Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Poniedziałkowy poranek przywitał Taylorów ciepłymi promieniami słońca wpadającymi przez lekko rozchylone story. Eleonora przez dłuższy czas wpatrywała się w drobinki kurzu, wirujące w smudze światła. Edward spał głęboko, na jego twarzy malował się spokój, po raz pierwszy od wielu dni. Nie chciała go budzić.

W głowie układała listę spraw do załatwienia. Miała zamiar opuścić Londyn jeszcze tego samego dnia, wieczorem. Może kiedyś tu wrócą, ale planowała zostawić dom pod opieką, tak by nic ich do tego nie zmuszało.

— Jak to możliwe, że wyglądasz piękniej niż w chwili, gdy cię spotkałem? — wyszeptał jej do ucha, muskając palcami ciepły policzek i wargi.

— Długo mi się przyglądasz? — zapytała, leniwie się przeciągając.

— Dziesięć lat. Zdecydowanie zbyt krótko — westchnął przeciągle, przewracając ją delikatnie na plecy i pochylając się nad jej twarzą. — Przepraszam. Przez ostatnie dni nie byłem sobą — dodał zupełnie poważnie, wpatrując się w nią uważnie, szukając akceptacji w jej oczach.

Nie musiał. Eleonora objęła go ramionami i pociągnęła ku sobie. Zareagował na ten gest, całując lekko rozchylone usta.

— Obiecaj, że wieczorem będziesz na mnie czekał. To mi wystarczy. — Położyła dłoń w okolicach serca, wyczuwając jego równy, spokojny rytm.

— Dzisiaj i każdego kolejnego dnia — odpowiedział szczerze, po raz kolejny ją całując, tym razem dużo namiętniej. Odwzajemniła pieszczotę. Nie musieli się spieszyć. Dziś mieli rozpocząć nowy etap.

Jednak, gdy o osiemnastej wróciła do Pioneer Lodge i zawołała Edwarda, odpowiedziała jej głucha cisza w pustym domu. Natychmiast zrozumiała, że po raz kolejny przegrała.

Instynkt przejął kontrolę nad ciałem. Strach i determinacja napędzały każdy krok. Z szuflady męża wyjęła pistolet, sprawdziła, czy jest naładowany i schowała go do kieszeni płaszcza. Kolejne kilka długich minut zajęło jej dotarcie paramobilem do kamienicy, w której mieścił się gabinet doktora Wrighta.

Drzwi do budynku były otwarte. Przez myśl przeszło jej, że może to być pułapka. Nie miało to teraz znaczenia, stawkę stanowiło życie Edwarda. Ich wspólna przyszłość, której nie pozwoli sobie odebrać. Dopiero gdy wkroczyła na długi korytarz prowadzący do znajomych, czerwonych drzwi, poczuła buzowanie adrenaliny w żyłach. Drżącą ręką wyjęła pistolet i kurczowo zacisnęła palce na kolbie. Nogą pchnęła uchylone skrzydło.

Nic nie mogło jej przygotować na to, co zobaczyła. Edward siedział skrępowany pasami, ledwo unosząc głowę. Błądził wzrokiem pełnym cierpienia i przerażenia. W przeciwieństwie do lekarza. Starszy mężczyzna wydawał się na nią czekać. Mogłaby przysiąc, że w jego oczach zobaczyła jedynie zimną satysfakcję.

— Cóż za niespodzianka, Lady Taylor — powiedział pogardliwie, podchodząc do maszyny, pomimo że ciągle w niego celowała. — Zdążyła Pani w samą porę.

— Jesteś szalony, Wright. Puść go.... — wycedziła drżącym głosem, nie spuszczając z niego wzroku. — Albo cię zabiję.

— Och... obawiam się, że nie mogę tego zrobić. A pani nie może niestety spełnić swojej groźby. — Udawany żal wybrzmiewał z każdego słowa.

Spróbowała pociągnąć za spust, ale palec ani drgnął. Ogarnęła ją panika. Tu, w obecności doktora Wrighta nie miała kontroli nad swoim ciałem. Z trudem łapała powietrze przez ściśnięte gardło. Serce zakołatało, próbując wyrwać się z piersi. Zaczęło do niej docierać, że to koniec. Jeszcze raz przeniosła wzrok na Edwarda, nie mogąc nawet do niego podejść. Jej policzki stały się mokre. Nie tak miała się skończyć ich historia.

— Uwolnij mojego męża... błagam. Mamy pieniądze... — Zdesperowana była gotowa paść mu do kolan, upokorzyć się. Całe życie chodziła z głową uniesioną wysoko. Duma nic nie znaczyła. Teraz to widziała.

— Ależ to od dawna nie jest pani mąż. Przynajmniej nie tylko — ciągnął, a w jego głosie pojawiła się nuta rozdrażnienia. — Ale pani jest zbyt ślepa, żeby to zauważyć. Sir Taylor, dzielny pułkownik wojska brytyjskiego, nie tylko z surowców ograbił podbite ziemie. Przywiózł też coś znacznie bardziej cennego. Coś, do czego nigdy nie powinien się zbliżać. Powoli go to zabijało. Ale niech się pani nie przejmuje, dziś ostatecznie uwolnię Edwarda od brzmienia. On i tak nie miał pojęcia, jak to wykorzystać. — Lekarz powoli zbliżył się do urządzenia, położył dłoń na dźwigni. — A zaraz potem pożegnacie się z życiem — dokończył, włączając urządzenie.

Skrzypienie przesuwających się elementów i ciche dudnienie tłoków wypełniło pomieszczenie. W oplatających mechanizm rurkach, niczym w układzie krwionośnym, zaczął krążyć ciemnoczerwony płyn. Eleonora zdołała jeszcze raz spojrzeć na Edwarda, gdy jego ciałem wstrząsnął spazm bólu. Pomieszczenie wypełnił przeraźliwy krzyk. Ten sam, jaki towarzyszył mu, gdy dręczyły go senne koszmary. Jej serce rozpadało się na kawałki. Ciągle trzymała w rękach broń. Zrozumiała, że musi zdobyć się na ostatni wysiłek i przerwać proces.

— Przepraszam... — wyszeptała i ostatkiem sił pociągnęła za spust.

Kula trafiła w cylindryczny zbiornik. Na szkle pojawiło się niewielkie pęknięcie, które zaczęło szybko się rozrastać, by w zaledwie sekundę dosięgnąć brzegów pojemnika. Złowieszcze skrzypnięcie poprzedziło eksplozję. Fragmenty naczynia rozprysły się na wszystkie strony, a gęsta lepka ciecz rozlała po podłodze. Eleonora obserwowała, co się dzieje jak na zwolnionym filmie. Jakby sama nie brała w tym udziału. Zdążyła jeszcze zobaczyć przerażenie na twarzy doktora Wrighta, który rzucił się desperacko w stronę wycieku.

— Ty cholerna dziwko! — Usłyszała wściekły wrzask z ust lekarza, upadając na podłogę i tracąc przytomność.

Wszystko pochłonął chaos. Krzyki Edwarda mieszały się z zawodzeniem Wrighta, próbującego bezskutecznie ratować maszynę. Narastający ryk, niski i głęboki, jak grzmot burzy, zaczął dominować. Światła zamigotały i przygasły, pogrążając pomieszczenie w półmroku.

Edward ocknął się i otworzył oczy. Poczuł, jak coś z niego uchodzi. Coś, co towarzyszyło mu przez ostatnie dziesięć lat, narastało w nim, pasożytowało. Wright chciał to dla siebie. Pragnął posiąść moc, którą władało. Bezkształtny cień opuszczał jego ciało wszystkimi porami, unosił się nad jego skóra niczym poranna mgła nad ulicami miasta. Było stare, wściekłe i głodne. Spod przymkniętych powiek obserwował, jak ciemna chmura koncentruje się na środku pomieszczenia. Czarne kłęby dymu wirowały, zmieniały się, formowały. Gabinet zatrząsł się w posadach, kiedy ogromny ogon przeszywał powietrze, uderzając na oślep, w urządzenia, sprzęty, meble i ściany. Mężczyzna poczuł dotkliwy ból, gdy jeden z ciosów trafił w krzesło, do którego ciągle jeszcze był przymocowany. Strzęp drewnianego oparcia wbił się w jego przedramię, ale to pozwoliło uwolnić rękę. Pospiesznie rozpiął krępujące go pasy.

Dopiero teraz ją zauważył, leżała na podłodze. Z rozbitego czoła sączyła się krew. Zbyt dużo krwi. Mięśnie odmawiały posłuszeństwa, to co widział, było rozmazane i niewyraźne, ale teraz pragnął tylko znaleźć się obok niej.

— Elly, błagam. Zbudź się. — Potrząsnął ją za ramię.

Nie ruszała się. Tymczasem potwór, czymkolwiek był, zdawał się osiągnąć stabilną formę. Edward podniósł z podłogi pistolet, zasłonił żonę własnym ciałem i wycelował w bestię. Ogromne stworzenie przypominało węża. Cielsko pokrywały błyszczące łuski. Zwinięte niczym kobra, wydawało się z pozoru spokojne. Głowę otoczoną kolczastym kołnierzem, zwróciło w przeciwnym kierunku. Patrzyło na coś.

Pod ścianą, obok rozbitego cylindra, skulony siedział doktor Wright. W jego oczach widać było już tylko zwykłe, ludzkie przerażenie. To trwało chwilę. Jedno machnięcie łbem i przeraźliwie ostre kły zatopiły się w ramieniu i torsie mężczyzny. Oczy doktora momentalnie zgasły. Edward wiedział, że on będzie następny. I wtedy się odwróciło. Zamiast pyska węża, którego się spodziewał, zobaczył własną twarz, jak gdyby patrzył w lustro.

Dobrze mu znane uczucia przepłynęły przez niego wezbraną falą, zalały umysł, sparaliżowały ciało. Stał, z wyciągniętą ręką, gotowy oddać strzał. Nie zrobił tego. Opuścił pistolet. Nie byłby w stanie odebrać życia bestii. Mógł jedynie ofiarować swoje, łudząc się, że to zaspokoi jej głód.

Ogłuszający ryk. Ból. Panika. Rozpacz.

Wspomnienie tamtej chwili wróciło do niego gwałtownie. W wiekowej, porośniętej mchem świątyni prawie zginął. Towarzysze go opuścili, uznając za szaleńca, ale on musiał dotrzeć do serca zapomnianego sanktuarium, gdzie legendy mówiły o pradawnym stworzeniu strzegącym skarbu. W słabym świetle pochodni podążał wąskim korytarzem, wśród wilgoci, brudu i robactwa wijącego się pod jego stopami. Zgubił się już po kilkunastu minutach w labiryncie tuneli. Po wielu godzinach dotarł na miejsce. Młody oficer armii brytyjskiej. Odważny i chciwy. Choć nie to było jego główną motywacją. Ciekawość. To ona go zgubiła jak wielu innych przed nim. Grzech pierworodny. Tam pierwszy raz spotkał pradawną siłę. Przybierała różne formy i miała wiele imion.

"Znowu się spotykamy" — usłyszał w głowie — "Ale ty nie pamiętasz. Wierzysz w to, co widzisz, czyż nie? Myślisz, że to wszystko byłoby możliwe, że to wasza zasługa."

— Czym jesteś? Czego ode mnie chcesz? — wykrzyczał Edward.

"Nie powinieneś próbować się uwolnić. Niewiele brakowało, a by cię to zabiło. A tak wiele ci ofiarowałem. Spójrz. To twoje dzieło. Nasze. Szyję dla ciebie tę rzeczywistość sir Taylor, według twojego projektu."

— Za jaką cenę? — zapytał, próbując odepchnąć od siebie myśl, która już kiełkowała w jego umyśle. Stawiał pytania, na które znał odpowiedzi.

"Dobrze wiesz, co mi oddałeś. Pamiętasz chociaż jak mnie nazywają?"

— Czy to wszystko nie jest prawdziwe? To tylko miraż? Czy przez dziesięć lat nic się nie zmieniło?

"Nie obrażaj mnie. Nie tworzę iluzji. To, co widzisz, jest prawdziwe, dopóki mam to, co mi oddałeś. Nie powinniśmy się rozdzielać. Ale muszę grać uczciwie. A więc sir Taylor, czy nadal chcesz być krawcem tej rzeczywistości?"

— Co z nią? Z moją żoną? — Na to pytanie również znał odpowiedź. Widział ją w snach. — Mam nową propozycję — podjął desperacko. Nie miał nic do stracenia.

***

— Opowiedz jeszcze raz, co się wydarzyło tamtego wieczoru — poprosiła, brodząc bosymi stopami w płytkiej wodzie. Była lodowata, ale jej to nie przeszkadzało.

Edward trzymał ją pod rękę, zapatrzony w linię horyzontu, gdzie skały, ocean i zachmurzone niebo zbiegały się w jednym punkcie.

— Nic szczególnego, Elly. Część urządzenia eksplodowała. Wright zginął, a ja zdołałem się uwolnić. Teraz zajmie się tym Scotland Yard. To już nie nasza sprawa — podsumował i westchnął, mając nadzieję, że zniechęci ją to do dalszych pytań. — Wracajmy, robi się chłodno — dodał i odwrócił się, wysuwając w jej stronę drugie ramię, by mogła się go złapać.

Teraz oboje patrzyli na rozległą pustą plażę. Zachodzące słońce rozświetlało piasek i morze, tworząc barwną mozaikę pomarańczy, czerwieni i błękitów. W oddali majaczył zarys ich nowego, niewielkiego domu. Brakowało w nim automatów, ale Eleonorę zachwycała prostota. Mawiała, że ten dom ma duszę. Prowadziły do niego ślady. Fale zacierały odciski butów sir Taylora. Na piasku był jeszcze jeden, podłużny, wijący się trop. Przez moment zastanawiał się, czy gdyby nie on, zobaczyłby ledwie widoczne odbicia nagich stóp żony. Chciał wierzyć, że one faktycznie tam były. Ale czy miało to jeszcze jakieś znaczenie?

— I nie chcesz tam wracać? Do Londynu?

Ścisnął mocniej jej rękę, jakby bojąc się, że może zniknąć.

— Mogłoby ci się teraz nie podobać w stolicy. Tutejsze powietrze ci służy, prawda? Może... może zostaniemy tu dłużej, na rok, dwa? Tak jak chciałaś?

Skinęła głową w odpowiedzi. Wtuliła głowę w jego ramię, tak jak miała to w zwyczaju. Ufnie. Z miłością i oddaniem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro