IV. Propozycja nie do odrzucenia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W karczmie panował taki harmider, że człowiek nie słyszał własnych myśli. Maya zrzuciła kaptur na plecy, odszukała wzrokiem najbardziej pijanego mężczyznę i przysiadła do jego stolika. Gość ledwo trzymał się na krześle. Podpierał głowę rękoma, które rozjeżdżały się na boki po tłustym blacie. 

– Jak to możliwe, że taki przystojniak pije w samotności? – zamruczała mu do ucha.

Oczywiście bliżej mu było do spasionego wieprza, niż bóstwa, ale tak brzmiał stały tekst Mai, pomagający jej określić, czy materiał, który wybrała, okaże się skory do współpracy. Ten był, bo nawet nie drgnął. Dziewczyna uśmiechnęła się do siebie z zadowoleniem, a potem wyćwiczonym ruchem wsunęła mu rękę do kieszeni. Chwilę później zacisnęła między palcami kilka monet i równie ostrożnie wyswobodziła dłoń na zewnątrz. 

– Jesteś nader hojny, mój panie – oznajmiła cicho.

– Niezłe z ciebie ziółko, podobno ciężko chora osobo. 

Drgnęła nerwowo, gdy usłyszała znajomy złośliwy szept za plecami. 

– Jak mnie znalazłeś? – warknęła ze złością.

– Mimo niewątpliwego sprytu, jesteś dość przewidywalna – odparł mężczyzna, którego parę godzin temu znokautowała kamieniem w lesie. 

Do tej pory Maya nie miała odwagi na niego spojrzeć. Skręcało ją z ciekawości, czy przyszedł w przebraniu. Szybko doszła do wniosku, że raczej nie. W karczmie nie wybuchła panika. Ludzie nie zaczęli opuszczać przybytku w popłochu. 

– Jeśli zamierzasz wrócić do rozmowy, którą przerwaliśmy, tej dotyczącej niesmacznych planów rozpłodowych z moim udziałem, uprzedzam, że zacznę krzyczeć – oznajmiła ponuro.

Mężczyzna parsknął urywanym śmiechem i oparł obie dłonie na ramionach Mai. Nosił czarne, skórzane rękawiczki. Pewnie był chory i palce mu gniły.

– Może wyjdziemy na zewnątrz? – zaproponował z naciskiem.

– A może usiądziesz obok tego miłego pana? – Wskazała palcem na tłuściocha, którego przed chwilą okradła. – Wątpię, żeby miał coś przeciwko dodatkowemu towarzystwu.

– Ile mu zabrałaś? Z pięć miedziaków? – prychnął pogardliwie. – Mogę ci dać znacznie więcej.

Maya już miała na końcu języka kąśliwą odpowiedź, ale ją zmełła, kiedy przed jej nosem zadyndała mała sakiewka z brzęczącymi monetami. Instynktownie po nią sięgnęła, ale mężczyzna uniósł dłoń poza zasięg dziewczyny.

– To jak będzie? Pójdziesz ze mną? – W jego głosie dało się słyszeć napięcie wymieszane z kpiną.

– Co za to chcesz? – spytała nieufnie. 

– Przysługi – odparł krótko. 

– Czy będzie związana z moim ciałem? – drążyła dalej.

– I tak i nie – mruknął zagadkowo. 

– Zakres usług, jakie oferuję, ma pewne ograniczenia – wycedziła.

Mężczyzna parsknął i zacisnął mocniej palce na jej ramionach. Poczuła, jak wbrew sobie podnosi się z krzesła. Użył magii. Niedobrze, czyli miał nad nią dodatkową przewagę. Zanim zdążyła mu się przyjrzeć, przyciągnął ją do siebie, jakby byli parą i szarpnął w kierunku wyjścia. 

Ciało dziewczyny się spięło. Próbowało walczyć, ale posłusznie podążało w wyznaczonym kierunku. Nie żeby miała na to jakikolwiek wpływ. Była bezsilna wobec mocy tego mężczyzny. 

– Potrzebuję cię, Mayu, ponieważ jesteś ostatnią zdrową kobietą w tym mieście – szepnął jej do ucha i wzmocnił uścisk.

Dopiero teraz ogarnęło ją prawdziwe przerażenie. Przecież mu się nie przedstawiała. Zaschło jej w ustach.

– Wiem o tobie wszystko – dodał. – Obserwuję twój ciekawy przypadek od lat. 

Dalej nie była w stanie się odezwać. Już prawie dotarli do drzwi. 

– Przykro mi z powodu twojego brata – oznajmił z czymś brzmiącym jak faktyczny smutek.

Zakręciło jej się w głowie, a serce zawyło z rozpaczy. Tak bardzo tęskniła za Bruce'em. 

– Kim ty jesteś? Czego ode mnie chcesz? – wyjąkała w końcu. 

Nie odpowiedział. 

Opuścili karczmę. Ulica świeciła pustkami, ale i tak skierowali się do zaułka na tyłach przybytku. Dopiero tam mężczyzna puścił Mayę i popchnął na ścianę. W końcu mogła się mu przyjrzeć, na tyle dokładnie, na ile pozwalał kaptur, skrywający twarz w cieniu. 

Tak, jak przewidywała, mężczyzna tym razem nie włożył czarnej maski. Był niewiele starszy od niej. Przystojny. Włosy równie jasne, jak jej wysuwały się spod ciemnego materiału, którym je przykrył. Usta wykrzywiał kpiący uśmiech. Nos był zadarty i pokryty piegami. Dopiero po chwili zorientowała się, że ubranie, które miał na sobie wyglądało na drogie. To ostatecznie utwierdziło ją w przekonaniu, że zdecydowanie miała do czynienia z kimś zamożnym. Przeklęła w myślach swoją głupotę. Może pozwolenie, żeby zrobił jej dziecko, nie było aż tak tragicznym pomysłem?

Maya, co ty pierdolisz, upomniała się ostro w myślach. Potrząsnęła zdecydowanie głową. Przecież dziecko to wyrok śmierci...

 – Jestem Albert – powiedział, wyrywając ją z odrętwienia.

 – Albert – powtórzyła po nim tępo.

Coś jej mówiło to imię. Mężczyzna uniósł wymownie brwi. Czekał, aż połączy kropki, mimo że póki co narysował jej w gruncie rzeczy tylko jedną. 

Spojrzała na niego z wahaniem. 

 – Książę... Albert? – spytała ostrożnie.

 – We własnej osobie – mruknął.

Każdy słyszał o księciu Albercie, ale nikt go nigdy nie widział. Stanowił niemal tak samo intrygującą zagadkę, jak jego ojciec, "miłościwie im kraj rujnujący, Król". Krążyły o nim różne legendy, a jeśli mężczyzna, który stał przed Mayą faktycznie był tym, za kogo się podawał, jak nic okazały się nieprawdziwe. 

Nie miał trzeciego oka pośrodku czoła. Nie był kaleką. Spod peleryny nie wystawały skrzydła ani szczurzy ogon. Wyglądał jak normalny człowiek, ale zarażony magią. Już pokazał Mai, że potrafi z niej korzystać.

 – A zatem czego ode mnie oczekujesz, wasza wysokość? – syknęła z przekąsem. – Choć bardziej interesuje mnie raczej, dlaczego udawałeś Czarną Szatę i próbowałeś porwać?

Zmierzył ją ponurym spojrzeniem i machinalnie sięgnął do skroni. Dziewczyna uśmiechnęła się kpiąco, kiedy ją sobie pomasował. To był celny cios.

 – Jak wcześniej wspomniałem, jesteś mi potrzebna ze względu na swoją nietypową przypadłość. Nie zaraziłaś się magią mimo dużej styczności z chorobą. Z powodu którego jeszcze nie odkryłem, wydajesz się odporna – oznajmił rzeczowym tonem. 

 – Nie wierzę, że jestem ostatnią zdrową kobietą – dodała z powagą. 

Wzruszył ramionami.

 – Twoje prawo, ale według moich szpiegów, tak właśnie jest – powiedział spokojnie. 

Maya potrząsnęła głową. To brzmiało tak nieprawdopodobnie. 

 – I co w związku z tym? – spytała przez zaciśnięte gardło.

Spojrzał na nią z uwagą.

– Masz szansę dokonać czegoś, co uratuje nas wszystkich – szepnął.  

Zmarszczyła brwi. 

 – Czyli? – parsknęła sceptycznie. 

Książę Albert milczał przez dłuższą chwilę, potęgując rosnące między nimi napięcie, aż nagle nachylił się gwałtownie nad Mayą i szepnął jej do ucha:

 – Zabijesz mojego ojca. 

Szarpnęła się do tyłu i wytrzeszczyła na niego oczy tak mocno, że prawie wypadły jej z orbit.

Oszalał. Jak nic zwariował. Od początku zachowywał się jak ostatni pomyleniec. Powieka mu nawet nie drgnęła, kiedy powiedział do niej te trzy przytłaczające słowa. 

 – Jeśli ci się uda, obsypię cię złotem i do końca twoich dni zapewnię spokojne życie, o którym zawsze marzyłaś – dodał równie cicho.

– A jeśli odmówię? – spytała drżącym głosem.

– Ależ Mayu, to propozycja nie do odrzucenia – odparł z krzywym uśmiechem.

Sięgnął do kieszeni i nabrał w dłoń garść proszku. Zanim dziewczyna zdążyła krzyknąć, dmuchnął jej nim w twarz.

Żałosne, załatwił cię twoją własną bronią, to była ostatnia rzecz, o której pomyślała, zanim ogarnęła ją ciemność.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro