ROZDZIAŁ 7

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Zamek na Wawelu, Kraków, Królestwo Polskie, 14 października A. D. 1384

Tego dnia znów spędzała czas ze swoimi dwórkami, ciesząc się ostatnimi chwilami wolności. Jeszcze jako królewna węgierska i polska, jedynie dziedziczka wielkiego państwa — już niedługo prawowita władczyni i król, wybrany na to miejsce przez Boga. Choć wcześniej dała namówić się na rozmowy z dworskimi pannami, Biblię kolejny raz przeczytała i w modlitwie swoje troski Chrystusowi i Maryi zawierzyła, teraz nad pergaminem się pochylała, by i z siostrą podzielić się wszelkimi zachwytami i obawami. Nie liczyła upływającego czasu, jeno pisała i pisała, póki papieru i emocji do przelania w liście jej nie zabrakło.

...Żałuję, droga Mario, że nie możesz być tutaj w tej ważnej dla mnie chwili. Tęsknota za Tobą i Matką rozdziera mi serce, pozostaje mi tylko posyłać modlitwy do Najwyższego, by pozwolił nam wkrótce się zobaczyć. I Ty też tak rób, miła siostro. Każdego dnia, aż do naszego kolejnego spotkania...

— Kolejny list ślesz do Budy, Jadwigo? — napomknęła ją Margit, gdy wiadomość udało jej się zakończyć i poprosiła młodszą Lackfi o przyniesienie jej pieczęci. — Ledwo co tamten poseł zdążył z Krakowa wyjechać, a ty już drugi piszesz?

— Tamten był do matki, Margit — rzuciła z uśmiechem i wzruszyła lekko ramionami. — A ten jest do mojej siostry. Wszak obiecałyśmy sobie, że często pisać do siebie będziemy, a obietnic trzeba zawsze dotrzymywać.

Węgierka spojrzała na nią z pobłażliwym uśmiechem, podczas gdy jej młodsza siostra podeszła do stołu wraz z Jadwigową pieczęcią. Andegawenka zmarszczyła brwi, widząc znów tą samą herbową pieczęć i z ubolewaniem odcisnęła ją w czerwonym wosku — tęsknym wzrokiem obdarzyła jednak tą wspaniałą, ledwo gotową, majestatyczną, którą dotąd podskarbi strzegł przed nią jak oka w głowie, jakby bał się, że sama ją zniszczy. Przy tamtej niczym były te andegaweńskie lilie z polskim orłem, dwa najważniejsze w jej życiu herby, choć mocno się już do nich przywiązała. Pieczęć majestatyczna była o wiele subtelniejsza, z zaciekawieniem wpatrywała się przecież w jej małą podobiznę, którą usadzono na gotyckim tronie. Jak prawdziwą władczynię, przeszło jej przez myśl. Jak bardzo by chciała, by było tak już zawsze.

— Jestem jednak pewna, że do tamtego listu dołączyłaś jeszcze długą epistołę również dla królowej Marii, pani. — Zaśmiała się Czochna. — Choć to miała być podobno krótka wiadomość.

— Kochane, zbyt dużo się tu dzieje — zaczęła Jadwiga, powstając z zajmowanego wcześniej miejsca. — Chyba jeszcze się nie przyzwyczaiłam do tych oczywistych spraw.

Przełknęła ślinę, podchodząc do okna i wyglądając zaciekawionym spojrzeniem na dziedziniec wawelski. Przyglądała się, mimo późnej pory, biegnącej jeszcze z jednego kąta w drugi służbie, przysłuchiwała się także ich głośnym rozmowom lub krzykom. Zaśmiała się nawet, gdy jeden z kuchcików wywrócił się wraz z workiem mąki i po chwili cały był biały, jak śnieg. Zaraz jednak zakryła buzię dłonią, speszyła się trochę, bo choć w dniu przyjazdu arcybiskupa obiecała sobie, że doroślej będzie się odtąd zachowywała i na szacunek wszystkich zasłuży, nie zawsze się jej to udawało. Poprawiła się więc za chwilę, wyprostowała i głowę wyżej uniosła, przekręcając ją w prawą stronę — spojrzała na krakowski krajobraz, na uśpione już miasto tuż pod wawelskim wzgórzem, modrą i łagodną, ale i rwącą, Wisłę. Światło księżyca oświetlało nadal gród Kraka, a spojrzenie zaciekawionych, błyszczących oczu Jadwigi, powędrowało ku krakuskiemu i Wandowemu kopcowi.

— To już za dwa dni — powiedziała cicho, nie odrywając od nich wzroku. — Za dwa dni będę już polskim królem. Nie dziedziczką, nie małą dziewczynką, która nie umie podjąć sama żadnej decyzji. Ojciec wreszcie będzie ze mnie dumny.

— Zawsze był, pani. Na pewno — odparła Anna, kładąc bladą dłoń na Jadwigowym ramieniu. — Tak samo, jak my.

Andegawenka odwróciła się w ich stronę, uśmiech rozjaśnił jej twarz, gdy spojrzała na otaczające ją dwórki. Łza spłynęła jej po policzku, gdy poczęła wyobrażać sobie, jak trudno byłoby tutaj żyć, gdyby nawet ich przy sobie nie mogłaby mieć.

Kraków, Królestwo Polskie, 15 października A. D. 1384

Słońce górowało już wysoko na nieboskłonie w to sobotnie popołudnie, gdy orszak dostojników szlacheckich i duchownych odprowadził przyszłą królową w akompaniamencie krzyków i pozdrowień ku kościołowi św. Stanisława. Dawno już nie słychać było takich zachwytów u zamieszkujących polskie miasta i wsie ludzi, jak od momentu, gdy po raz pierwszy Andegawenka przekroczyła krakowską bramę — jakby już wszystkich potrafiła swym urokiem oczarować i sprawić, że zapominano o kłopotach. Tego dnia nie było inaczej, bo choć przyszłego władcę czekała pielgrzymka na Skałkę, modlitwy, post, jałmużna i spowiedź święta, Jadwidze nie brakowało wigoru i podekscytowania. Cały czas, gdy otoczona kapłanami i szlachcicami podążała ku kościołowi, uśmiechała się szeroko, choć wcześniej próbowała zachować dumną, pobożną i stonowaną minę. Spoglądała z zaciekawieniem na mijanych ludzi, po raz kolejny chłonęła piękno Krakowa, który udało się jej pokochać jeszcze bardziej i zacząć wierzyć, że odnajdzie tu szczęście. W końcu jednak dziewczyna zniknęła wraz z orszakiem za murami kościoła i na nic było już jej wypatrywanie.

Niektórzy ludzie pozostali na swoich miejscach, innym znudziło się już czekanie i rosnący ciągle hałas, postanowili wrócić za jakiś czas — mało kto sądził, że nowej królowej zejdzie tam szybko, bo po dziedziczce piastowskiej krwi spodziewano się czynów podobnych do jej przodków. Inaczej jednak na ten czas zapatrywały się jej dwórki, które do samego końca postanowiły towarzyszyć swojej pani. Maria prędko udała się w drogę powrotną na zamek, chcąc zaszyć się spokojnie we własnej komnacie i zapomnieć, że jutro zmuszona będzie, mimo całej sympatii i szacunku do Andegawenki, udać się na koronację — nie obejrzała się za siebie jednak ani razu, co zniszczyło szanse Margit i Almy na spokojny powrót na Wawel. Tomay nie wyściubiła jeszcze dotąd nosa z zamku, Krakowa wcale nie znała i polegać mogła jedynie na uroku osobistym, wskazówkach przechodniów i Margit, która prędko narzuciła im własne tempo i zaczęła prowadzić je ku posiadłości królewskiej.

— Czy my na pewno idziemy w dobrym kierunku, Margit? Wydaje mi się, że mijamy tę gospodę już drugi raz — rzuciła zmęczona już Tomay, gdy oparła się o mury najbliżej stojącego budynku. To miejsce już skojarzyć potrafiła i za chwilę z dumą przyznała, że różniło się od poprzedniej karczmy, a zatem niedaleko już były pierwszego punkt strażniczego. Jednak dopiero, gdy nikt jej nie odpowiedział, zrozumiała, że Margaréty wcale obok niej nie było. — Margit? Gdzie ty...

Spojrzała w prawą i lewą stronę, obeszła gospodę ze wszystkich stron, ale kobiety znaleźć nie mogła. Przeszła jeszcze raz najbliższe uliczki, nigdzie jednak nie potrafiła jej znaleźć. Węgierka już nie wracała, mimo jej nawołań i zapytań o nią w gospodzie czy domu krawca. Rozjuszona Alma nie zamierzała już jej szukać, dobrze wiedziała, że Margit do miejsc pamięć miała dobrą, więc sama znajdzie upragnioną drogę na zamek — ona już za nią biegać nie chciała, wolała poprosić kogoś o pomoc niż tracić tyle czasu, nie pomyślała nawet, czy przyjaciółce coś mogło się stać. Odwróciła się znów i po zapytaniu jednego z piekarzy, udała się na targ, skąd miała prowadzić „najszybsza i najbezpieczniejsza droga na Wawel". Nie podziwiała jednak wcale widoków, za bardzo ogarnięta żądzą wydostania się z tłumów i powrotu do swojej własnej komnaty.

Zdążyła minąć jednak tylko chwila, gdy roztrzepana Węgierka wpadła nagle na niespodziewanie wyłaniającego się zza straganu mężczyznę — tak silnego zdarzenia żadne z nich nie mogło się spodziewać, Alma z głośnym krzykiem runęła więc na ziemię, ciemnowłosy mężczyzna zdążył złapać się drewnianego słupa, rozsypując jedynie schowane wcześniej w worku jabłka.

— Przenajświętsza Panienko, co z pana za człowiek? — rzuciła wściekła, gdy przestała piszczeć jak szalona i zaczęła próbować wstać z ziemi i otrzepać się z piachu i kurzu. — Kolera¹! Widzi pan, co pan narobił? No jak tak można?

— Co ja narobiłem? To panna powinna bardziej uważać — mruknął mężczyzna, zbierając upuszczone przez siebie owoce.

Alma przyznać musiała, że akcent miał o wiele gorszy niż inni Polacy, przez myśl przeszło jej na początku, że może trafiła na jakiegoś obcokrajowca. Po chwili połączyła jednak jabłka z miłośnikami tych owoców z miast granicznych, a i zaraz przypomniało jej się, że Polacy różną gwarą potrafią mówić. Teraz więc już nic jej nie dziwiło, uszczypliwość względem mężczyzny jednak pozostała.

— Gdyby panna normalnie chodziła, a nie o niebieskich migdałach myślała, to by mnie w samą porę zauważyła. Nic się takiego nie stało przecież. Na jeszcze jedną suknię pannę nie stać?

— Akurat myślałam o bardzo ważnych sprawach — rzuciła wściekła i poprawiła zasłaniające jej oczy kosmyki włosów. Miała już powoli dość tej sytuacji i w duszy zaczęła modlić się, by Margit szybko ją znalazła. Ciągle jednak siedziała na brudnej ziemi i nikt, nawet przechodzący obok ludzie lub właściciel straganu, nie zwrócił na nią uwagi. Tym bardziej człowiek, który na nią wpadł. — Co pan tak stoi? Może by mi pan pomógł, co?

Dopiero wtedy, gdy mężczyzna wyciągnął w jej stronę pomocną dłoń, a ona bez wahania ją przyjęła, udało im się na siebie spojrzeć. Almie mężczyzna zdawał się niewiele starszy od zagubionej przed chwilą Margit, nawet bardziej postawny był niż Spytek i z niechęcią musiała przyznać, że był wyższy niż się spodziewała. Uśmiech też miał okropny, tego była pewna — nawet już zdążyła zauważyć, że musiał patrzyć się na nią z wyższością, zawinięty w grube futro jakby już obrósł w piórka.
Jej zacięta mina również nie spodobała się mężczyźnie. Chmurne oczy trzaskały w niego gromami, blade dłonie uparcie próbowały przywrócić suknię do poprzedniego, lepszego stanu. Mruczała coś pod nosem w kompletnie nieznanym mu języku, bardzo szybko jednak wróciła do mówienia po polsku — trajkotała jednak jak najęta, ze zdziwieniem musiał stwierdzić, że mówiła szybciej niż księżniczki litewskie czy przekupy na targu. Wyłapać i tak zdążył tylko „okropni Polacy" i „zabije mnie".

— No, wybawca wielki się znalazł. Powinszować tylko takiego wyczucia czasu — odparła, uśmiechając się sztucznie i starając się, by nie spojrzeć mu w twarz. — Ale tacy jak pan pewnie nawet nie wiedzą jak to jest. Wszystko wiedzą najlepiej, a potem się okazuje, jak bardzo dobrego wychowania i wiedzy im brakuje. Nie mam racji?

— I mógłby się pan przestać szczerzyć, tak nie wypada. A moją garderobę niech pan lepiej zostawi w spokoju...

— Wątpię. Musiała się panna przed chwilą mocno uderzyć w głowę, wygaduje pani coraz gorsze głupoty — rzucił, na co ona prychnęła głośno. Skrzyżowała ręce na piersi i wbiła wzrok w jego podbródek.

— Najpierw niech pan tą brodę zgoli, bo jeszcze ludzie gotowi pomylić pana z żebrakami z Kleparza — mruknęła. — Coraz gorsi ci Polacy, naprawdę. Takiej oślizgłej ropuchy w życiu jeszcze nie spotkałam. A podobno wy wszyscy jesteście wspaniali i kochani, wierni ojczyźnie, przyjaźni i gościnni. A potem ubliżają tylko, jak panowie małopolscy.

— Przepraszam pannę bardzo, ale ja nie jestem... Zaraz, jak panna mnie nazwała?

— Oślizgłą ropuchą — zaakcentowała dobitnie. Poszerzyła swój uśmiech i wzruszyła ramionami, gdy mężczyzna zacisnął szczękę. — Mogę jeszcze dodać stukrotnym półgłówkiem, diabłem i kim tam pan jeszcze chce.

— A panna to niby słodka i pachnąca, tak?

— Cóż, ja przynajmniej mam jakieś maniery... — mruknęła Alma. — Pan za to nie ma ich za grosz, jak widać.

— No tak, panna ma ich naprawdę dużo — dorzucił. Ona pokiwała na to tylko głową. — A jednak przeprosić panna mnie teraz nie zamierza.

— A mam niby za co? — mruknęła, po czym zaśmiała się cicho. Wreszcie jednak w oczy rzuciła jej się sylwetka wychodzącej, o dziwo, z domu grabarza Margit. Ta w końcu ją zauważyła i machnęła ręką w jej stronę. Alma spojrzała na nią zła, ta jednak odwzajemniła jej okrutne spojrzenie, gdy spostrzegła z kim dziewczyna rozmawia. Tomay jednak najpierw zakończyć musiała tę sprawę swoją wygraną, poddawać się i ulegać jakiemuś Polakowi nie zamierzała. Jeszcze nauczy go dobrych manier. — Radziłabym wziąć kilka lekcji wychowania, może nawet jakieś dzieci pana tego nauczą. Bo skoro pan nie potrafi się do żadnej z nich dostosować...

Prychnęła jeszcze raz, poprawiła swoją suknię i unosząc podbródek, okrążyła go szybko. Posłała mu ostatnie spojrzenie i odeszła w drugą stronę, nie zwracając już na niego żadnej uwagi.

— A jeszcze się panna zdziwi! — krzyknął, gdy uśmiechnięta sztucznie Alma poczęła się oddalać od niego, by jak najszybciej dotrzeć do złej Margaréty.

Hanul spoglądał na nie, szczególnie na nadal roztrzęsioną Almę, dopóki nie zniknęły za rogiem. Nie zauważył jednak, jak zdziwiony Korygiełło pojawił się tuż za straganem i był świadkiem znacznej części ich rozmowy.

— Witaj, oślizgła ropucho — rzucił roześmiany książę, co spotkało się jedynie z pojawieniem się na twarzy ryżanina grymasu niezadowolenia. — Coś ty tej biednej pannie nawyczyniał, co?

— Sam chciałbym to wiedzieć — mruknął podirytowany Hanul, rzucając mu torbę z jabłkami. Korygiełło zakrył jedynie twarz dłonią, by nie wybuchnąć większym śmiechem. — Wiem jedno, stamtąd skąd pochodzi, wszystkie kobiety muszą być tak niecodzienne i narwane. Zupełnie jak ona.

— Chyba coraz dziwniejsze te Polki... Zgodzisz się, Hanulo? — zapytał go Korygiełło, gdy ruszyli w drogę powrotną do reszty orszaku, by wreszcie wjechać na Wawel.

I piękniejsze, dodał w myślach Hanusz, mimowolnie uśmiechając się lekko pod nosem.

Kościół św. Stanisława na Skałce, Kraków

Drzewo powieszonego na ścianie krzyża ginęło w kaplicowej ciemności, gdy tęsknym wzrokiem spoglądała przed siebie, by ujrzeć zmartwione Ciało Chrystusa, spojrzeć w Jego wyrzeźbione w drewnie oczy. Żadne promienie słoneczne nie spadały na jego twarz, która jednak nadal wyginała się w grymasie bólu i smutku i pewne było, że już nigdy się to nie zmieni. Przeszły ją dreszcze, gdy znów zaczęła szeptać słowa kolejnej modlitwy, mocniej ścisnęła trzymany w ręce różaniec — tym razem cała położyła się na posadzce, a chłodne kafle koiły palący ją od środka ogień. Ciało jej nadal dygotało, nic nie dało narzucenie na ramiona futra, słowa biskupa, by wreszcie wstała i swoje lęki powierzyła Bogu przy klęczniku. Ona jednak jeszcze mocniej przyłożyła policzek do zimnych płyt kaplicy, jakby miało to jej pomóc.

— Pani — zaczął Radlica, któremu jako jedynemu pozwoliła przy sobie zostać w tej chwili. — Bóg już na pewno wysłuchał twoich próśb. Wracajmy już, nie powinnaś tutaj tak długo być.

— Nie musisz się o mnie tak troskać, biskupie — wyszeptała, ściskając skostniałe dłonie w pięści i nie zwracając uwagi na wbijane w rękę różańcowe koraliki. Choć pragnienie, by przyłożyć je do dygoczącego ciała i trochę je ocieplić, było duże, wwytrzymała i nadal pozostała w krzyżowej pozie. — To nic takiego. Modlitwa jest ważniejsza.

Spowiedź świętą już odbyła i choć zapewne spowiadający ją kapłan myślał, że przejdzie ją szybko, ona każdy grzech dwa razy powtarzała, cytowała odpowiednie części Biblii, by samej zrozumieć swoje uczucia. Czas jałmużny był jeszcze dłuższy — ludzi przyszło tak wielu i nie sposób ją było powstrzymać, by każdego o problemy wypytać, wręczyć mały podarek. Uśmiechała się do wszystkich łagodnie i szczerze, opuściły ją wszelkie troski dotyczące tego dnia i wreszcie czuła się spełniona, gdy ludzie z różnych środowisk pozdrawiali ją co chwilę, posyłali jej wdzięczne uśmiechy i spojrzenia, życzyli długiego panowania, całowali jej dłonie i padali na kolana, choć o to wcale nie prosiła. Czegoś jednak nadal jej brakowało, element tej koronacyjnej układanki nie pasował zupełnie do pozostałych kawałków. Czasu zbyt dużo na rozmyślanie nie miała, wierzyła jednak, że podczas modlitwy Bóg ją natchnie, pozwoli odnaleźć odpowiedzi na nurtujące ją pytania.

Po raz pierwszy jednak od dawna Jadwiga odczuła pustkę, przejmującą ciszę zamiast cichych rad ze strony nieba. A Bóg raczej nie mógł się ot tak na kogoś obrazić...

— Pater noster, qui es in caelis, sanctificetur nomen tuum, adveniat regnum tuum, fiat voluntas tua sicut in caelo et in terra² — zaczęła powoli, przekładając palce z koralików różańca na metalowy krzyżyk. Przejechała po jego nierównej fakturze, dotknęła malutkich gwoździ, którymi nawet na tej metalowej obróbce Chrystus został przytwierdzony do ciężkiego krzyża.

— Ściemnia się już, pani — dodał biskup. — A i ludzie na pewno chcieliby cię jeszcze raz ujrzeć, zanim będą zmuszeni wrócić do domów i przygotować się na jutro.

— Nie mogę kazać Bogu czekać, biskupie — rzuciła Jadwiga. — Dziś postny dzień, a Bóg dał mi szansę, bym podzielić się mogła swoimi obawami, porozmawiać, poprosić o rady, cieszyć się z każdego mojego postępu. Muszę w pełni ją wykorzystać, a przy tym pomodlić się o dobre rządy.

Boże, spraw, bym wreszcie mogła uwierzyć w siebie i Twój plan, który dla mnie stworzyłeś. Poślij do mnie Ducha Świętego, bym mogła w spokoju poprosić go o pobożność, bojaźliwość czy mądrość. Niech jego dary staną się gwarantem naszej wspólnej władzy w Polsce, początkiem drogi do zbawczej przyszłości, tworzenia nowej wspólnoty. Módl się za mnie, Panie Boże, niech modli się także Syn Twój Umiłowany i Matka Jego. Módl się, bym koronacji w pełni mogła doświadczyć, ześlij światło wiedzy na moją matkę, by ciemne chmury dobrym słowem mogła odgonić. Siostrę moją, proszę, także chroń. Pozwól jej cieszyć się miłością poddanych. A i Wilhelmowi daj długie życie w chwale...

— Nie uda ci się mnie przekonać.

— Niepokornaś i uparta, zupełnie jak twój ojciec — odparł przejęty Radlica, składając ręce do modlitwy. — Jednak to same najlepsze cechy po nim odziedziczyłaś.

Uśmiechnęła się lekko, bo wspominki ojca zawsze zaczynały się i kończyły podobnie. Bardzo za nim tęskniła, za jego radami, czasami niezrozumiałymi żartami, rozmowami i polowaniami, na które zabierał ją z siostrą. Tamtego ojca jednak już nie było, Bóg upomniał się o niego, zechciał go mieć przy sobie w swym własnym królestwie — choć Jadwiga lubiła sobie wyobrażać, że to jej babka i reszta jej dzieci poprosili Stwórcę o powtórne spotkanie z Ludwikiem. W końcu nie tylko on za nimi tęsknił.

Na słowa biskupa przymknęła tylko oczy, po chwili zmuszona była zacisnąć je mocniej, bo nagle pokazał jej się ukochany, jednak ledwo żywy ojciec. Pochylony był nad ławą i trzymał się jej mocno, jak ostatniej deski ratunku — charczał przeraźliwie, wołając jak mantra imię jej matki, aż przeszło jej na myśl, że właśnie tak musiał wyglądać, gdy Bóg wysłał po niego śmierć aż do Trnawy i nie pozwolił na ostatnie spotkanie z rodziną. Obraz jednak po chwili się rozmył, zastąpiła go ciemność — łza jednak spłynęła po policzku, pozwoliła opaść jej na zimną posadzkę.

Requiem aeternam dona eis, Domine, et lux perpetua luceat eis. Requiescant in pace³ — rzuciła, znów zaciskając dłonie w pięści i powoli podnosząc się do góry. Po chwili klęczała już na własnych kolanach, dalej jednak nie dała się Radlicy namówić, by przeniosła się na drewniany klęcznik.

— Amen — dokończył biskup.

Jadwiga spojrzała jeszcze raz w zmartwione oczy Chrystusa na krzyżu, potem na zmęczoną twarz i usta, wykrzywione w grymasie bólu. Gdy zmówiła potem ostatnią już modlitwę, spostrzegła wreszcie, że prawa dłoń piecze ją niemiłosiernie, jakby i jej ktoś wymierzył baty. Ściskany przez nią wielokrotnie krzyżyk zranił ją zbyt mocno, krew jednak spływała po palcach powoli, w końcu kroplami spadając na jej ciemną suknię lub posadzkę kaplicy.

Zamek na Wawelu, Kraków

Przedbór z Brzezia nie potrafił zliczyć, ile razy zdążył już dziury w materiałach zobaczyć, poprawić źle przywieszone girlandy, okrzyczeć przechodzącą bez żadnego celu służbę czy jeszcze raz sprawdzić wytrzymałość wszelkich zamkowych mebli. Na Wawelu trwały już ostatnie przygotowania do jutrzejszej koronacji i zarówno on, jak i ochmistrzyni królewska, nie chcieli dopuścić do jakiegokolwiek błędu. Już dzisiaj na zamek zdążyli zjechać sami najznamienitsi goście czy niektórzy posłowie z wielkich krajów. Marszałek wprawdzie chodził rozżalony, bo nadzieję miał wielką, że sam wielki mistrz krzyżacki zjedzie do Krakowa, by poprawić polsko-krzyżackie stosunki. Konrad Zöllner von Rotenstein nie zapowiedział jednak swojej obecności, podobnie uczynił dobrze znany już w Małopolsce książę mazowiecki — chociaż wieść tą przyjęto na zamku radośnie, szczególnie wśród możnych z południa.

Choć przywódców najważniejszych dla Polski państw Bóg na zamek nie przywiódł, służba i tak postarała się, by o tym wyniosłym i ważnym dla historii wydarzeniu mówiono jeszcze przez następne stulecia. Wawel lśnił czystością, jeszcze bardziej niż w czasie przyjazdu królewny, wreszcie przypominał zamek królewski, na którym kiedyś prawie codziennie wyprawiano wielkie uczty i tworzono polską potęgę i ducha, tak trudnego do pokonania. Dumnie więc chodził po korytarzach królewski marszałek, uśmiechała się również wyniośle ochmistrzyni Krystyna, która każdego służącego zaraz do roboty zaganiała, a krzyk jej słychać było na całym zamku, gdy nie daj Boże, zauważyła jakiś problem. Wszyscy wiedzieli, że w tych dniach nie mogli pozwolić sobie na chwile jakiejkolwiek słabości — Andegawenka jutro stać się miała prawowitym władcą i lud wiedział już, że nie sposób będzie o tym zapomnieć. Sprawę z tego zdawali sobie również i polscy panowie, coraz uczynniej się w swojej obecności zachowywali, jakby na ten wspaniały czas zapomnieli o kłótniach, potyczkach i dzielących ich poglądach, wszelkich różnicach.

Koronacja Jadwigi miała na ich dobry wpływ, nie inaczej było tym razem, gdy wojewoda kaliski i sandomierski oprowadzali szlachcica z Pierzchna po wawelskich korytarzach, jakby ten nigdy w życiu ich nie widział.

— Nie rzekniesz nam teraz chyba, Domaracie, że nadal błędy same popełniamy? — zapytał go Jan z Tarnowa, gdy ciągnąc za sobą również i Przedbora, ruszyli w kierunku wawelskiego dziedzińca.

— W istocie, przyznać muszę, że po tylu waszych szansach spodziewałem się już małopolskiej marionetki, a nie niezależnej niewiasty — mruknął Wielkopolanin. — Skoro nawet biskupa krakowskiego i swojego przyjaciela nie chciała posłuchać, opuszczać kościoła, to coś musi być jednak na rzeczy...

— Panowie, wreszcie odnieśliśmy sukces! — krzyknął Sędziwój, uśmiechając się szerzej. Starosta generalny przewrócił na to tylko oczami.

— Co nie znaczy, że na świecie nie ma już lepszych kandydatów na jej miejsce — dokończył myśl Domarat. — Ale damy jej czas. Niech się wykaże.

Pewnie nadal rozmawialiby o roli Jadwigi w budowaniu nowej Polski, gdyby nie przybycie zmieszanego sługi. Wpadł na nich, gdy wybiegał zza zakrętu, tak był przestraszony, że ledwo zrozumiał, kogo udało mu się zatrzymać.

— Diabła spotkałeś, że tak szybko biegniesz? — zapytał oburzony pan na Brzeziu, gdy młody chłopak uspokoił się nieco i skłonił głowę przed nimi.

— Skądże, panie marszałku. Ja tylko pragnąłem pana marszałka zawiadomić...

— O czym niby zawiadomić? Gadaj no, czasu nie mamy, koronacja przecie już jutro!

— Litwini — mruknął sługa, na co mężczyźni spojrzeli po sobie zdziwieni. Jedynie Jan zmarszczył lekko brwi, a z oczu można mu było jednak wyczytać, że o czymś już wie. — Litewski orszak przyjechał na zamek.

— Orszak? — zapytał Sędziwój, podchodząc do okna i wyglądając przez nie na dziedziniec. Nie trudno było jednak zauważyć wielkiego, bogatego i różnorodnego zbiorowiska różnych mężów, którzy w podróż z litewskich kniei zostali wyprawieni. — Tylu ludzi, by z jednym posłem do nas przyjechać.

— To nie żaden poseł — wytłumaczył chłopak. — Słyszałem dobrze, jak strażnicy mówili, że to podobno prawdziwy książę litewski, krew z krwi Giedymina. Towarzyszyć ma mu też wileński namiestnik.

— Patrzcie no, same osobistości do nas dzisiaj zajechały... — zaczął Domarat z Pierzchna.

Spojrzeli więc wszyscy, jak mężczyźni w grubych futrach zsiadają z koni na rozkaz ciemnowłosego młodzieńca, w którym większość z nich prędko rozpoznała potomka Olgierda. Obserwowali ich, póki grupa najważniejszych bojarów z jeszcze jednym mężem ruszyła w kierunku wrót do środka zamku, zwracając na siebie uwagę służby.

— Dziwota to wielka, że nie zwykłego posła lub urzędnika Jogaiła posłał do wroga, tylko umiłowanego brata. Ja bym tak nie potrafił, na rzeź prawie kogoś posyłać — mówił Tarnowski, jednak wraz z każdym wypowiadanym słowem czuł się coraz gorzej. Kłamał, ciągle kłamał.

— Widocznie koronacja królewny aż tak ważna dla Litwinów — mruknął Przedbór. — Byleby kolejnej wojny o Ruś nam nie wypowiedzieli.

Wojnę nam wypowiedzą, gdy dowiedzą się prawdy, pomyślał Jan, odłączając się od reszty. Musiał szybko znaleźć Spytka. Dlaczego akurat brata własnego musiał posyłać na taką misję? Oby tylko na szacunek królowej zasłużył, a nie nienawiść...

Zamek na Wawelu, Kraków, Królestwo Polskie, 16 października A. D. 1384

Białe sukno, które kazano jej tego dnia nałożyć, niewiele różniło się od jej codziennej koszuli nocnej, choć było jeszcze bardziej skromne, pozbawione żadnych ozdób, koronek czy tasiemek, sznureczków. Długie, złote włosy, dotąd związywane w wymyślne fryzury i warkocze, teraz spływały swobodnie falami po jej plecach, sięgając przy tym kości miednicy — mało brakowało, a już anioła mogłaby przypominać. Tego dnia jednak istoty pozaziemskiej, bogobojnej grać nie zamierzała. Musiała być sprawiedliwa, dobra, pobożna, mądra, silna, twarda, tak jak prawdziwy król — bo to nim odtąd miała być.

Gdy tylko do komnaty wpadła zdyszana Maria, krzycząc przeciągle, że orszak już się zbliża, jak strzała rzuciła się na swoje łoże i ułożyła szybko. Co chwilę jednak otwierała oczy i podnosiła się z ciekawości, by ujrzeć, jak arcybiskup otwiera drzwi. Czasami wierciła się też okropnie, bo przyszykowane poduszki strasznie ją uwierały i za nic nie mogła się skupić. Znów uleciała z niej cała cierpliwość, trzeźwe myślenie i odwaga — leżała, przygnieciona już wielkim balastem, który niedługo poszerzyć się miał o problemy całego kraju. Wszystkie myśli straciły jednak sens, gdy usłyszała powolne i ciężkie kroki — Jadwiga zamarła, gdy zdała sobie sprawę, że to właśnie idzie arcybiskup. Zamknęła oczy równo z otworzeniem drzwi i podejściem orszaku do jej łoża — już za chwilę miała obudzić się z tego pięknego snu i rozpocząć nowe życie.

Ale rzeczywistość nie miała być jednak taka, jak wcześniej sobie ją w marzeniach wyobrażała.

¹ - z węgierskiego: cholera

² - początek Modlitwy Pańskiej po łacinie

³ - Modlitwa za zmarłych po łacinie

Dzień dobry!

Rozdział 7 oddaję już w wasze ręce, a w nim przygotowania do koronacji i sam jej początek, przybycie arcybiskupów. Trochę bliżej możemy poznać także Almę, Hanula oraz Jana, który wie jak na razie trochę więcej niż pozostali panowie.
No, ale to już sprawy na kolejne rozdziały!

Do zobaczenia już niedługo, mam nadzieję, że rozdział się podobał!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro