ROZDZIAŁ 8

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kraków, Królestwo Polskie, 16 października A. D. 1384

Droga do katedry nigdy nie wydawała się aż tak długa. Sanktuarium wawelskie nadal jednak pozostawało nieodkrytą tajemnicą, choć zdążyła odwiedzić je już kilka razy. Nadal uczyła się kochać Polskę, przyswajała wszelkie tradycje i nauki, wiara jednak nadal odciskała to same piętno co zawsze, gdy w kościelne i klasztorne mury spoglądała. Teraz również odciągała jej myśli od ceremonii koronacyjnej.

Ubrana w białe, powłóczyste szaty, tak bardzo podobne do tych materiałów sakry biskupiej, szła wraz królewskim orszakiem ku katedrze — starała się kroczyć taktownie, lecz ostrożnie, tak by nie popełnić żadnego błędu. Otoczona była z każdej strony kapłanami małymi i dużymi, ściskającymi ciągle jej ręce, spojrzenie miała jednak wbite w piękny orszak, który kościelnym dostojnikom towarzyszył w tym czasie. Z dumą i zaciekawieniem wpatrywała się w podążającego ku zebranym marszałka z Brzezia, który jako mistrz podniosłej ceremonii prowadził wszystkich. Potem widziała niosących jej królewskie regalia wojewodów i kasztelana, Jana z Tarnowa idącego za nimi z nowym mieczem koronacyjnym. Potem była odwrócona do Jadwigi plecami postać, której w drodze ku ołtarzowi świętego Stanisława towarzyszyć miała złożona chorągiew królestwa. Za dostojnikami pełniącymi najważniejsze funkcje w państwie i podczas koronacji, szli następni — otaczali ją z każdej strony liczni starostowie, wojewodowie czy mieszczanie, wszyscy chcieli towarzyszyć jej w tak trudnej chwili. Ona jednak nie czuła żadnych emocji, które obudzić w niej miała  obecność tylu ludzi — nie czuła się zbyt pewnie, zdając sobie sprawę, że nadal po świecie chodzi wiele osób, które pozbyłyby się jej bez zastanowienia, z jej mazowieckim krewniakiem na czele. Wśród tylu nieznanych dotąd postaci dostrzec mogła tylko kilka osób, które szacunkiem ją już na początku obdarzyły, reszty poznać jeszcze szansy nie miała, a inni otwarcie dotąd wyrażali swoje negatywne zdanie o jej przyszłych rządach — podobnie jak mury zamku w Budzie, ściany wawelskie też miały uszy. Tego była pewna. Dotąd jednak się z tym nie spotykała, jeno sytuację siostry swojej znała i za wszelką cenę podobnych wydarzeń w Polsce chciała uniknąć.

Nie wiedziała jednak, czy porównanie tej silnej kiedyś Polski do rozwijających się nadal, dzięki jej przodkom, Węgier jest dobre. Dopóty król Ludwik żył, przekonana była, że inna korona jej skronie ozdobi — nie znała realiów polskiego życia i poznawać ich nigdy nie zamierzała. Teraz jednak inaczej się te czasy zapowiadały, a nauki, które już od wczesnych lat dziecięcych wpajała jej babka, a potem ojciec i matka, miały okazać się najważniejsze.

***

Mara starała się ją pocieszać. Mówiła, że nie powinna się bać, choć w szła w nieznane i nadal nie była pewna, co jeszcze ją czeka. Nawoływała ją jednak, by wszelkie troski powierzyła Bogu i to w Jego rady się wsłuchiwała. Więc, gdy służba pakowała już ostatnie kufry, a komnaty młodszej córki Ludwika opustoszały, ona klęczała na zimnej podłodze zamkowej kaplicy. Choć tę noc miała spędzić wraz z siostrą, już kilka chwil po zaśnięciu Marii opuściła jej łóżko i osiadła się wśród ciemności, gdzie nie dochodziło już żadne światło — po cichu powtarzała słowa kolejnej modlitwy, oparta o drewnianą ławę, próbując powstrzymać opadanie smętnych powiek.

— Powinnaś wypoczywać, córeczko. — Ciepły głos matki rozbudził ją prędko, gdy Bośniaczka podeszła do niej i kucnęła obok, przeczesując palcami złote włosy Jadwigi.

Andegawenka omiotła zaraz wzrokiem postać matki, a także burgundową suknię, którą okryła swoje ciało — wejrzała także w jej oczy, szukała w ciemności tych ciepłych, matczynych tęczówek, tak podobnych do jej własnych. Twarz królowej regentki, choć pięknej i wiecznie młodej, naznaczona była już kilkoma zmarszczkami, których władając wojującym ciągle państwem, nie sposób było nie mieć. Uśmiech jednak pozostał ten sam i mimo kolejnych utarczek z rebeliantami, nie znikał z jej bladego lica, przynajmniej wtedy, gdy spokojną przy dzieciach własnych udawała.

— Nie mogę, matko — szepnęła, znów przymykając oczy, czując kojący dotyk rodzicielki. — Próbowałam, ale nie mogę. Uciekłam od Marii, tak jak zrobię to już niedługo. Zostawię was same, będzie jeszcze gorzej niż wcześniej, Pan Jezus mi to powiedział.

— Co ty znów mówisz, dziecino? — W kaplicy znów zapadła cisza.

— Boję się tego wyjazdu bardziej, niż do tej pory sądziłam. Byłam pewna, że wreszcie ten strach zniknie, ale teraz już wiem, że oni mnie tam nie chcą.

— Nie zechcą cię, póki nie pokażesz im, żeś warta o wiele więcej niż ci ich, pożal się Boże, kandydaci. Powiedz mi, co mają oni, czego ty nie masz lub nie potrafisz dać?

— Są mężczyznami, a ja tylko dzieckiem — rzuciła smutno. — A niewiasta nie poprowadzi wojska, nie będzie budzić strachu, nawet jeśli pragnęłabym tego z całych sił. Czy nie o tym było ostatnie kazanie?

— To nie jest prawda — mruknęła Bośniaczka, łapiąc dłońmi twarz córki i unosząc ją do góry, by ta bez strachu mogła na nią spojrzeć. — Jesteś po stokroć mądrzejsza i silniejsza od nich wszystkich. Ani Władysław¹, ani Siemowit, a tym bardziej Zygmunt nie daliby Polsce tyle, co ty. Masz w sobie krew Andegawenów i Piastów, hardość twojej babki, upór Kotromanowiczów. Poradzisz sobie ze wszystkim, Jadwigo.

— Ciebie i twoją siostrę na te stanowiska wybrał wasz ojciec. On wiedział, co dla was będzie najlepsze.

Patrzyła na nią ze łzami w oczach, w myślach przywołując słowa ojca, którego szybko z Marią zmuszone były pożegnać. Choć matka zawsze była stanowcza i opanowana, od najmłodszych lat wpajała im zasady etykiety, teraz powtarzała tylko, że dla nich gotowa byłaby uczynić wszystko. Że miłość matczyną zrozumieją, gdy i własne dzieci będą wychowywać — teraz muszą tylko uwierzyć, że Bośniaczka miłować królów Polski i Węgier będzie zawsze, choćby życie miała za nie oddać. Tego jednak Jadwiga nie byłaby w stanie przeżyć.

— Nie zapominaj jednak nigdy o swojej rodzinie, o kraju, w którym się wychowałaś — matka szeptała jej ciągle do ucha, a ona wsłuchiwała się w każde jej słowo, starając się wszystko spamiętać. — Ludzie mogą spróbować odebrać ci urodę, szacunek, inteligencję, władzę, a nawet życie. Nigdy nie zabiorą ci jednak najbliższych i miłości do nich, do swej ojczyzny, o ile nosić będziesz ich wszystkich w sercu.

Nosiła więc Węgry w swoim sercu i pamięci, pozostawione w samotności matka i siostra zajmowały jej sny i myśli, a ciężar na plecach rósł. Jednak świadomość, że rodzina jest nadal przy niej i każdego dnia jej wypatruje, dalej dodawała jej sił.

Katedra Wawelska, Kraków

Nie było dotąd piękniejszego dla niej dnia i łatwo mogła przyznać, że ledwo pamiętana ceremonia jej dziecięcych zaślubin czy królewska koronacja siostry nie wypłynęły na nią aż tak. Ciało jej drgało ciągle, ramiona stale unosiły się, jakby ze zdenerwowania, a czas zdawał się stać w miejscu, gdy biskupi podprowadzili ją pod ołtarz. Ułożyła się krzyżem wraz z nimi na posadzce i dreszcze ją przeszły, gdy przyłożyła do niej prawy policzek — znów czuła się jak przed kilkoma dniami, gdy ojca na nowo zmuszona była chować, by ceremoniału koronacyjnego dopełnić lub gdy zaznajamiała się z kościelną kaplicą na Skałce, gdzie Bogu się po raz kolejny oddawała. Teraz też modliła się w duchu o mądrość i łagodność, Ducha Świętego przywołując, podczas gdy lud donośnym i wspólnym głosem wygłaszał Litanię do Wszystkich Świętych.

Babko, wstaw się za mną u naszego Stwórcy, szeptała z zaciśniętymi oczyma. Ojcze, módl się za mną, bym twoje miejsce potrafiła godnie zajmować. I dajcie mi odwagę. Sprawcie, by nigdy mi jej nie zabrakło. Po chwili, gdy litania już się skończyła, a ona wreszcie mogła wstać z zimnej posadzki, siadała już na swoim miejscu. Krzesło to tronem nie mogła wcale nazwać, prostym meblem było, nawet pozbawionym wszelkich zdobień — stało ono jednak pośrodku katedry, tak, by każdy mógł je ujrzeć, przypatrzeć się jemu i jego właścicielce. Wygodne także nie było, trzeszczało równie okropnie, gdy Jadwiga wierciła się na nim ciągle, przypatrując się lśniącym regaliom, które powoli kierowały się w kierunku ołtarza.

Nie potrzebuję przewodników, którzy skuszeni złotem moich wrogów zaprowadzą mnie na manowce. Mogę rządzić nie gorzej niż mężczyzna, mówiła w duchu, przypominając sobie nauki Radlicy, gdy kasztelan Kurozwęcki ułożył złotą tacę z koroną na ołtarzu, a potem ustąpił miejsca kolejnym mężczyznom. Najszlachetniejszy atrybut, wielki szacunek i splendor, ale i słodkie utrapienie, symbol Chrystusowej męki. Oby i ta korona nie okazała się cierniowa.

Następni byli wojewodowie, których uważnie obserwowała. Wincenty z Kępy² powoli pozbył się ciężaru królewskiego jabłka, Spytek z wielkim namaszczeniem ułożył na ołtarzu berło, ona patrzyła na nich jak zaczarowana, nie spuszczając jednak wzroku ze złotych regaliów. Dzielić się z nimi będę moim zdaniem, rozkazywać im, by Polskę dalej rozwijali, póki mamy na to odpowiedni czas. Decydować będę o losie własnym, jak i moich poddanych, dbać i opiekować się ojczyznę moją nową obiecuję — szczególnie teraz, gdy w królewskiej dłoni mam cały kraj i świat.

Jeśli będzie trzeba, stanę na czele armii i poprowadzę swoje wojska, uniosę własny sztandar jak tarczę, mówiła dalej, gdy i wojewoda sandomierski położył na ołtarzu wielki miecz, wcale nie przypominający utraconego, legendarnego Szczerbca. Osądzać będę sprawiedliwie, wyroki ustanawiać, stać na straży polskiego prawa...

A i chorągiew polska, którą winni wszyscy na polu bitwy ujrzeć, jak idzie w bój o dobre imię, tym razem nie powiewała na wietrze. Po chwili położona została na ołtarzu, spoczęła obok królewskich regaliów — Jadwiga zadrżała, gdy uświadomiła sobie, że sztandar królewski spoczął tam jak żałobny całun na trumnie jej babki lub ojca. Przełknęła ślinę, prostując się na tronie. Ołtarza świętego Stanisława cały już ozdobiony był złotymi insygniami, relikwiarz powstały na życzenie królowej Łokietkówny błyszczał w świetle wpadającego do katedry słońca — Bodzanta zaś rozpoczął mszalne kazanie, wprowadzając wszystkich w biblijny świat chrześcijan. Jadwiga słuchała go po raz pierwszy z przejęciem, analizując każde słowo, wypatrując alegorii czy symbolu, szukając własnej religijnej drogi. W końcu jednak i ten piękny, spokojny czas minął, kazanie się skończyło i jasne było, co właśnie nastąpi. Za chwilę tuż przed Andegawenką wyrosła postać biskupa Radlicy z wyciągniętą do niej dłonią. Ujęła ją szybko, ściskając jej palce, a kapłan posłał jej tylko lekki uśmiech, prowadząc ją ku kolejnym dostojnikom kościelnym. Klęknęła przed najważniejszym z nich, przeszywając Bodzantę pewnym i ciekawskim spojrzeniem — arcybiskup wejrzał w jej białe szaty, których pierwszą część Dobrogost z Nowego Dworu i inni biskupi gotowi byli już z młodego dziewczęcia zdjąć.

— Czy chcesz wiarę świętą Kościoła katolickiego zachować i przestrzegać jej zasad, czynów niesprawiedliwych się wystrzegać? — zapytał donośnym głosem, podczas gdy Radlica wraz z Dymitrem i pozostałymi biskupami otoczyli Andegawenkę jak bluszcz.

— Chcę.

— Czy chcesz królestwem tym, na którego władcę namaszcza cię sam Bóg Ojciec, w imię sprawiedliwości i przodków swych rządzić i bronić go?

— Chcę.

— A czy wy chcecie ową Jadwigę z Andegawenów, córkę Ludwika, przyjąć jako swego władcę? Służyć jej godnie, wspomagać w długich rządach i chronić ją za cenę własnego życia?

— Radzi! — krzyknęli głośno Leliwici, na co stojąca obok Alma zasłoniła szybko uszy dłońmi. Naraz za nimi przeszedł kolejny okrzyk, tym razem dołączyli inni urzędnicy, kobiety także krzyknęły, starając się dorównać i najbogatszym mieszczanom. — Radzi! Radzi!

Słowa przysięgi starała się wymawiać jak najczyściej, głos znów miała donośny i dźwięczny — tak jak na pierwszym spotkaniu z polską szlachtą. Mówiła dość wyraźnie, mowa jednak uwięzła jej w gardle, gdy Bodzanta sięgnął po naczynie ze świętym olejem, jedwabiem dotąd przykryte, i namaścił nim jej ręce, potem pierś i łopatki. Następnie uniósł zastępujący Szczerbca miecz, który Andegawenka zaraz pobłogosławiła — podniósł go do góry i podał dziewczynce, by ta choć przez krótki czas go potrzymała i dopełniła tradycji. Był jednak bardzo ciężki, więc z trudem go utrzymała i pod ramię tylko podstawiła, nie minęła chwila i już oddawała go w ręce kapłana, by przejść do kolejnej części koronacji. Potem wielki pierścień z błyszczącym kamieniem założony został na jej palec, a następnie i jej ręka opadła już bezwładnie wzdłuż tułowia.

Będę dobra i miłosierna, powtarzała w myślach jak mantrę, gdy arcybiskup sięgnął po złotą obręcz, którą kilka dni temu gotowa była wrzucić do kominka i zapomnieć, że kiedykolwiek miała ją nosić. Jednak teraz, gdy wyniesiona została do góry przez mężczyznę, majestatyczna i dostojna — i zdawało się Jadwidze, że blaskiem świeci jeszcze jaśniejszym niż przedtem. Uśmiechnęła się lekko, bo nagle zdała sobie sprawę, że jak głupia gąska się dotąd zachowywała, tak niepotrzebną materią się przejmować i uważać ją za najważniejszą część tego obrzędu. Wystarczyło tylko, że ludzi dobrze prowadzić będzie ku przyszłości i to stanie się prawdziwą nagrodą.

Będę dobra i miłosierna, będę dobra i miłosierna..., mówiła dalej, gdy poczuła ciężar ozdoby na swojej głowie. Choć pewnie pięknie wyglądała, schowana wśród długich, złotych pukli, na twarzy Jadwigi zaraz pojawił się grymas bólu i niezadowolenia, bo nie mogła sama korony utrzymać. Odetchnęła więc, gdy Jan z Cnasad puścił do niej oko, tak jak robił to kiedyś, gdy razem z siostrą ogrywały go w tryktraka, i lekko uniósł ciężką obręcz. Po chwili w dłoni trzymała już bogate berło, za chwilę dołączyło także i królewskie jabłko, od którego krzyża odbijało się światło świec. Będę dobra i miłosierna. Powstała z klęczek, nie odwróciła się jednak — spojrzała jedynie w oczy arcybiskupa, który dotąd jedynie chłód i szacunek winny władcom potrafił jej okazywać. Teraz jednak patrzył na nią z cieniem uśmiechu i ona sama gotowa była się od razu uśmiechnąć, by i jemu pokazać, jak bardzo cieszy się z tej koronacji i możliwości, które podarowała jej decyzja matki. Będę dobra i miłosierna...

Vivat rex in aeternum! — zawołał donośnie Bodzanta, na co twarz Jadwigi zbladła z nadmiaru emocji. Zachwiała się lekko, ale Radlica podtrzymał ją prędko, po chwili powróciła do poprzedniej pozycji, znów spoglądając na arcybiskupa. — Jadwiga z Andegawenów jest naszym królem!

Odwróciła się więc zaraz w stronę zgromadzonych w katedrze ludzi — złote insygnia błyszczały w odbitym od okiennic świetle, a twarz dziewczyny przyozdobił szerszy już uśmiech, gdy pod sklepieniem rozbrzmiewały kolejne okrzyki i pieśni. Złota korona przestała ją uwierać, nie zwracała już uwagi na wbijane w jej rękę liczne kamienie ozdabiające berło — była tylko ona i ludzie, którzy tego dnia postanowili jej towarzyszyć i wspierać w kolejnych latach rządów. Postaci jednak ciągle przybywało, wszyscy zlewali się w jeden obraz, choć na chwilę udało jej się z daleka rozpoznać uśmiechniętą Marię i ocierającą łzy Annę. Gdzieś mignęła jej także rozświetlona założonymi przez siebie perłami Margit, trudno nie było jej także zauważyć stojącego za nią Spytka czy Dymitra. Z uśmiechem poprowadzić się dała znów ku środkowi katedry, gdzie czekało na nią już to trzeszczące krzesło. Dopiero gdy msza święta dobiegła końca, mogła zmienić miejsce, siadając tym razem na pięknie rzeźbionym tronie. Teraz już inaczej spoglądała na otaczające ją mury, wpatrywała się w nie z ufnością, póki nie zapanował rozgardiasz, a dziękczynny hymn Te Deum nie zaczął rozbrzmiewać w całej katedrze.

Gostynin, Księstwo rawsko-płockie

Słońce zniknęło już za widnokręgiem, gdy służba gostynińskiego zamku załadowała na wozy ostatnie kufry, a rycerze konni wynieśli sztandary z Siemowitowym herbem. Krzykom końca nie było, każdy starał się, by problemów żadnych orszak podczas podróży nie miał, a i ludzie zamieszkujący gostyniński gród starali się dojrzeć przez liczne szpary jak najwięcej, ciekawi, jaki możny pan na zamek zjechał lub właśnie go opuszcza.

Książę płocki przypatrywał się temu z zamkowej wieży, zrzucając czasami swoje spojrzenie z murów budowli na głośny dziedziniec. Gostyniński zamek zdążył sobie ukochać już w dzieciństwie, harującą jak wół służbę też udało mu się zjednać, a i szacunkiem jej zarządców mógł się chwalić, bo gdyby nie on zamczysko dawno stałoby puste. Ojciec jego, zmarły przed kilkoma latami, nie zjeżdżał tam z ochotą, a i starszemu bratu nie po drodze było, by wraz z małżonką zjeżdżać na ziemie rawskie lub płockie i w chłodnych budowlach zachodniego Mazowsza. Płock czy Rawa z Gostyninem równać się nie mogły, teraz jednak i to miejsce musiał opuszczać. Droga do Małopolski go czekała, by i tam znów walczyć o swoje prawa.

Nigdy nie był jak Janusz³, wiedział, że do wyższych celów został stworzony i nie mógł zadowolić się małym księstewkiem, które nawet powierzchnią nie było zbliżone do tego, którym kiedyś ojciec ich rządził. Chciał więcej i dążył do tego, pamiętając zaciekle o tym, że i w nim płynie dynastyczna krew piastowska i werwy ma dużo — tak jak siły i odwagi — by z łap węgierskich szakali ocalić państwo swych przodków. Jadwiga mogłaby być wspaniałym dodatkiem do polskiej korony, którą mu Wielkopolanie z Bodzantą obiecali, za którą pan na Odolanowie⁴ chciał ciągle walczyć — wszystko jednak szlag trafił, tak odpowiadali mu jego stronnicy, a on już siły dawnej nie miał, by nadal jak głupiec skakać u bram Wawelu i czekać, aż królewna przyjedzie i sama mu w ręce wpadnie. Czekał więc na kolejną szansę, tak jak teraz, dopóty na spotkanie z małopolskimi urzędnikami się nie zgodził, gdzie wreszcie miał bić się o swoje. O Polskę, którą chciał tworzyć, o ziemie, które miał do swoich przyłączyć, o przyszłość, którą w pięknych barwach miała się dla niego malować.

Odwrócił się nagle, gdy jego zaufany pomocnik, marszałek mazowieckiego dworu, wszedł do komnaty z grubym futrem w dłoni. Za nim słaniał się także zmęczony już sługa, który ufnie podążał zawsze za księciem i jego przyjacielem, towarzysząc im nawet w pamiętnej już próbie porwania andegaweńskiej królewny. Gniewko jednak nie uważał go za mądrego człeka, sługą i pomocnikiem był dobrym, więc trzymał go przy sobie. Tak jak i tej nocy, gdy do Inowłodza mieli się wybierać.

— Wszystko gotowe? — zapytał, gdy sługa pomógł mu narzucić na ramiona futro.

— Oczywiście, książę — odburknął. — Kufry na swoim miejscu, konie przygotowane. Dary dla króla Jadwigi także są już przygotowane.

— Królowej Jadwigi. — Siemowit spojrzał na niego, marszcząc brwi. Jego towarzysz niestety nie rzekł już nic, spuścił tylko głowę, najpierw kiwając nią na znak zgody. — I jeszcze królewny. Koronacja odbędzie się, gdy i mnie panowie na władcę prawomocnego wybiorą.

— Nie byłbym tego taki pewien, panie — dorzucił jednak sługa, gdy Piast już gotowy był go opuścić i udać się na dziedziniec. Gniewko spojrzał na niego wściekły. — W mieście huczy od plotek.

— Głupot się nasłuchałeś i teraz tylko je powtarzasz.

— Mówię to, co ludzie najważniejsi w Gostyninie mówią, panie. — Siemowit stanął w miejscu. — Sam brat mój wyjechał do Krakowa, podobno, by samej uczty wawelskiej doglądać. Niedługo, jak nie dzisiaj, koronę jej specjalnie przygotowaną na głowę nałożą. I wtedy, panie, jeno księciem małżonkiem zostaniesz...

— Nie ty jesteś tutaj od myślenia, głupcze — rzucił Siemowit. Nie obrócił się, by sprawdzić, czy mężczyzna tylko kłamie, czy prawdę mówi, za bardzo obawiał się, że zdradzi swoje obawy i nie ukryje wstydu, że nawet mała dziewczynka zdążyła go pokonać.

— Na szczęście od tego mamy ciebie, panie. — Gniewko podszedł bliżej, nadal jednak nie mógł dojrzeć wyrazu twarzy swego pracodawcy. Szybkim ruchem ręki wyprosił plotkującego sługę, co tamten zręcznie uczynił. — I twych urzędników.

— Gdybym wam aż tak nie ufał, dawno byście na bruku wylądowali albo w litewskich kniejach żyli. Jak zwierzęta. — Spojrzał uważnie na przyjaciela. — Prawda to, co mówił?

— Niestety najszczersza.

— Zobaczymy więc, co rzeknie nam pan kasztelan — warknął Siemowit, wyobrażając sobie pomarszczoną twarz Dobiesława z Kurozwęk, który z bezczelnym uśmiechem zaciskał już pewnie palce na jego koronie, by potem oddać ją Habsburgowi. — Jeszcze przekonają się, Gniewko, że władcą będę dla nich idealnym.

¹ - ostatni przedstawiciel , książę gniewkowski. Przez kilka lat po śmierci Kazimierza Wielkiego (a potem i Ludwika Węgierskiego) starał się o koronę polską.

² - Wincenty z Krępy lub z Kępy, Rozdrażniewa i Niedomyśla, herbu Doliwa, wojewoda poznański (1371 - 1386) i brat biskupa poznańskiego

³ - syn Siemowita III, starszy brat Siemowita IV, książę warszawski, mąż Anny Danuty i szwagier księcia Witolda. W sprawach Polski przyjął kompletnie inną politykę niż młodszy brat, ściśle współpracował z kolejnymi jej władcami.

⁴ - Bartosz Wezenborg, zwany również Bartoszem z Odolanowa. Brał czynny udział w wojnie między Nałęczami i Grzymalitami. W walce o tron Polski poparł Siemowita IV, to właśnie w jego poczcie ukrywał się książę, by na Wawelu porwać Jadwigę.

Dzień dobry!

Trochę mnie nie było, jednak rozdział ten pisałam trzy razy od nowa, po jakimś czasie siedziałam już tylko wlepiona w ekran komputera i zastanawiałam się już tylko nad sensem życia... Nic ciekawego jednak nie wymyśliłam, więc już zmobilizowana powracam z nowym, ale podzielonym, rozdziałem.

Tutaj mamy jak na razie samą koronację (mam nadzieję, że wypadła dobrze), trochę wspomnień z ostatniego pożegnania z Węgrami, a także pierwsze, poważne spojrzenie w kierunku księcia Siemowita. I na pewno nie ostatnie! W następnym rozdziale zaczniemy zabawę z pierwszymi posłami, sprawunkami i szaleństwem ludu — a także wyprawimy w podróż Dobiesława, do moich własnych rejonów. Ale Inowłódz będzie już innym razem, podobnie jak kolejni bohaterowie Litwa, a może Buda i Praga?

Rozdział pozostawiam do waszej opinii, mam nadzieję, że wszystko wyszło dobrze.

Do zobaczenia!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro