Akt IV - Zmierzch

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Doktor Fabien nie miał zbyt wielu nowych informacji dla szeryfa. Na ciele chłopca nie znalazł innych śladów, które mogłyby wskazywać na sprawcę. Potwierdził jedynie swoje wcześniejsze hipotezy. Ktokolwiek to zrobił, nie był nim prawdopodobnie dorosły mężczyzna, wykluczało to zarówno lalkarza, jak i jego współpracownika.

Dużo większe wątpliwości medyk miał na temat użytego narzędzia. Podejrzewał to już wcześniej, dokładne oględziny utwierdziły go w przekonaniu — układ tkanek i fragmentów połamanych żeber wyglądały, jakby ktoś włożył rękę w klatkę piersiową bez przeszkód, a następnie wyrwał ją na zewnątrz. Coś takiego wymagało posiadania nadnaturalnej mocy, jedyną osobą nią obdarzoną, którą znał, był Jacob. Jego jednak mógł również wykluczyć z tych samych powodów, co pozostałych mężczyzn. Być może był to ktoś spoza miasta, wędrowiec. Całkiem prawdopodobne, że mordercy udało się już zbiec.

Spodziewał się, że szeryf miał więcej szczęścia i posiada już jakieś teorie. Tym bardziej że nastroje w Hawk's Ridge zaczynały groźnie eskalować. Sytuacja z każdą godziną stawała się coraz bardziej napięta.

Mocno się rozczarował, gdy zastał Jake'a w jego biurze. Siedział przy stole, podpierając głowę ręką, w drugiej trzymał prawie całkowicie opróżnioną butelkę whisky. Rob ostentacyjnie rzucił protokół sekcji na stół, demonstrując swoje rozgoryczenie. To nie był odpowiedni moment na zaglądanie do kieliszka.

— Mam nadzieję, że udało ci się ustalić nieco więcej niż to, ile jesteś w stanie wypić, zanim się stoczysz pod stół. Masz pojęcie co się tam dzieje? Ludzie chcą wyjaśnień i ciężko się dziwić. Boją się. Weź się w garść — powiedział z wyrzutem Rob.

Przemowa na niewiele się zdała. Jake podniósł głowę, dopił resztę alkoholu i wskazał mu gestem, żeby usiadł.

— Musimy porozmawiać doktorze Fabien. Musimy porozmawiać na temat mojej córki. — Mimo stanu znacznego upojenia mówił wyraźnie, choć powoli i z trudem. Z determinacją spojrzał medykowi prosto w oczy.

— O czymkolwiek chcesz rozmawiać, to może poczekać. Są teraz ważniejsze sprawy — odpowiedział, próbując ukryć zaniepokojenie.

— Problem w tym... że to ta sama sprawa. — Jego głos się załamał przy ostatnim słowie.

— Co masz na myśli? — zapytał, zajmując miejsce na krześle po przeciwnej stronie. Tym razem nie dał się ponieść emocjom. Jeżeli Jake podejrzewałby go o skrzywdzenie dziewczyny, inaczej by z nim rozmawiał. Chodziło o coś innego.

— Wybacz mi słabość, na trzeźwo nie byłbym w stanie... Trzeba to w końcu wyznać. Za długo trzymałem w tajemnicy... Nie szukam już sprawcy. Wiem, kto to zrobił. Widziałem wcześniej coś... podobnego. Dziesięć lat temu.

— Nadal nie rozumiem, co to może mieć wspólnego z Lilianą? — Rob odetchnął z ulgą. Przez chwilę obawiał się, dokąd zmierza ta dyskusja, ale Lily miała wtedy dziesięć lat. To, co się wtedy wydarzyło, nie mogło mieć z nią bezpośredniego związku.

— Wszystko — powiedział Jake, w jego głosie rozbrzmiewała rezygnacja granicząca z rozpaczą. — Opowiem ci teraz o mojej żonie, Kiarze. — Splótł ręce, pochylając się nieznacznie w stronę medyka i przymknął oczy, by po chwili kontynuować. — Była piękną kobietą, Liliana odziedziczyła po niej urodę. Gdy ją poznałem, miała osiemnaście lat. Szybko wzięliśmy ślub i założyliśmy rodzinę. Potem urodziła się Lil. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Już wtedy widziałem pewne sygnały, uporczywie je ignorowałem. Mieszkaliśmy wtedy na wschodnim wybrzeżu. Życie płynęło powoli. Kiedy to się stało, Lily miała dwa latka. Kiara została wtedy sama w domu. Włamali się, trzech mężczyzn. Niezwykła uroda stała się jej przekleństwem i zgubą. Jak wróciliśmy, ten widok... nigdy go nie zapomnę. Wszędzie krew. A ciała...

Szeryf wziął głęboki oddech i powoli wypuścił powietrze. Zastygł w bezruchu. Mięśnie twarzy z wolna się rozluźniały. Rob nie przerywał. Słuchał w milczeniu.

— To, co się wydarzyło, przerażało mnie, ale rozumiałem. Broniła się. Wtedy też myślałem, że to moc podobna do tej, którą sam posiadam, że Kiara włada po prostu nadnaturalną siłą. Bardzo się myliłem... Potem... To były przypadkowe ofiary. Bez znaczenia, dorosły, starzec, czy dziecko. Za każdym razem widząc zwłoki, widziałem twarz własnej żony. Zło, które obudziło się wraz z tym pierwszym aktem przemocy wobec niej, nie dało się okiełznać, żądało krwi i ciągle było głodne. Próbowałem ją zamknąć, ograniczać, na nic się to zdało. Wydawało mi się, że mogę uchronić chociaż Lilianę, lecz ten przeklęty lalkarz... przedstawienie... Kochałem moją żonę, całym sercem, ale nie mogłem dopuścić do kolejnych śmierci...

Rob znał dalszą część historii, a raczej jej nieprawdziwą wersję. Poczuł narastającą falę paniki.

— Gdzie ona jest? — Wstał raptownie, przewracając krzesło, które z hukiem uderzyło o podłogę. — Co jej zrobiłeś?

— Nic... nie mogę tak... nie znowu. — Szeryf gwałtownie łapał powietrze. — Ty musisz, Rob. Zrób tak, żeby nie czuła bólu, nie cierpiała... nie wiedziała... — Ostatnie słowo przerwał nagły spazm płaczu.

Jake ukrył twarz w dłoniach, ciężko oddychając.

Doktor Fabien nie zwracał już na niego żadnej uwagi. Wiedział, że to on jest winny. I wiedział, co musi zrobić. Nigdy w życiu nie był niczego bardziej pewny.

***

Tymczasem błoto na mokrej od deszczu drodze rozchlapywało się na boki, gdy Liliana podążała śladem Monsieur Papillona. Niebo wyglądało jak zalane ogniem, promienie zachodzącego słońca rozświetlały od dołu gęste chmury. Nie miała pewności, czy znajdzie jakiekolwiek odpowiedzi, ale to po przedstawieniu lalkarza wszystko się zmieniło. Podświadomie czuła, że może za tym kryć się coś więcej. I tym razem była zdeterminowana, żeby dowiedzieć się prawdy.

Po pół godziny zobaczyła na horyzoncie charakterystyczny zarys pojazdu. Stał na poboczu, jakby na kogoś czekał. W pobliżu nikogo nie widziała. Uchylone drzwi kołysały się lekko na wietrze zapraszająco. Zsiadła z konia zastanawiając się, czy to, co robi, jest rozsądne. Jeżeli Papillon był niebezpieczny? Co, jeżeli sama skończy jak William. Coś jej mówiło, że musi to zrobić, że tam znajdzie odpowiedzi, których szuka. Zeskoczyła z konia i przywiązała go do pobliskiego drzewa, następnie ostrożnie zerknęła do wewnątrz. Wydawało się, że nikogo tam nie ma, jednak na ustawionym pośrodku stole stała zapalona świeca. Niepewnie przekroczyła próg. Na ścianach zatańczyły cienie, a gdy przemówiły, dziewczyna upadła na podłogę.

Nie wiedziała, ile czasu leżała nieprzytomna. Kiedy ponownie otworzyła oczy, zobaczyła jego twarz. Stał w swoim scenicznym stroju, łagodnie się uśmiechając i wyciągał do niej rękę. Chwyciła jego dłoń i podciągnęła się, siadając na podłodze powozu. Oprócz skrzyń pełnych rekwizytów nie było tu innych mebli. Monsieur Papillon usiadł naprzeciwko ze skrzyżowanymi nogami.

— Co się stało? — zapytała bezradnie, przyciskając kolana do piersi.

— Zapatrzyłaś się w mrok, Liliano. Nie można zbyt długo wpatrywać się w ciemność — odpowiedział melodyjnym głosem.

— Nie pamiętam, jak się tu znalazłam. Nie rozumiem...

— Jesteś pewna, że nie rozumiesz? — Papillon patrzył na nią z cierpliwością, czekając, aż znajdzie w sobie odwagę, by zaakceptować to, co już zaczynała pojmować.

Nagle jej oczy zaszły łzami, dolna warga zadrżała. To była właśnie ta chwila. Moment bolesny, ale konieczny. Dusza, do tej pory egzystująca jak dwie rozerwane połówki na powrót się łączyła. Oprócz dojmującego smutku odczuła obezwładniającą ulgę. W końcu znowu stawała się jednością, ze swoją ciemną stroną przez całe życie spychaną na margines. Tego od zawsze jej brakowało, tego pragnęła, choć nie miała o tym pojęcia.

Lalkarz wstał z podłogi i gestem pokazał, żeby zrobiła to samo. Na jego twarzy odmalowało się zadowolenie jak z dobrze wykonanego zadania.

— Chodź, chcę ci coś pokazać — powiedział, odwracając się od niej i otwierając wieko ogromnego kufra ustawionego pod ścianą. Wyciągnął z niego niewielką klatkę, w której szamotał się piękny kolorowy motyl. Lily z ciekawością zerkała na przedmiot i uwięzionego w nim owada. Nagle przeszyła ją fala współczucia.

— Wypuść go, on cierpi! — krzyknęła instynktownie w stronę mężczyzny.

— Przybliż rękę, Liliano — wyszeptał, otwierając drzwiczki klatki.

Dziewczyna spełniła jego prośbę, przysuwając dłoń do powstałego otworu — jedynej drogi ucieczki. Barwny owad wyfrunął niepewnie i usiadł na śródręczu. Poczuła na skórze łaskotanie maleńkich odnóży.

— Jest piękny — powiedziała cicho, bojąc się go spłoszyć.

— To prawda... Choć nie cała...

Papillon ujął jej drugą dłoń i nakrył nią ostrożnie motyla. Teraz jej ręce tworzyły jego nowe, tymczasowe więzienie.

— Jeżeli chcesz poznać całą prawdę, musisz się przyjrzeć dokładniej.

Odsunął się i dał znać, że może otworzyć dłonie. Gdy to zrobiła, owad wzbił się w powietrze i na moment zawisł na wysokości twarzy, jakby dziękując za uwolnienie. Nie był to już jednak kolorowy motyl, przed oczami unosiła się ćma, nieustępująca mrocznym pięknem swojemu wcześniejszemu wcieleniu. Liliana patrzyła na nią z zachwytem. Teraz wiedziała już wszystko. I w końcu stała się wolna.

***

Doktor Fabien nie zastał Lily w domu. Zdjęty przeczuciem spiął konia i pojechał dalej, tą samą drogą, którą pokonywał niemal codziennie. Miał rację. Stała pod jego drzwiami w bezruchu niczym zjawa. Było już prawie zupełnie ciemno, w dogasającym zmierzchu nie mógł wyczytać z ledwo widocznego oblicza dziewczyny żadnych emocji. Mimo tego odetchnął z ulgą. Cokolwiek się wydarzy, przynajmniej dostał szansę. Bez słowa wpuścił ją do środka. Zapalił lampę naftową i postawił na stole. Wokół blasku, który rzucała, natychmiast zaczęło krążyć kilka niewielkich owadów. Podeszła bliżej, przyglądając się temu pełnemu urokowi, nocnemu tańcowi.

Nie wiedział, od czego zacząć, ani w którym kierunku potoczy się rozmowa. Nie wiedział, ile mają czasu. Obserwował więc ją tylko w milczeniu. Rozpuszczone, ogniście rude włosy opadały kaskadą na plecy. Delikatne dłonie kreśliły kształty w powietrzu, wśród ciem, jakby sama chciała stać się jedną z nich. Była piękna jak zawsze. Teraz, w mroku dostrzegł też coś, czego nie widział nigdy wcześniej, a może tylko nie chciał zobaczyć. Nie spodobało mu się to. Wcześniejsza kruchość i subtelność nie zniknęły, ale nabrały jakby ciemniejszych barw. Był gotowy ją zaakceptować, kimkolwiek... czymkolwiek by nie była.

— Nie zaproponujesz mi nic na uspokojenie? — zapytała cicho, po czym powoli odwróciła się w jego stronę.

Obserwował, jak wygląd Liliany się zmienia. Oczy przygasły, twarz zamarła w niemym grymasie gniewu i rozczarowania. Patrzyła wprost na niego, zdawało mu się, że jest w stanie zajrzeć w głąb jego duszy.

— Żebyś mógł znowu to zrobić — dodała wyzywająco. Jej głos brzmiał pewnie, oskarżycielsko, niemal drwiąco. — Wiem, co robiłeś, Rob. Gdy spałam. Widzę twoje plugawe myśli, twoje brudne pragnienia. Wciąż czuję twój dotyk...

Rob zastygł przerażony. Ręce zaczęły mu drżeć, do oczu napłynęły łzy. Wiedziała, ale nie to wydawało mu się najgorsze. Wypowiedzenie tego na głos uzmysłowiło mu, jak prawdziwe były jego czyny, do tej pory istniejące wyłącznie w jego głowie. Nagle stały się namacalne, dotkliwie realne. I niosły potężne konsekwencje.

— Ja... Lil... nie chciałem — wychrypiał słabo, z trudem łapiąc powietrze. — Nie mogłem się powstrzymać... — Po jego policzkach spłynęły łzy. — Wybacz mi, proszę...

Spróbował się odsunąć. Nie pozwoliła mu na to, mocno chwytając jego dłonie. Gwałtownie szarpnęła, ciągnąc go w swoją stronę.

— Ależ chciałeś Rob, czułam to, jak bardzo chciałeś. Czułam to pod opuszkami twoich niecierpliwych palców. Czułam je na mojej skórze. Wszędzie... nawet w sobie... — mówiła spokojnie, powoli sącząc każde słowo — I wiem, że teraz też chcesz, doktorze Fabien...

Delikatnie pogłaskała go po twarzy. Jej spokój i brak emocji wzbudzał w nim trwogę. Przysunęła się do niego i podciągnęła sukienkę do góry. Przycisnęła jego dłoń do wewnętrznej strony uda. Wstrząsnął nim dreszcz i spazmatyczny szloch. Nie miał już siły na nią patrzeć. Każde słowo wypalało dziurę w jego sercu. Zdawało mu się, że za chwilę rozsypie się na kawałki.

— Lil... — wydusił z trudem przez zaciśnięte gardło, spuszczając nisko głowę. — Błagam... zrobiłbym wszystko...

Przysunęła się jeszcze bliżej. Ich ciała się stykały, nie był w stanie się ruszyć. Czuł jednocześnie obezwładniające pożądanie i ból, jakby jej ciało parzyło. Objęła jego głowę i przytuliła do piersi. Pozwolił na to bez oporu. Głaskała delikatnie jego włosy, podczas gdy on niczym dziecko uspokajał się w jej ramionach.

— Szzzz... Już dobrze Rob. To musiało się wydarzyć. Wybaczam ci — wyszeptała pocieszająco. — Wiem, że zrobiłbyś wszystko. I zrobisz. Wszystko, o co cię poproszę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro