8

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Emily Marat siedziała za biurkiem sekretariatu w ratuszu miasta Moulton. Dzień był spokojny, nie licząc wybuchu bomby. Emily była wysoką blondynką w okularach. Pisała coś na komputerze, gdy usłyszała zgrzyt drzwi wejściowych.

-Już nieczynne, proszę przyjść jutro. Burmistrz przyjmuje od dziewiątej do piętnastej... - Powiedziała machinalnie, nie odrywając wzroku od ekranu.

-Jestem tu z propozycją biznesową. Taką nie do odrzucenia... - Usłyszała głos, a następnie dźwięk przeładowania strzelby. Podniosła wytrzeszczone oczy na mężczyznę. Twarz miał obandażowaną zakrwawionymi opatrunkami, nosił brązową marynarkę, dżinsy i zielone rękawiczki.

-Którędy do gabinetu, młoda damo? - Uśmiechnął się paskudnie.

-T... Tam. - Wskazała na drzwi.

-Dzięki, nie ma co wołać ochrony, oni wszyscy... Stracili głowy. - Eliot szybkim ruchem zerwał z siedzenia poduszkę i przyknęł ją do twarzy kobiety. Rozległ się stłumiomy strzał.

Hartman nie zdążył usiąść na krześle. Dostał śrutem w klatkę piersiową i osunął się pod ścianę.

-Ty... - Wyjąkał burmistrz dławiąc się krwią.

-Przyszedłem po to, co mi się należy. To miasto jest zgniłe. Jest jak chwast. A chwasty się pali. To samo stanie się z tym przeklętym miastem!

Martin Hartman już nic nie widział, krew zalała mi oczy. Umarł.

Tymczasem Eliot rozbił gablotę wiszącą nad kominkiem. Znajdowała się tam okuta metalem laska.

-HA! Prezentuje się lepiej niż kula. I jest moja... - Mruknął Hollow i podpierając się na nowej zdobyczy wyszedł z ratusza.

Przed budynkiem stała grupa uciekinierów z Moulton Asylum.

-Ludzie! Jako prawowity dziedzic tej ziemi, jesteście wolni! Ale pod moją łaską! Więc zrobicie jak karzę! Idziemy na komisariat, jest ktoś, komu muszę odpłacić...

TYMCZASEM

Wyszliśmy z Haroldem z bunkra. Nagle z krzaków wyszedł Vagner.

-Cholera, Richard, co się stało, miałeś go pilnować... - Zaczął Burke, jednak mężczyzna zdzielił go rękojeścią pistoletu w głowę, następnie strzelił i trafił mnie w prawe ramię.

-Co ty robisz... - Zacząłem, jednak mi przerwał.

-Do ciebie nic nie mam, Eliot nawet chce, byś przeżył i zobaczył jego popisowy numer... Radzę Ci się zwijać. Za kwadrans nie będzie całej okolicy.

-Co... Bomba?

-Tak. Bomba. Tam masz auto, nje bój się, zaopiekuję się Haroldem. Mamy sterowiec do złapania...

Przerażony bliskością katastrofy wsiadłem do auta, w duchu modląc się za Harolda, że da sobie radę.

Pędziłem przez las. Po jakimś czasie w lusterku ujżałem falę ognia, zmierzającą w moją stronę. Energia zepchnęła samochód na pobocze i jechałem po wertepach, kamieniach i patykach. Zrobiłem drifta i tylna część pojazdu roztrzaskała się o drzewo. Wyczołgałem się z wraku i ciężkim krokiem poszedłem w stronę pierwszych zabudowań widocznych na horyzoncie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro