I. Albo ty, albo ja

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Maya klęczała w błocie, schowana między szprychami drewnianego wozu. Od smrodu rozkładających się ryb łzawiły jej oczy. Przyciskała brudną dłoń do ust, żeby nikt nie usłyszał, jak głośno oddychała. Obserwowała w napięciu powolny przemarsz rzędu postaci odzianych w długie, czarne szaty i maski, zakrywające twarze. Ustawili ludzi na targu w jednym szeregu. To była rutynowa kontrola. Każdy musiał się jej poddać. Maya też powinna, ale wiedziała, jak by się to dla niej skończyło.

Zabraliby ją. Nie pozwoliliby wrócić do domu. A tam czekał na nią ojciec i brat. Głodni i niezdolni, żeby samodzielnie się nakarmić. Liczyli, że coś ukradnie. Żaden z nich nawet się nie łudził, że zdobyłaby jedzenie uczciwie. Nie w tym mieście. Nie w tych warunkach. Nie w tym życiu.

Jeden z chłopów nie dał rady utrzymać emocji na wodzy. Rozpłakał się i wystąpił z szeregu. Opadł na kolana i uniósł ręce w pokojowym geście.

– Błagam! Puśćcie mnie! Jestem chory! Przysięgam! – wyjąkał.

Kilkoro zamaskowanych postaci otoczyło go ciasnym kręgiem i pochyliło się nad nim tak nisko, że niemal dotykali jego czoła.

Co za idiota. Nic nie wskóra takim zachowaniem, pomyślała Maya. Na pewno był zdrowy i tylko grał na zwłokę. Czyżby chciał wziąć Czarne Szaty na litość? Dobrze, że wciąż zasłaniała sobie usta, bo ciche parsknięcie, które jej się wyrwało, mogłoby ją wydać.

Mężczyzna tymczasem zawodził z coraz większą pasją. Wyglądał żałośnie. Był dosłownie o krok od porwania w strzępy swojej poszarzałej z brudu koszuli. Wzbudzał coraz większe zainteresowanie. Zdecydowanie był głupi... a może jednak nie? Olśnienie spłynęło na Mayę tak nagle, że aż się skrzywiła. Jak mogła na to nie wpaść wcześniej?

Ostrożnie rozejrzała się na boki. Przez dłuższy czas nie dostrzegła nic podejrzanego. Pozostali ludzie stali karnie w szeregu i czekali na swoją kolej. Jedni drżeli i płakali, inni wydawali się pogodzeni z losem. Niektórzy nawet nie patrzyli na tego mężczyznę. Ciekawe, ilu z nich było zdrowych, jak Maya...

– Litości! – zawył mężczyzna.

Nagle zauważyła nieznaczny ruch po swojej prawej stronie. Ktoś poruszał się na czworaka w ślimaczym tempie. Czarne Szaty nie mogły tego widzieć, bo ludzie, których zebrali w szeregu, skutecznie to zasłaniali. Wytężyła wzrok. Była prawie pewna, że to kobieta. Niosła coś pod szeroką peleryną. Przyciskała to do swojego brzucha. Ciekawe co ukradła...

Czy to możliwe, że mężczyzna odstawiał ten teatr dla niej? Pewnie działali w zmowie. Jeśli mówił prawdę, Czarne Szaty puszczą go wolno. Chorzy nie byli potrzebni. Po prostu zaczekają, aż magia sama go wykończy.

Cholerna magia, przez którą ojciec Mayi stracił nogę, a brat z trudem samodzielnie oddychał. Matka zmarła już dawno temu. Na tę samą powszechną chorobę, która trawiła prawie każdego, tylko nie Mayę. A dlaczego? Tego nie potrafiła wytłumaczyć.

Kobieta przesuwająca się na czworaka przystanęła i wolno obróciła głowę w bok. Maya wstrzymała oddech. Buntowniczka spojrzała jej prosto w oczy. Łzy wyrzeźbiły mokrą ścieżkę na twarzy, pokrytej grubą warstwą brudu. Pogładziła to, co trzymała pod peleryną i dopiero wtedy Maya zorientowała się, że kobieta dotykała swojego brzucha. Była w zaawansowanej ciąży. Teraz stało się jasne, dlaczego nie stanęła w szeregu.

Dzieci były nawet cenniejsze, niż zdrowi. Nie dziedziczyły choroby. Od dwudziestu lat wszystkie ciężarne miały obowiązek stawiać się w zamku od razu, gdy tylko zyskały pewność odnośnie swego stanu. Często donosili na nie sąsiedzi, a wtedy Czarne Szaty przychodziły po nie do domów i wywlekały je z nich siłą. Jeśli dożyły do rozwiązania, a dziecko nie urodziło się martwe, miały dwa wyjścia — oddać je królowi, albo udusić pępowiną, zanim władca wyciągnie po nie swoje ręce. Każda z tych decyzji kończyła się dla nich wyrokiem śmierci, ale wśród dzikich tłumów przerażonych kobiet znajdowały się i takie, które wolały zabić, niż oddać te niewinne istoty.

Nikt tak naprawdę nie wiedział, po co królowi były te dzieci. Jedni powiadali, że poddawał je tresurze i wychowywał na najbardziej lojalnych poddanych. Drudzy twierdzili, że składał z nich ofiary, aby rządzić wiecznie. Trzeci z kolei uważali, że Król też jest chory i tylko dzięki temu, że je zjada, nadal żyje. Tylko takie mięso potrafił strawić.

Ciężarna kobieta patrzyła na Mayą z lękiem. Zadrżała i ledwo dostrzegalnie pokręciła głową. Mężczyzna, który odciągał od niej uwagę, zaczął tracić zainteresowanie. Umilkł. Widocznie Czarne Szaty mu w tym pomogły. Dokądkolwiek zmierzała ta kobieta, szanse na to, że jej się uda drastycznie zmalały. Gdyby Czarne Szaty ją zauważyły, zostawiliby tych wszystkich ludzi z szeregu. Skupiliby się w pełni na niej. Powstałoby zamieszanie, a Maya kocha chaos. Wtedy najłatwiej napchać kieszenie i zniknąć niezauważonym.

Oderwała wzrok od ciężarnej i rozejrzała się wokół siebie. Niewiele myśląc, sięgnęła po kamień i zacisnęła go w dłoni. Zbliżyła się do szprych wozu. Wyciągnęła procę z kieszeni i wycelowała w szyld straganu, pod którym klęczała kobieta. Zanim strzeliła, jeszcze raz na nią spojrzała. Już nie zobaczyła lęku. Z oczu ciężarnej ziała czysta nienawiść, ale Maya się tym nie przejęła. Nawet kiedy wyczytała z ruchu warg dwa słowa, których nie dało się pomylić z żadnymi innymi.

Przeklinam cię, powiedziała ciężarna, a Maya posłała kamień prosto w drewnianą deskę. Uderzył w nią z hukiem. Sprawił, że zaczęła się chybotać, a nienaoliwione zawiasy zaskrzypiały złowieszczo. Ludzie w szeregu instynktownie odwrócili głowy w kierunku hałasu. Czarne Szaty rozpędziły ich na boki, torując sobie drogę do ciężarnej. Szarpnęli ją z ziemi. Kopała i krzyczała, ale jej opór był daremny. Zbili się w ciasną gromadę dookoła niej i ruszyli w kierunku zamku.

Maya wyczołgała się spod wozu i rzuciła w kierunku straganu z pieczywem. Chwyciła jeszcze ciepły bochen chleba i wsunęła go pod pachę. Z sąsiedniej lady zgarnęła kawałek sera, a potem rozejrzała się gorączkowo. Szukała mięsa, ale czuła, że tak łatwo go nie znajdzie.

Kiedy Czarne Szaty opuściły targ, ludzie obudzili się z letargu. Część z nich chwiejnym krokiem opuściła szereg. Pewnie chcieli skorzystać z zamieszania tak, jak Maya. Dziewczyna obejrzała się nerwowo przez ramię i wypuściła z piersi drżący oddech. To, co zabrała, musiało wystarczyć. Pora uciekać.

Odwróciła się na pięcie i już miała ruszyć do lasu, gdy ktoś szarpnął ją za rękę i wciągnął za ladę z taką siłą, że aż upadła.

– Okradłaś mnie, mała? – spytał ponurym szeptem piekarz.

Maya potrząsnęła głową i spróbowała się podnieść, ale mężczyzna przydepnął jej prawą dłoń. Sapnęła z bólu. Wiedziała, że krzyk by jej tylko zaszkodził, więc się od niego powstrzymała.

– Wydajesz się nieco za młoda na matkę – stwierdził, pochylając się nad nią tak nisko, że poczuła na policzku jego nieświeży oddech. – Ile za tobą wiosen, ślicznotko?

– Dwanaście – odparła potulnie Maya.

Była na przegranej pozycji. Nie miała innego wyboru, jak się podporządkować i modlić o zlitowanie.

– Więc to raczej nie dziecko tam skrywasz – mruknął i wsunął dłoń pod jej płaszcz. Wyciągnął spod niego bochen chleba i uśmiechnął się triumfalnie. – Zdaje się, że to należy do mnie.

– Bardzo przepraszam, byłam taka głodna – rozpłakała się.

– Nie ze mną te numery – warknął. – Już cię tu wcześniej widziałem, mała. Jesteś wyjątkowo bezczelna i masz pecha, bo trafiłaś na mój zły dzień.

Wciąż trzymał stopę na jej dłoni. Nie miała jak się uwolnić. Obserwowała z coraz większym przerażeniem, jak piekarz najpierw rozgląda się po izbie, a potem po coś sięga.

– Złodziejom obcina się prawą dłoń – oznajmił, zaciskając palce na tasaku.

Maya zbladła. Jej oddech przyspieszył. Jeśli straci rękę, równie dobrze mogłaby poprosić piekarza, żeby po prostu ją zabił. Ją i jej rodzinę, której już nie będzie w stanie wykarmić.

– Ale jestem na tyle miłosierny, że pozwolę ci wybrać, jeśli wolisz zostać bez lewej – dodał, wykrzywiając usta w okrutnym uśmiechu.

Maya szarpnęła się, jak ryba na haczyku. Traciła czucie w palcach, które przygniatał ciężki bucior. Przełknęła łzy i wstrzymała oddech.

– No, dalej, ślicznotko! Którą dłoń lubisz bardziej? – ponaglił ją. – Liczę do trzech i pozbawię cię możliwości wyboru.

– Proszę, nie – szepnęła.

– Raz – wymruczał głosem wprost ociekającym jadem.

– Czekaj! – jęknęła i znów spróbowała się uwolnić.

Mężczyzna doskonale się bawił. Jej strach sprawiał mu wyraźną radość.

– Dwa... – Piekarz chuchnął na ostrze i otarł je w swoją przepoconą koszulę.

– Nie! – Potrząsnęła głową z rozpaczą.

– A może utnę ci obie? Jedną po drugiej, a kolejność będzie dla ciebie niespodzianką. Co ty na to? – spytał w nagłym olśnieniu i wziął zamach.

Ciało Mai wygięło się w łuk, kiedy z całej siły kopnęła mężczyznę w brzuch. Celowała w krocze, ale nie trafiła.

Sapnął. Zatoczył się do tyłu, a ostrze wypadło mu z ręki i poszybowało w powietrze. Mignęło jej przed oczami i w ostatniej chwili zasłoniła twarz, zanim minęło ją o centymetr i wbiło się tuż obok niej. Poczuła ostry ból w dłoni. Stała się śliska. Lepka, ale Maya nie miała czasu, żeby się zastanawiać, z jakiego powodu.

Dźwignęła się z ziemi, zgarnęła z blatu wcześniej odebrany bochen chleba i pobiegła z nim, ile sił w nogach do lasu.

Szumiało jej w głowie. Serce łomotało w piersi, jak oszalałe, ale nie zatrzymała się ani razu, póki nie dotarła do chaty ojca. Wpadła do środka i oparła się plecami o drzwi.

– Maya... – Z głębi pomieszczenia dało się słyszeć słaby chłopięcy głos, który niemal natychmiast zagłuszył rzężący kaszel.

Dziewczyna westchnęła ciężko i podeszła do łóżka brata. Para zielonych oczu spojrzała na nią z nadzieją spod jasnej grzywki.

– Jak się czujesz Bruce? – spytała cicho i wyciągnęła do niego rękę.

Chłopiec sapnął przerażony i zacisnął palce wokół jej nadgarstka.

– Maya, ty krwawisz! – szepnął.

Bolało ją wcześniej, ale w tym momencie poczuła to ze zdwojoną siłą. W istocie całą rękę aż do łokcia miała we krwi.

– Straciłaś mały palec! – wykrzyknął.

– Shhh! Nie krzycz! Nic mi nie jest! – jęknęła w panice.

– Wykrwawisz się zaraz na śmierć! – zawodził dalej.

– Bruce, ciszej! Nie chcę, żebyś obudził ojca – dodała ostrzej.

– Uleczę cię! – oznajmił z powagą i otarł łzy nerwowym ruchem.

– Nie – warknęła i zazgrzytała zębami.

– Zrobię to! – odparł, nieudolnie naśladując jej ostry ton. Jak na sześciolatka można by uznać, że wyszło mu to nawet imponująco, gdyby jego głos nie załamał się pod koniec zdania.

– Wiesz, co będzie, jeśli użyjesz mocy – westchnęła ciężko.

– I tak umrę. – Wzruszył ramionami.

Spojrzała na niego z irytacją. Nie mogła się zdecydować, co ją bardziej denerwowało – fakt, że był świadomy, co go czeka, czy to, że przyjmował tę wiedzę z takim spokojem.

– Jeśli nie zatamuję krwawienia, ty też umrzesz, chociaż wcale nie musisz – zauważył rzeczowo, po czym, zanim z całej siły chwycił siostrę za rękę i przyciągnął ją do siebie.

– Bruce, nie! – zaprotestowała, ale o wiele słabiej, niż wcześniej.

Ta część, której najbardziej w sobie nienawidziła, samolubna i walcząca o przetrwanie za wszelką cenę znowu doszła do głosu. Maya chciała żyć. Miała na to zdecydowanie większe szanse, niż jej brat. Westchnęła ciężko i przestała się z nim szarpać.

Zamknął jej dłonie w swoich i przymknął powieki. Widziała, jak się skupił, żeby przekierować energię w odpowiednie miejsce. Wysunął język poza wargi i wzdrygnął się, kiedy spomiędzy jego palców błysnęło błękitne światło.

Maya poczuła nieprzyjemne pieczenie. Zupełnie jakby polizał ją płomień, który momentalnie zamknął ranę. Bruce był zbyt słaby, żeby odtworzyć jej palec, ale uratował połowę, która z niego została. Popatrzyła na kikut i spróbowała nim poruszać. Odetchnęła z ulgą, kiedy zrozumiała, że może to zrobić.

– Dziękuję – szepnęła i pogłaskała go po policzku.

Uśmiechnął się do niej blado, a po chwili poszarzał i zgiął w pół. Znów złapał go atak kaszlu. Dusił się prawie przez minutę. Maya poderwała się na równe nogi i nalała mu szklankę wody.

– Napij się – powiedziała, podtrzymując ją tuż pod jego ustami.

– Mayu, kochanie! Przyniosłaś jedzenie? – Ojciec dopiero teraz zorientował się, że wróciła do domu.

Przymknęła powieki i odetchnęła głęboko, zanim się odezwała.

– Przyniosłam. Zaraz ci dam – warknęła.

– Dobrze – mruknął spokojnie mężczyzna i przewrócił się na drugi bok.

Ilekroć do niej przemawiał, budził w niej taką odrazę, że aż ją skręcało. Nigdy mu nie wybaczy, że zaraził Bruce'a. Śmierci matki też mu nie daruje. Ale zostanie z nim do końca, bo jej to obiecała. To była ostatnia rzecz, o którą ją poprosiła i postanowiła dotrzymać słowa, chociaż w duchu liczyła, że magia zabierze go wcześniej, niż jej brata. I wcale się tego nie wstydziła. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro