Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nie wiedział, ile czasu leżał na podłodze z twarzą pokrytą wymiocinami, ciałem rozpalonym w gorączce i drżący z zimna, ale gdy się obudził, czuł się lekko i rześko. Nic go nie bolało, a uczucie odrętwienia, które skuło jego ciało żelaznymi kajdanami wiele, wiele lat temu, zniknęło. Podniósł się i szybkim gestem zrzucił z siebie brudną koszulę nocną.

– Duman! – krzyknął w roztargnieniu, rozglądając się za świeżym ubraniem, które już powinno leżeć na stoliku ze szklanym blatem przygotowane dla niego. Jak co dzień. – Duman!

Wtedy tknęło go, że Duman powinien był nad nim czuwać, gdy tak fatalnie się czuł. Nie było ubrań i kamerdyner nie przychodził na jego wołanie. Zwykle czekał pod drzwiami gotowy, by służyć, ale nie tym razem.

– Służba! – krzyknął Kieran i syknął, gdy fala bólu przeszła go od czubka palców lewej ręki aż po łokieć.

Chwycił się za przedramię i spojrzał ze zdumieniem na białą skórę. Wydawało się, że pod aksamitną powłoką poruszały się chrabąszcze; biegały w te i z powrotem, drażniąc mięśnie i rozrywając cienkie żyłki. Podskórne wylewy znaczyły drogę ich wędrówki. Sapnął zdumiony i rzucił się w stronę garderoby. Zerwał z wieszaków tunikę i wciągnąwszy ją na siebie, wypadł z pokoju.

– Duman! – Odpowiedziała mu cisza.

Puścił się biegiem przez korytarz, który oświetlały tylko nieliczne lampy. Słabe płomyki migały na wątłych knotach wypalonych świec, gdy zeskakiwał po dwa stopnie, by jak najszybciej znaleźć się na parterze.

– Królu... – Słaby głos kamerdynera dobiegł go z sali tronowej. Kieran wpadł do pomieszczenia, rozglądając się w panice. Duman stał na szeroko rozstawionych, lekko przygiętych nogach z rękoma zwieszonymi wzdłuż ciała. Patrzył na władcę szeroko otwartymi oczami, w których czaiły się strach w najczystszej postaci. – Panienka Anwira...

– Gdzie ona jest? – odezwał się niecierpliwie król, podchodząc do niego. Chwycił rękaw jego surduta i uniósł, a ramię opadło bezwładnie z powrotem.

– Widziałem, jak wybiegała z sali tronowej z torbą. Wołałem, ale nie reagowała – wyjaśnił piskliwym głosem. Sapnął i jego głowa wykręciła się do tyłu, by po chwili wrócić na swoje miejsce.

Kieran odsunął się od Dumana i z sercem w gardle rzucił się do kredensu za tronem. Szarpnął za złote obręcze i rozwarł drzwiczki na oścież. Bordowa poduszka leżała na swoim miejscu, ale zamiast korony z plecionych złotych cierni, na materiale był tylko popiół. Wciągnął powietrze ze świstem i okręcił się na piętach, rozglądając po sali tronowej.

Skoro korona nie miała już znaczenia, to...

Nie było Go.

Kieran rzucił się do stołu, na którym Anwira przygotowywała jabłkowe słodkości. Rozrzucał w panice rondle, talerze, mieszadła i łyżki, ale nigdzie nie widział złotawego jabłka. Zamaszystym gestem zrzucił wszystko ze stołu, krzycząc ile sił w płucach. Furia władcy wstrząsnęła rezydencją. Ściany zachrobotały, podłoga zadrżała, a z sufitu posypało się kilka desek, wzbijając kurz. Chmura drzazg opadła na Kierana, a chwilę później szyby w oknach pękły z trzaskiem, rozsypując się migotliwymi drobinkami po sali tronowej.

– Wyjechała... Z... Doliny... Niczego... Wasza wys... – wydusił Duman i zamarł. Jego usta rozwarły się i jęk bólu przeszył odgłosy walącego się budynku. Różowy język wypadł z ust, a białe zęby posypały się na podłogę jak koraliki. Alabastrowa skóra na dziecięcej twarzy zabulgotała i spłynęła po pięknym surducie. Sługa jęczał w agonii, patrząc błagalnie na swego władcę, dopóki gałki oczne nie wyskoczyły z oczodołów, spadły na podłogę i potoczyły się pod stopy Kierana. Krew chlusnęła i wnętrzności wypłynęły nogawkami i rękawami, tworząc makabryczną kałużę wokół stery ubrań, niegdyś szykownego kamerdynera.

– Duman!! – wrzasnął wściekle Kieran i królewska rezydencja rozpadła się z hukiem.

A tam stał on. Król Niczego pośród niczego.

Blady z wściekłości, zacisnął mocno palce na nagich kościach lewej ręki. Skóra, mięśnie i krew spłynęły z jego przedramienia razem z ciałem Dumana.

– Ta kurwa mnie oszukała – wycedził, dysząc niczym rozjuszony byk. – Ukradła co moje!

Potykając się i upadając, Kieran przeszedł po zgliszczach swojego domu i ruszył biegiem za żywopłot, gdzie niegdyś znajdowała się jego stajnia. Tylko jeden czarny rumak, którego dostał od brata, stał pośród ruin w bagnie wnętrzności swoich towarzyszy. Spojrzał na Kierana czerwonymi ślepiami, całym sobą przekazując mu swoją wściekłość. Jego oczy zdawały się mówić: zabijmy ją.

Król Niczego dosiadł swojego wierzchowca i docisnąwszy pięty do boków, ruszył w pogoń.

Gnali między zgliszczami domów niby-ludzi, a rozpędzony w galopie koń, kopytami rozbryzgiwał miękkie organy i jeszcze ciepłą posokę. Kieran wyraźnie słyszał, jak ogier rozdeptuje jedno z jabłek schowane w fartuszku pozostałym po niby-dziecku.

Przemknęli przez połacie wyjałowionych ziem, aż do pola makowego. Skąpane w ogniu czerwone kwiaty wiły się w szaleńczym tańcu, zagrzewając Kierana do walki. Płomienie trzaskały głośno, otulając swym ciepłem rozwścieczone maki. Iskry wzbijały się ku niebu, oświetlając władcy drogę i wskazując kierunek pościgu. Języki ognia formowały się w długie wstęgi i jeden organizm kładły na polu, tworząc błyskający tunel prowadzący ku Anwirze.

Córka pana sadów wspinała się na wzgórze, nie oglądając się za siebie. Jedną ręką przyciskała do piersi lnianą torbę, a drugą podtrzymywała spódnicę.

Kieran czuł, że dziewczyna się boi, że jest świadoma nieuchronnego końca, a mimo to walczyła. To jeszcze bardziej go rozwścieczyło.

– Rozerwę cię na strzępy, głupia suko. Będziesz błagała o śmierć – wycedził Kieran i popędził rumaka. Ogień nad polem makowym buchnął płomieniem o mocy tak niszczycielskiej, jak żądza zemsty Kierana.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro