Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Czarne chmury przysłoniły bordowe niebo usiane tysiącem migoczących gwiazd. Widok nad Doliną Niczego nigdy się nie zmieniał. Zawsze ta sama poświata w kolorze rozcieńczonej krwi i długie, czarne cienie pełzające po nagiej ziemi. Powykręcane w bólu konary drzew pięły się w górę i rozchodziły we wszystkie strony, tworząc ciernistą kopułę nad spękanymi ulicami.

Chudzi, odziani w łachmany niby-ludzie o pustych spojrzeniach w mętnych oczach snuli się między zapuszczonymi domami, robiąc to samo każdego dnia: szukali jedzenia. Przyniesione z wiatrem nadgniłe liście, żołędzie wyjedzone przez tłuste robaki i nadsuszone korzenie były rarytasem, które rzadko podawano do stołu wynędzniałym niby-dzieciom. Żyli i napełniali brzuchy własnym żalem tylko na tyle, by przeżyć. Wiecznie głodni, wiecznie wycieńczeni tkwili w marazmie, wypatrując mijających dni. Przyszłość stanowiła ich przeszłość.

W samym środku Doliny Niczego, pod sklepieniem z nagich gałęzi stała drewniana rezydencja o kamiennej podmurówce. Strzelisty dach wyciągał się w górę, jakby chciał dźgnąć bezksiężycowe niebo i rozedrzeć je na pół. A w środku żył on: Król Niczego.

Piękny mężczyzna o złotych lokach opadających na chmurne czoło, fiołkowej źrenicy patrzącej spod długich, gęstych rzęs na zakrzywiony w żałości świat. Wysoki i smukły, o atletycznej budowie i rumianym policzku władca godzinami przesiadywał w swojej sali koronacyjnej, ściskając w długich palcach kielich z gęstą krwią.

Zakręcił lekko pucharem, patrząc jak posoka obmywa ściankę i przelewa się przez krawędź. Kilka kropel pociekło po szkle, spłynęło po jego białej skórze i opadło na podłogę, tuż obok wypastowanego buta. Przechylił głowę i słabe światło z kandelabru padło na jego twarz. Czarna pustka ziała w oczodole niczym czerwony rubin na białym aksamicie. Skóra na kości policzkowej zwisała luźno stopiona ogniem mroku, ukazując przez krwistą wyrwę dwa rzędy białych zębów i wierzch języka. Nachylił się i powoli, z rozmysłem zlizał krew ze złotego pierścienia.

Król Niczego.

– Wasza wysokość niczego – odezwał się dworny kamerdyner, wchodząc do sali dostojnym krokiem. Czarny surdut pysznił się na jego wąskich ramionach, a długie białe włosy splecione w ciasny warkocz odsłaniały okrągłą twarz dziecka. Stanął przed władcą i ukłonił mu się głęboko, spuszczając wzrok na wysłużone deski. – Masz gościa.

– Co? – rzucił król, odrywając oko od różowawej smugi na palcu. Spojrzał nieprzytomnie na sługę.

– Gość, wasza miłość. Przyjezdna, która prosi o audiencję u miłościwie tu panującego króla Kierana, Władcy Niczego w Dolinie Niczego – zaanonsował, prostując się z godnością. Jego postawę odznaczała niewątpliwa duma z miejsca, do którego przynależał. – Przedstawiła się jako Anwira, córka pana sadów jabłoni za Niby-Rzeką.

– Wprowadź – rzucił z roztargnieniem, poprawiając się na tronie z otartymi obiciami.

Minęło dużo czasu, od kiedy stopa obcego przekroczyła próg królewskiej rezydencji. Kamerdyner skinął głową z szacunkiem i lekkim krokiem wymaszerował z sali.

Kieran nie znał ani pana sadów jabłoni, ani jego córki; nigdy ich nie spotkał. To jednak było nieistotne, bo zwyciężyła ciekawość tego, jak wygląda ktoś spoza Doliny Niczego.

Anwira była – wypadałoby powiedzieć – osobliwa; niepodobna do żadnego z niby-ludzi. Pyzate policzki przyozdabiały różowawe rumieńce, a na karminowych ustach błąkał się nieśmiały uśmiech, gdy tanecznym krokiem przemierzyła salę koronacyjną i stanęła przed obliczem Króla Niczego.

– Wasza wysokość – odezwała się chrapliwym głosem, spoglądając na niego różnokolorowymi oczami. Kieranowi wydawało się, że lewe w kolorze burzowego morza patrzy na niego z nutą kpiny, a prawe zielone jak śliska skóra jadowitego węża wwiercało się w jego duszę, wydrapując z niej kawałek po kawałku wszystko, co jeszcze mu tam zostało. – Przybywam z sadów jabłoni za wzgórzem.

– O co chodzi? – rzucił niecierpliwie, nie bardzo wiedząc, do czego kobieta zmierza.

Ludzie spoza Doliny Niczego bardzo go intrygowali, ale zawsze czegoś chcieli. A Kieran nie lubił się dzielić.

– Słucham? – zapytała zdumiona. Przez chwilę oboje lustrowali się bacznym spojrzeniem, aż w końcu Anwira westchnęła i uśmiechnąwszy się pobłażliwie, dodała: – Pisałeś przecież do mojego ojca, wasza wysokość.

– Bzdura.

– Wyraziłeś zainteresowanie przedstawioną ci ofertą, królu... – kontynuowała, lekko przekrzywiając głowę na bok. Kieran nadal nie rozumiał, o czym mówiła. – Wysłaliśmy w zeszłym roku ofertę, a wasza wysokość zażądała jabłek do spróbowania, więc w imieniu mojego ojca, przywiozłam je do Doliny Niczego.

– Nie odpisałem na żaden list z sadu jabłek, ba! Ja nigdy takiego nie dostałem. I nie chcę jabłek – odciął ostro.

Stracił zainteresowanie dziewczyną, która najwyraźniej była kolejnym oszustem, próbującym położyć ręce na jego skarbie. Uniósł dzwoneczek spoczywający na stoliku obok podłokietnika i potrząsnął nim ze złością.

– Wasza wysokość – odezwała się, podchodząc o krok. – Proszę mi wybaczyć tę zuchwałość...

– Wybaczam, ale jabłek nie chcę.

– Czy mogę zostać w Dolinie Niczego przez kilka dni, wasza miłość? Zamieć śnieżna za wzgórzem opóźniła mój przyjazd tutaj o wiele dni, a teraz, gdy rozszalała się na dobre...

Kamerdyner wszedł do sali i podszedł do stołu. Jego twarz przypominała teatralną maskę wytworzoną przez najzdolniejszego w swoim fachu rzemieślnika; choć wydawała się nie wyrażać żadnych emocji, oczy patrzyły mądrze, uważnie lustrując wszystko dookoła, jakby nic nie mogło umknąć uwadze Dumana.

Tuż pod krzywo powieszonym obrazem, stała karafka z krwią. Każde ze stojących obok naczyń pochodziło z innego kompletu; Duman wziął kryształową szklanicę i nalał do niej posoki, by od razu zanieść ją Kieranowi.

– Pozwalam ci zostać. Duman, zaprowadź ją do pokoju gościnnego – zwrócił się do sługi. Zgiął kilka razy palce, pospieszając kamerdynera i niemal się uśmiechnął, gdy przyjmował szkło. – Stangreta wyślij do stajni.

– Jakiego stangreta, wasza wysokość? – zapytała zaintrygowana Anwira. – Kozy wchodzą na wozy, wasza wysokość.

Spojrzał na nią skonsternowany, ale w końcu potrząsnął głową i machnął lekceważąco dłonią, tym samym odprawiając ją sprzed swego oblicza. Dygnęła grzecznie, a fałdy brązowego materiału podróżnej sukni zamiotły podłogę, wzbijając w powietrze zeschłe liście.

Kieran został nareszcie sam i po raz kolejny osunął się na swoim tronie, wbijając znużone spojrzenie w okryty pajęczyną kominek, w którym nigdy nie palił się ogień. Nie widział już w Anwirze niczego ciekawego. Co więcej, jej obecność stała się dla niego nieprzyjemna, jak drzazga pod paznokciem. Słodycz jej uśmiechu miała w sobie tajemniczą nutę, która bardziej niż intrygowała Kierana, nakazywała mu pozbyć się dziewczyny z Doliny Niczego.


꧁𒀯☾𒀯꧂

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro