Akt II - Poranek

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po obfitych deszczach, jedyna droga z zachodu prowadząca do Hawk's Ridge, zamieniła się w błotnistą rzekę niemal zupełnie nieprzejezdną. Wóz toczył się powoli, pokonując głębokie koleiny, drewniane koła skrzypiały przy każdym obrocie. Wczesny ranek spowijała jeszcze gęsta mgła, gdy dotarł już do pierwszych gospodarstw.

Grupka dzieci zebrała się na skraju drogi i z zaciekawieniem obserwowała zbliżający się pojazd, pokazując sobie kolorowe malowidła, zdobiące każdy skrawek drewnianych ścian. Egzotyczne motyle i fantazyjne kwiaty mieniły się feerią barw, kontrastując z szarością poranka, surowym pięknem otoczenia i prostymi zabudowaniami. Wydawało się, że stanowią wrota do innego, baśniowego świata, pełnego niezbadanych możliwości. Powóz ciągnęły dwa piękne, gniade konie, ich sierść błyszczała w porannym słońcu. Tylko woźnica nie pasował do tego malowniczego obrazu. Zgarbiony, szczelnie okryty długim czarnym płaszczem z kapturem i chustą okrywającą twarz, sprawiał upiorne wrażenie.

Nagle ponury mężczyzna podniósł raptownie głowę i ściągnął lejce, zatrzymując pojazd w miejscu. Dzieciaki momentalnie zamarły. Po chwili ktoś szeroko rozpostarł okiennice, a ze środka wynurzyła się przedziwna postać. Nieznajomy ubrany był w równie kwiecisty frak, jak jego powóz. Długie kasztanowe włosy wiły się w podmuchach wiatru. Twarz miał pociągłą, skórę gładko ogoloną, zaś bystre, ciemnoniebieskie oczy hipnotyzowały swą bezdenną głębiną.

— Które z was chciałoby zarobić dolara? — Uśmiechnął się szeroko i rozejrzał po zebranych, zatrzymując wzrok na jednej, konkretnej osobie. — Jak ci na imię?— zwrócił się do najstarszego, mniej więcej dziesięcioletniego chłopca, który stał zafascynowany, nie mając odwagi się ruszyć. Pozostałe maluchy przezornie cofnęły się o dwa kroki.

— Will, psze pana — wymamrotał wybraniec nieśmiało, rozglądając się nerwowo na boki, bezskutecznie poszukując wsparcia przyjaciół.

— Jestem Monsieur Papillon, bardzo mi miło — rzekł przybysz melodyjnym głosem, jego karminowe usta rozciągnęły się w szerokim uśmiechu — A więc Williamie, czy chciałbyś zobaczyć magiczną sztuczkę?

Chłopiec niepewnie skinął głową. Wcale nie był pewien, czy chce oglądać tego mężczyznę, ani jego sztuczki. Mieszanina lęku i ciekawości trzymała go jednak w miejscu w niewidzialnym uścisku. Papillon wystawił z okna rękę, w której trzymał kukiełkę na sznurkach — postać odziana na czarno do złudzenia przypominała posępnego woźnicę. Kilkoma ruchami sprawił, że marionetka usiadła na niewidzialnym krześle.

— Obserwuj uważnie laleczkę i mojego stangreta — poinstruował.

Znowu manipulując sznurkami, uniósł powoli prawą rękę laleczki. Oczy Willa rozszerzały się z niedowierzaniem, gdy ten sam ruch wykonał jej żywy odpowiednik. To samo powtórzyło się z drugą ręką. Chłopiec w odpowiedzi otworzył usta, zastygając w ten sposób na chwilę strwożony, ale i zaintrygowany.

— Dość wygłupów! — głos lalkarza przerwał ten mały spektakl. Sprawnym ruchem schował kukiełkę do środka powozu, a stangret wrócił do pierwotnej postawy — teraz mam zadanie dla ciebie. Oznajmisz w mieście, że pierwsze przedstawienie rozpocznie się punkt jedenasta. Możesz wspomnieć, co tu widziałeś — dodał konspiracyjnym szeptem.

Chłopiec, czy to z przerażenia, czy z fascynacji ochoczo potrząsnął głową i natychmiast uciekł do swoich towarzyszy. Pojazd potoczył się dalej w stronę miasteczka.

— Nie zapomnij przyjść po zapłatę po ostatnim przedstawieniu! — zawołał jeszcze Papillon przez otwarte okiennice, gdy wóz z trudem brnął przez kolejne przeszkody na rozmokłej ścieżce.

***

Do jedenastej główny plac przy ratuszu przemienił się w prowizoryczny teatr. Promienie słońca z bezchmurnego nieba ogrzewały wilgotną ziemię, przez co atmosfera stała się wyjątkowo parna. Mimo tego kilka ustawionych na klepisku ław było już szczelnie zajętych. Kilkadziesiąt kolejnych osób tłoczyło się wokół. Pomiędzy dorosłymi biegała roześmiana dzieciarnia. Przy brzegu tej tymczasowej widowni, stał pstrokaty wóz Monsieur Papillona. Plotka o magicznych zdolnościach lalkarza rozniosła się lotem błyskawicy i zaczęła żyć własnym życiem.

— Podobno potrafi zabić człowieka samym spojrzeniem — Rob wymownie zerknął w stronę Liliany.

Wyglądała czarująco jak zawsze, mimo że była ubrana w skromną, szarą sukienkę wykończoną jedynie subtelną koronką na rękawach oraz równie skromny bonet ukrywający burzę jej ognistych włosów.

— Czyżby plotka szerzona przez zazdrosnych mężczyzn? Ja słyszałam, że kobiety same mdleją na jego widok — odparła, kokieteryjnie się uśmiechając i spoglądając na niego z ukosa.

Stali na werandzie saloonu, oparci o barierki, z pewnego oddalenia przyglądając się zamieszaniu. Liliana popijała obiecaną lemoniadę, choć na kukurydzę nie miała już ochoty, ze względu na panującą duchotę.

— Nie chciałabyś podejść bliżej? Obiecuję, że cię złapię, jak będziesz mdlała.

— Dlatego mnie tu zaprosiłeś? Liczy pan, że wpadnę wprost w pana ramiona, doktorze Fabien? — rozbawiona kontynuowała ich niewinną słowną potyczkę, nie dając się sprowokować.

— Po prostu chciałem spędzić z tobą trochę czasu — powiedział z rozbrajającą szczerością, zaglądając jej głęboko w oczy — Najlepiej całe życie, Liliano Brady — dodał szeptem, pochylając się w jej stronę.

Na taką deklarację nie zdecydowała się odpowiedzieć żartem. Zamiast tego spochmurniała.

— Boję się, że jestem bardziej toksyczna niż Monsieur Papillon ze swoimi motylami, Rob — powiedziała cicho z żalem w drżącym głosie. — Jeżeli mam kogoś unieszczęśliwić, nie chcę, żebyś to był ty.

— Jest jeden sposób, w jaki mogłabyś mnie unieszczęśliwić, Lil. Znikając z mojego życia. —  Nie pozwolił, by zadręczała się niepotrzebnie.

Czuł się nie tylko jej lekarzem i przyjacielem. Nie był naiwny, miał świadomość wyzwań i nie lękał się konsekwencji. Wystarczyłoby jedynie, żeby w pełni mu zaufała.

Nie zdążyła już zareagować, gdyż wraz z wybiciem godziny jedenastej rozległ się donośny dźwięk gongu. Na drewnianym podeście ustawiono niską, niebieską kotarę z elementami scenografii — kilkoma drzewami i makietą domu. Lalkarz, ubrany w błękitny frak z białym żabotem górował nad miniaturowym światem z szeroko rozpostartymi ramionami, niczym nieboskłon. Ukłonił się nisko i w tym momencie rozległa się narastająca muzyka. Woźnica, który stał z boku sceny, grał delikatną melodię na skrzypcach. Posępny człowiek, wciąż ubrany w ciemny płaszcz z kapturem wydobywał z instrumentu niezwykle nostalgiczne tony, znaczenie różniące się od skocznych piosenek na potańcówkach.

Liliana stała zauroczona, tak jak pozostała część widowni, chłonąc niezwykły spektakl w absolutnej ciszy. Nawet dzieci przestały dokazywać. Usiadły na kolanach rodziców lub przy samej scenie na ziemi i z uwagą przyglądały się widowisku.

Po chwili Papillon trzymał w dłoniach dwie marionetki, jedna przedstawiała małego chłopca, a druga dorosłą kobietę, prawdopodobnie jego matkę. Dłonie artysty pływały w powietrzu, jakby tańczyły w takt muzyki, wprawiając w ruch laleczki. Ich gesty sprawiały wrażenie niezwykle realistycznych. Wzbudzały zachwyt, ale i podświadomy niepokój. Wydawały się zbyt prawdziwe, niemal żywe, jakby same mogły decydować o swoim losie, choć musiało to być jedynie złudzenie.

Historia, którą przedstawiał lalkarz, była prostą baśnią, opowiedzianą bez żadnego słowa. Rozpoczynała się sceną, w której mały chłopiec przyłapany na próbie ucieczki do lasu dostaje reprymendę od opiekunki. W dalszej części opowieści widzowie dowiedzieli się, co było przyczyną jej lęku. W gęstwinie drzew chował się zły wilk. Publiczność śledziła z zapartym tchem losy kilku śmiałków, którzy ruszają wytropić niebezpieczne zwierzę. Wreszcie po wielu zmaganiach udaje im się pojmać bestię. Gdy widownia odetchnęła z ulgą, okazało się, że nie jest to jeszcze koniec. Muzyka odzwierciedlała teraz narastającą grozę. Na scenie pojawia się ten sam chłopiec, z początku spektaklu, teraz znajduje się w domu, we własnym łóżku. Matka całuje go na dobranoc i zostawia samego. Nagle obok niego zjawia się wilk, lecz nie jest to bestia z lasu. Tym razem jest to człowiek przebrany w skórę zwierzęcia.

W tym momencie Lily kurczowo zacisnęła zimne palce na dłoni Roba. Spojrzał na nią nieco rozbawiony. Twarz dziewczyny stała się jeszcze bledsza, rozchylone wargi drżały, a oczy zasnute mgłą patrzyły wprost przed siebie niewidzącym wzrokiem. Jej oddech stał się szybki, urywany. Szklanka wypadła z dłoni i roztrzaskała się o deski tarasu. Z trudem łapała powietrze. Doktor Fabien zareagował instynktownie. Wziął ją natychmiast na ręce i wniósł do wnętrza saloonu. W środku nie było żadnych gości, wszyscy oglądali przestawienie. Położył ją ostrożnie na podłodze, wkładając pod głowę zwiniętą marynarkę.

— Oddychaj ze mną, Lil, powoli... wdech, wydech — mówił spokojnym tonem, klęcząc przy niej i mocno trzymając ją za ramiona. — To nie dzieje się naprawdę. Jesteś tu ze mną. Cokolwiek widzisz, to wytwór twojej wyobraźni.

Świadomość dziewczyny zdawała się błądzić gdzieś daleko, ciało szamotało się w konwulsjach. Podczas gdy na zewnątrz trwało przedstawienie, wewnątrz pomieszczenia panowała cisza, zakłócana jedynie przyspieszonym oddechem Liliany i sporadycznymi jęknięciami. Jej wargi poruszały się, jakby chciała coś powiedzieć, ale z gardła wydobywał się  niezrozumiały bełkot.

Po kilku minutach, kiedy zaczęła powoli się uspokajać, Rob delikatnie podniósł jej głowę.

— Wróć do mnie, Lil — powtarzał spokojnie, lecz stanowczo, przywołując ją z miejsca, do którego nie miał dostępu. W końcu go usłyszała i spojrzała na niego, a gdy zrozumiała gdzie się znajduje i co się wydarzyło, jej usta momentalnie wykrzywił grymas smutku, oczy zaszkliły się łzami.

— Mówiłam ci... — wymamrotała płaczliwie, próbując się odwrócić.

Ujął w dłoń jej brodę i skierował łagodnie w swoją stronę, upewniając się, że dobrze zrozumie to, co chciał przekazać.

— I ja też ci coś powiedziałem. Będziesz musiała się znacznie bardziej postarać, żeby mnie zniechęcić. — Przygarnął ją lekko do siebie, oferując ukojenie w swoich ramionach.

***

Godzinę później znajdowali się z powrotem w domu szeryfa. Jacob siedział na dole, czekając na doktora Fabiena. Rozważał, czy wyjawienie prawdy o córce, o jej... przypadłości przyniosłoby jakiekolwiek pozytywne skutki. Czuł, jak możliwości umykają mu z rąk, z każdym dniem sytuacja staje się coraz trudniejsza. Bał się, że pewnego dnia zupełnie straci nad tym kontrolę. Czy angażowanie medyka w czymkolwiek by pomogło? Nie było to coś, co można wyleczyć. To, co owładnęło jego córką, infekowało duszę, nie ciało. Ta sama moc, którą posiadał, jednak tak bardzo różna, mroczna i nieokiełznana. Wziął kolejny łyk whisky, wprost z butelki.

***

Liliana leżała na łóżku w swojej sypialni i spokojnie oddychała. Zapadała w głęboki sen. Obserwowanie jej w tym stanie sprawiało Robowi przyjemność. Lato dopiero się zaczynało. Wiedział, że przez kolejne kilka miesięcy na alabastrowej, prawie białej jak pergamin twarzy pojawi się kilka kolejnych piegów, skóra przybierze nieco ciemniejszy kolor, by zblednąć z powrotem na jesieni. Nie unikała słońca, mimo tego nigdy zanadto się nie opalała, jakby wykonana była z porcelany.

Siedział na krześle tuż obok, patrząc na spokojne oblicze, które wydawało się pozbawione trosk, choć jednocześnie wiedział, że jest to wyłącznie efekt leków. Gdy się obudzi, na powrót będzie musiała stawić czoła przeciwnościom. Ataki zdarzały się rzadko, ale ich częstotliwość rosła z roku na rok. Cieszył się, że mógł jej oferować chwilę wytchnienia. A oferował je coraz częściej. Częściej niż powinien.

Z początku były to lekko uspokajające napary. Przynosiły ukojenie, stonowanie emocji i myśli. Z czasem pozwolił sobie na stosowanie mocniejszych środków. Nie robił nic złego. Zasługiwała na wypoczynek, a on tylko obserwował. Niekiedy pogłaskał delikatnie dłoń. Gdyby wyszła za niego za mąż... miałby ją całą dla siebie. Przecież wiedział, że i ona go pragnęła. Nikogo nie krzywdził.

Odgarnął ostrożnie kosmyk włosów z jej twarzy. Dłoń ześlizgnęła się na częściowo odkryte ramię dziewczyny niemal bezwiednie. Niemal... Serce Roba zabiło szybciej, krew zapulsowała w żyłach. Zacisnął szczęki, próbując nad tym zapanować, ale nie mógł. Nie chciał. Nie tym razem. Ręka zaczęła wędrować po ciepłej, gładkiej skórze, powoli, cal po calu, a z każdym ruchem, z każdym jej oddechem, który wyczuwał pod opuszkami, dostrzegał jednocześnie, jak mrok zapuszcza korzenie w jego sercu, oplata je ciasną pajęczyną zwierzęcego pożądania. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie pozwoliłaby mu na to, lecz on nie pytał jej o zdanie.

Z każdą sekundą odczuwał coraz większe obrzydzenie do siebie. Czas przeciekał mu przez palce niczym piasek w klepsydrze. Jedno po drugim ziarenko gromadziło ciężar nieodwracalnych decyzji, niezauważalnie, powoli dążąc do punktu, w którym nie ma już odkupienia. Gdy skończył, spojrzał na swoje dłonie drżące niespokojnie — echo grzechu, rozbrzmiewające w ciszy pokoju.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro