Rozdział 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Anwira miała niezaspokojony głód wiedzy. Siedząc rozpostarty na swoim tronie Kieran widział przez wysokie okna, jak pochylona nisko ku ziemi przechadza się alejkami w różanym ogrodzie. Przekładał w zamyśleniu czerwone jabłko z ręki do ręki, patrząc jak dziewczyna zgrabnie mija rozrośnięte krzaki. Tylko co jakiś czas trącała delikatnie ramieniem poczerniałe pąki, a wtedy pojedyncze płatki odpadały i huśtając się leniwie na wietrze, dotykały jałowej ziemi. Wszystko wydawało się ją zachwycać; rozjuszone kruki czyszczące pióra na parapecie, karaluchy przebiegające tuż obok niej po obdrapanych ścianach w holu, czy znużone psy z zapadłymi bokami. Władca z początku ignorował pełne zachwytu okrzyki, jednak z czasem ciekawość zwyciężyła i zaczął podążać za łaknącą przygód dziewczyną.

Zwiedzali Dolinę Niczego, podziwiając ciernistą kopułę nad królestwem Kierana. Zaglądali przez okna do domów otępiałych niby-ludzi i obserwowali dyszące w błocie sinawe świniaki. Wszystko wzbudzało niezmiennych zachwyt u Anwiry. Śmiała się głośno, ignorując zdumione spojrzenia dzieci i chrupała jabłka, co rusz wskazując władcy splątane konary drzew.

– Wasza wysokość – odezwała się, patrząc na niego z niedowierzaniem spod długich rzęs. – Przecież tu widać nosek, malutkie uszka i ząb!

– Dziki mają świńskie ryje, a nie noski – zauważył, przyglądając się obłupanej korze. Przycisnął czerwone jabłko do policzka, przechylając głowę do boku. – Nie widzę tam dzika.

– Bo nie patrzysz wystarczająco uważnie, wasza wysokość! – odpowiedziała ze śmiechem i chwyciwszy go pod rękę, przyciągnęła bliżej. Przesunęła smukłymi palcami po pęknięciach, tworząc jakiś zawiły wzór, który w jej mniemaniu przedstawiał dzikie prosię. Kieran nadal nie widział tego, co chciała mu pokazać. – Wasza miłość ma w sobie zbyt dużo powagi!

– Jestem królem – zauważył przytomnie, wyswobadzając rękę z jej uścisku.

Nie wydawała się tym urażona. Posłała mu szeroki uśmiech i obeszła drzewo dookoła. Wiatr prześlizgnął się między drzewami, targając jej rozpuszczone włosy. Odgarnęła je niedbałym gestem, przymykając na chwilę oczy, gdy chłodny podmuch pieścił rumianą skórę na jej twarzy. Otworzyła gwałtownie oczy i z uśmiechem na twarzy, ruszyła przed siebie tanecznym krokiem.

– A tutaj widzę lisa!

– Co ty znowu opowiadasz – westchnął poirytowany, ale podążył jej śladem. Oczywiście nie widział tam żadnego lisa. W ogóle niczego nie widział. Tylko korę; twardą niczym kamień i chropowatą jak rybie łuski.

꧁𒀯☾𒀯꧂

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro