Rozdział 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po tych słowach, na ekranie znów pojawiły się liczby.

Nie tyle liczby, co współrzędne...
Sprawdziłem je na GPS.
Nie mogłem uwierzyć - to był sam środek bagien za miastem.

Ogród Botaniczny... Tam gdzie rok temu doszło do strzelaniny i okultystycznych obrzędów.

Poprosiłem komisarza, żeby był ze mną w stałym kontakcie krótkofalowym - postanowiłem iść na bagna sam, bo o to chodziło Eliotowi. Ludzie Abbermana będą na około bagien i w razie czego wezwę wsparcie przez radio.

O świcie ruszyłem na bagna.
Była mgła i ciężko zaduch taki, że prawie nie dało się oddychać.

Zmęczony po godzinie doszedłem do ogrodu botanicznego.

Na środku, gdzie było kiedyś ognisko  teraz był wielki, ciemny monolit, przypominający wielkie cielsko ze skrzydłami, a głowa była cała w mackach.

Rozejrzałem się dookoła.
W promieniu dziesięciu metrów od monolitu znalazłem tylko starą szopę, gdzie byłem przetrzymywany.

Nagle coś znalazlem pod monolitem. Jakąś na wpół spaloną książkę. Podniosłem ją. Rozpoznałem stary dziennik Andrew Marsha.

Wtem coś usłyszałem z szopy. Poszedłem w tym kierunku.
Wszedłem i stanąłem w miejscu.

Szopa nie miała połowy podłogi.
Tam, gdzie powinna być, zobaczyłem schody prowadzące w głąb ziemi.

To właśnie stamtąd pochodziły dziwne dźwięki...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro