Rozdział 5

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Anwira z każdym kolejnym dniem czuła się coraz swobodniej w rezydencji w Dolinie Niczego. Towarzyszyła Kieranowi przy wszystkich posiłkach, przesiadywała w sali koronacyjnej i... gotowała. Duman stracił całkowitą kontrolę nad kuchnią, a co gorsze – królewski kucharz też. Obaj stali z rozłożonymi rękoma, mętnie tłumacząc, że próbowali wyprowadzić ją na korytarz, ale nim się obejrzeli sami stali na zewnątrz, a ona zatrzaskiwała za nimi drzwi.

– Co. To. Jest – wycedził Kieran, patrząc z obrzydzeniem na talerz, który Anwira postawiła przed nim, uśmiechając się słodko od ucha do ucha.

– Stek z sosem jabłkowym! – zawołała radośnie i zamilkła, widząc jego pełne zgrozy spojrzenie. – Nie wiem, jakie to mięso. Chyba wieprzowina, wasza wysokość – uściśliła, mylnie odbierając jego reakcję.

Kieran opadł na krzesło i nadal ściskając w dłoni jabłko, wycelował w Anwirę palcem.

– Kto ci dał wstęp do kuchni?!

– A powinnam była prosić o pozwolenie? – dopytała skruszona i posłała mu kolejny nieśmiały uśmiech. Płomień świecy odbijający się w jej dużych, kasztanowych oczach zatańczył wesoło, niczym mały chochlik na ciele umarłego. – Będę pamiętać na przyszłość.

Kieran jęknął i zasłonił przedramieniem oczy. Cisza przeciągała się nieznośnie, bo żadne z nich – z różnych powodów – nie zdecydowało odezwać się pierwsze. Anwira czekała cierpliwie u jego boku, aż w końcu władca westchnął i wyprostowawszy się w krześle, odesłał ją sztywnym gestem dłoni. Dziewczyna opuściła jadalnię bez słowa, a po chwili za krzesłem Kierana cicho niczym zjawa pojawił się Duman.

– Zabierz... to z moich oczu i podaj mi posiłek.

– Oczywiście, wasza wysokość – odpowiedział pospiesznie mężczyzna i z zafrasowaniem wymalowanym na dziecięcej twarzy, zebrał ze stołu przypalony kawał mięsa oblany czymś na podobieństwo psich wymiocin.

– Wieprzowina – parsknął z niedowierzaniem Kieran. Najwyraźniej lista absurdalnych pomysłów Anwiry nie miała końca.

Duman postawił przed nim soczysty kawałek mięsa, z którego powoli sączyła się lepka krew. Kieran uśmiechnął się szeroko. Od razu poprawił mu się humor.

Córka pana sadu jabłek w żaden sposób jednak nie zraziła się swoją kulinarną katastrofą i z nową energią przystąpiła do działania: przyciągnęła sobie stół do sali tronowej. Wytarła porządnie poplamiony blat, przyniosła długie noże, kształtem przypominające krowie żebro i ze skupieniem na rumianej buzi wzięła się do pracy. Robiła dla Kierana jabłkowe desery; słodki poncz, którego złocista tafla mieniła się w półmroku sali, babeczki z musem tak soczystym, że ściekał po brodzie, gdy tylko zanurzyło się w nim zęby i tarty o rumianym spodzie z przypudrowanymi cynamonem jabłkami pod cukrową pierzynką. Pewna siebie z uśmiechem tak szerokim, jakby w Dolinie Niczego zawitała pierwsza od nie wiadomo kiedy burza, stawiała przed nim łakocie i z rękoma wspartymi na biodrach, czekała.

A Kieran niezmiennie posyłał jej oburzone spojrzenie i odsuwał pozłacane półmiski.

I tak mijały im dni. Królowi Niczego i córce pana sadów jabłek.

Pomimo obrzydliwych słodkości, jakie Anwira niestrudzenie dla niego przygotowywała, przyprawiając go o nudności przeistaczające się niekiedy w torsje, ich wspólne wyprawy po Dolinie Niczego stawały się dla Kierana coraz przyjemniejsze. Nieograniczona niczym ciekawość dziewczyny przekonała go do wyrwania się ze stagnacji i wyjścia poza rezydencję. Na nowo odkrył piękno swojego królestwa, estetykę miejsca, w które tchnął życie.

Piękne, czarne konie Kierana wierzgały wściekle za każdym razem, gdy Anwira próbowała się do nich zbliżyć, więc w końcu zdecydowali się na piesze wędrówki. Chodzili wzdłuż Niby-Rzeki, obserwując przesuwające się pod taflą podłużne cienie. W szczególny zachwyt wprawiła ich chmara niewielkich ryb, z wyżartymi brzuchami, która rzuciła się na dużego suma. Jego wielkie usta otwierały i zamykały się w niemym krzyku, a wielkie oczy wpatrywały się prosto w Kierana, błagając, by skrócił jego męki. Bo nie było już, co ratować.

A Kieran stał na okrytym brązowawym grzybem mostku i podrzucając w dłoni czerwone jabłko, przyglądał się scenie rozgrywającej się u jego stóp. Nieskończone piękno. Westchnął, rozmasowując pulsującą nagłym bólem skroń.

– Jak to jest władać takim królestwem, wasza wysokość? – zapytała z przejęciem Anwira.

Drgnął i spojrzał na nią skonsternowany. Ławica małych rybek już dawno rozerwała suma na strzępy i obgryzła dokładnie ości, ale dziewczyna nadal co jakiś czas obracała się ku rzece w nadziei, że zobaczy widmo wspomnień tego wydarzenia. Nic takiego nie nastąpiło. Napastnicy rozpłynęli się w swoje strony, a woda znów popłynęła wartkim, już niczym niezmąconym strumieniem.

– Jakby czyhało na mnie stado ryb – odpowiedział po namyśle.

Skinęła głową w zadumie, ale nic nie odpowiedziała. Dziewczę takie jak ona, nawet jeżeli majętne, nie mogło zrozumieć brzemienia władzy i odpowiedzialności za swoje ziemie.

Kieran pokazał Anwirze miejsce, które kochał najbardziej, a którego nie widział już od dawna. Wraz z dniami uciekającymi z jego jaźni jak dym z ogniska wzbijający się wysoko w chmury, Kieran czuł się coraz bardziej otępiały, coraz cięższy na duchu i ciele, które z każdym kolejnym dniem wrastało w tron głębiej i głębiej. Wyraźnie ciągnęło go z powrotem na siedzisko, gdy podnosił się, by iść na spoczynek, kładąc jabłko na stoliczku obok tronu.

A tak kochał ten magiczny widok, który rozciągał się przed ich oczami.

Pole makowe.

Pośród połaci wypalonej ziemi pyszniły się czerwone główki, wyginając smukłe łodyżki w mistycznym tańcu. Kieran zmrużył oczy, przyglądając im się dokładnie. Wydawało mu się, że ogród falujących w bezwietrzny dzień kwiatów jest mniejszy niż ostatnim razem, gdy go widział.

– Coś niesamowitego! Cóż to jest?! – zapiszczała radośnie Anwira i zbiegła ze wzgórza, chcąc dotknąć roślin, ale Kieran był szybszy. Złapał ją za przedramię tak mocno, że krzyknęła z bólu i szarpnął do tyłu.

– Nie dotykaj – warknął, brutalnym szarpnięciem odciągając ją od kwiatów. – Maki, chyba widzisz?!

– Ale co to jest?! – ponowiła cicho pytanie, wodząc po nich zachwyconym wzrokiem.

Wywrócił oczami, po raz kolejny nie rozumiejąc jej pytania. Wzruszył ramionami i bez krzty delikatności popchnął ją z powrotem na wzniesienie.

Krajobraz nagich pól z pojedynczymi drzewami na tle czerwieniejącego się nieba towarzyszył im niezmiennie, ale tym razem Anwira wydawała się dużo bardziej poruszona niż podczas ich poprzednich wycieczek. Widok pola makowego wdarł się do jej serca i umysłu, wyżarł pod powiekami, nie pozwalając o sobie zapomnieć. Zwykle gadatliwa, tym razem zasznurowała usta, wzdychając czasami i oglądając się przez ramię, choć Kieran uprzedził ją, że nie wolno jej tutaj wracać. Zaczął żałować, że pokazał jej to miejsce. Za bardzo się nim interesowała, za dużo o nim myślała.

Szli niespiesznym krokiem po wyschniętej ziemi, a robaki o długich tułowiach znikały w pęknięciach gleby, poruszając zwinnie dziesiątkami odnóży. Kieran zatrzymał się i przez chwilę obserwował, jak giętkie ciało bezkręgowca przemyka między kamykami i ześlizguje się z wytyczonej dróżki, znikając mu z oczu. Tknęła go dziwna myśl, jakby to było, gdyby ten tajemniczy mieszkaniec podziemi nie uciekł, tylko wspiął się po jego bucie i wślizgnął pod nogawkę? Co by czuł, gdyby te małe nóżki szybko mknęły po jego skórze, wędrując po łydce, a potem udzie, dalej w górę? Czuł wijący się odwłok, okrążający jego biodro, wspinający się po piersi, aż po szyję, a potem wślizgujący się w dziurę na jego policzku, aż na język. Czy staliby się wtedy jednością? Czy jego jestestwo jeszcze bardziej scaliłoby się z tym, co tak ukochał? Z tym, co stworzył?

– Zajdźmy do mojego powozu, chciałabym rozdać dzieciom jabłka, wasza wysokość – odezwała się Anwira, wyrywając go z zamyślenia. Kieran westchnął i przytaknął otępiały głową.

– Nie chcą twoich jabłek – odezwał się ponuro, podnosząc na nią wzrok.

Dziewczyna wpatrywała się szeroko otwartymi oczami w owoc, który władca nadal bezwiednie przyciskał do boku. Już miał je włożyć do kieszeni, gdy dojrzał złotawą poświatę sączącą się spomiędzy jego palców. Rozłożył palce, trzymając jabłko o błyszczącej skórce na wyciągniętej dłoni. Mieniące się niegdyś czerwienią, teraz miejscami przybrało kolor szczerego złota. Kieran zdał sobie sprawę, że jest też dużo cięższe, niż było. Drgnął i wcisnął jabłko do kieszeni spodni, po czym przyspieszył kroku. Już raz mu się to zdarzyło, wtedy gdy wszystko się zaczęło. Żałował tylko, że Anwira też to widziała. Przez głowę przemknęła mu ponura myśl, że owoc złoci się i niemal mieni własnym blaskiem, ale on sam po raz pierwszy od lat czuje się coraz słabiej. Cóż za ironia.

W milczeniu udali się do powozu Anwiry, do którego nigdy nie zaprzęgnięto koni, a który dotarł aż do serca Doliny Niczego. Córka pana sadów jabłek otworzyła drzwi i wyjęła wiklinowy kosz z tylnego siedzenia. Podeszła do kufra znajdującego się między tylnymi kołami pojazdu i wyjęła z niego okrągłe, duże jabłka. W skupieniu układała owoce w koszu, tak by żadnego z nich nie obić. Zawsze obchodziła się z nimi nadzwyczaj delikatnie. Kieran oparł się o ścianę sieni i wcisnął dłoń do kieszeni, dotykając opuszkami palców swojego jabłka. Wydawało mu się, że jeszcze przybrało na wadze, od kiedy oglądał je przy Polu Makowym. Zaciskając dłonie na jabłku, ignorował bolesny ucisk w piersi. Czyżby za dużo dziś chodził? Zmęczył się? Bzdura. Nigdy nie dopadały go żadne słabostki. Nie dał po sobie nic poznać i podążył za Anwirą między domy niby-ludzi, by znaleźć niby-dzieci.

W pierwszym odruchu wychudzone, niskie istoty o człowieczych kształtach i nieproporcjonalnie dużych głowach schowały się za konarami drzew, jak zawsze, gdy Anwira wychodziła do nich z jabłkami. Tym razem jednak mała dziewczynka o brudnej buzi i zapadniętych policzkach wysunęła się z cienia. Powłócząc patyczkowatymi nogami, zbliżyła się do drżącej w ekscytacji córki pana sadów. Uniosła flegmatycznie rękę i powoli zacisnęła palce na jabłku.

Pozostałe niby-dzieci powoli wyłaniały się z mroku i w całkowitym milczeniu przyjmowały prezenty od Anwiry, która przemawiała do nich cicho czułe słowa. Kieran widział tę bezinteresowną miłość w jej zaszklonych oczach i delikatnych gestach, gdy przygładzała brudne włoski. Widział to i tego nie rozumiał.

Mała dziewczynka, która jako pierwsza przyjęła jabłko, jako jedyna nie zniknęła w ciemnościach. Długo trzymała owoc przed twarzą, przyglądając mu się dokładnie. W końcu wgryzła się w jędrną skórkę i pochłonęła słodki miąższ razem z ogryzkiem, pestkami i ogonkiem.

Kieran nawet nie zauważył, kiedy sam sięgnął po swoje złotawe jabłko, ugryzł kawałek i przełknął pomimo goryczy palącej go w język. W ustach pozostał mu posmak ziemi, metalu i czegoś jeszcze, czego nie umiał nazwać. Zdumiony odsunął szybko owoc od ust i wcisnął do kieszeni, powstrzymując odruch wymiotny. Jabłko opadło ciężko na dno, ciągnąc spodnie w dół. Zamrugał zdumiony, ignorując pytające spojrzenie Anwiry.

– Zadowolona? – zapytał chłodno, wycierając dyskretnie lepką dłoń w spodnie.

– Bardzo.

– To wracajmy – zarządził i nie czekając na jej reakcje, ruszył w stronę królewskiej rezydencji. Źle się czuł; czaszka pulsowała tępym bólem, a żołądek skurczył się tak bardzo, że podszedł mu aż pod przeponę. Nie mógł oddychać. Przekroczywszy próg rezydencji, odłożył złote jabłko na stoliczek obok tronu i nakazał Dumanowi naszykować sobie kąpieli, a potem ogrzać łoże. Nic nie pomogło. Wstrząsały nim dreszcze, szczękał zębami z zimna i świat przed oczami tracił na ostrości.

To jabłko było zatrute, przeszło mu przez myśl, gdy po wielu godzinach rzucania się w pościeli w końcu zerwał się z łóżka i doczołgał do drzwi. Upadł na podłogę i uderzył głową o kant toaletki. Odgłosy za drzwiami przycichły, czerwonawe światło w sypialni zdominowała czerń i Kieran odpłynął.

Otuliła go wyzwalająca nicość; kojąca cisza i ciemność tak potężna, że pochłonęła wszystko dookoła. To było chyba szczęście.

꧁𒀯☾𒀯꧂

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro