiecznej Polsce (i późniejszych czasach, aż do XIX wieku) trudno było spotkać kobiety o takim imieniu. Zarezerwowane było ono raczej dla Matki Boskiej, ale spotkać można było Marianny lub Maryny

⁵ - po powrocie na Litwę Witold otrzymał Łuck na Wołyniu, księstwo z ziem syna Lubarta Dymitra, swojego kuzyna Fedora. Aby przejąć tam władzę, musiał ochrzcić się w wierze prawosławnej, co szybko uczynił, przyjąwszy imię Aleksander

- stół ofiarny. W cerkwi prawosławnej umiejscowiony jest po lewej stronie ołtarza

⁷- do części ołtarzowej, najświętszego miejsca we wschodniej części świątyni, wchodzić mogli tylko mężczyźni

Dobry wieczór!

Kolejny rozdział pełen podróży, mamy trochę Litwy i ziemi łęczyckiej, która najgorzej doświadczyła pierwszych dni panowań Jadwigi. Trochę nowych postaci, które okazyjnie będą przewijać się między drzewami, a także wprowadzenie zupełnie nowych osób i otworzenie nieznanych dotąd drzwi.

Korygiełło wreszcie wraca na Litwę, w podróż do Wilna szykują się także oddziały jego braci, a szczególnie Skirgiełło i Witold, do którego na dłuższą chwilę wrócimy w kolejnym rozdziale. Na krótki czas zatrzymamy się przy kolejnych atakach w wojnie Grzymalitów i Nałęczów i razem z panami polskimi będziemy jeszcze próbować odpierać Bartosza i wojska Siemowita. Jadwigi na ten moment mało, ale w następnej części powróci na dłużej, a wraz z nią Maria i Mara.

Do zobaczenia!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro