II. Hypnotic poison

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Magia w swojej dzikiej i nieujarzmionej naturze rozgrzewała serca, porywała tłumy, rozniecała pragnienia. Krążyły o niej legendy, śpiewano pieśni, drzemała w świątyniach i na ołtarzach. Pod jej sztandarem toczyły się wojny, powstawały miasta, lecz zawsze  zostawiała za sobą zgliszcza. Gdy ludzkość podporządkowała sobie świat, ona pozostała nieodkryta. Trwała, tak długo, jak drzewa rzucały cień, wiatr poruszał liśćmi, a woda gasiła pragnienie. Nieuchwytna w swojej naturalnej postaci, dała się uwięzić podstępem. Okiełznana, razem z pozostałymi pierwotnymi siłami służyła, umożliwiając jednostkom korzystanie z ponad naturalnych mocy. Wszystko jednak miało swoją cenę.

1.

Pisanie homilii o początkach świata na wieczorne nabożeństwa było koszmarem, mogącym równać się jedynie z głośnym odczytywaniem jej przed zgromadzeniem. Caroline zamknęła zeszyt i odłożyła go niedbale na półkę. Nierówny stos notatek, podręczników i luźnych kartek papieru zachwiał się, po czym runął z hukiem na biurko. Ostatni skrypt ześlizgnął się, złośliwie celując w kubek parującej herbaty i gdyby nie szybki refleks, musiałaby wycierać podłogę i zbierać skorupy.

A gdyby tak spadł? Trzeba próbować. Kto wie, kiedy magiczna moc się obudzi.

Kobieta popchnęła kubek opuszkiem palca w kierunku krawędzi blatu. Poczuła intensywnie pachnącą bergamotkę i miód, więc upiła łyczek. Istniały przecież niezliczone dowody na prawdziwość Magii, rozprawy i badania naukowe, po co wciąż modlić się do nieistniejących bóstw i dawać świadectwo oczywistym faktom? W jakim celu miała walczyć z własnym wstydem i nieśmiałością, występując co wieczór w roli lektora i piewcy słów przed zgromadzeniem?

Słowa niosą Moc.

Zamknęła oczy i zgasiła lampkę. Szarość późnego popołudnia spowiła ją w mroku skromnie umeblowanego pokoju, pomagając skupić myśli na obowiązkach. Do jej głównych zadań należało wsparcie kapłanów, ale dom zionął tego dnia pustką. Dwóch diakonów opuściło przybytek w pośpiechu o świcie, nie podając przyczyn wcześniejszego wymeldowania. Caroline widziała ich odjeżdżających, obserwując miasto za otwartą przez kilka minut bramą. Wykonywała sumiennie zlecone zadania administracyjno biurowe i organizowała wszelkie ekstrawaganckie rozrywki, jakie przychodziły wielmożnym do głowy i nigdy w niczym sama nie uczestniczyła. Czasami nawet zamawiała im książki. Krążyły plotki, że pracę załatwił jej wysoko postawiony krewny. Obsługa miała być prawie niewidoczna, chociaż istniały wyjątki, bo dom w Dwudziestej Dzielnicy był pełen osobliwości.

Może jeszcze zostanę obdarowana Mocą?

Dziewczęce marzenia pozostawały wciąż zapiskami w pamiętniku. Niestety elfie geny Larenhlocków były odporne na mutację powodowaną przez wirusa i do tej pory specjalistom nie udało się zrozumieć skomplikowanych mechanizmów obronnych jej organizmu. Ciało Caroline produkowało immunoglobuliny, które nie pozwalały na akumulowanie Mocy i posługiwanie się Magią. Niektórzy uważali to za błogosławieństwo, inni odwracali głowy z odrazą.

Czeka mnie długie i nudne życie.

Elfi urok pozwalał w niewielkim stopniu na manipulację, co oczywiście było surowo zakazane. Niemagiczni rodzili się zarówno wśród ludzi, krasnoludów, wampirów, wilkołaków i smoków. Musieli pozostać przede wszystkim sprawni i produktywni, by umożliwiać życie na odpowiednim poziomie kapłanom i rządzącym elitom.

Sprzątnęła rozgardiasz na biurku, odstawiając kubek herbaty na okienny parapet. Wydawała się całkowicie pogodzona z losem.

To takie niesprawiedliwe. Ja to mam pecha. W życiu się z tym nie pogodzę.

Ponoć zakażenie wirusem rozprzestrzeniało się również drogą płciową. Pogłoski pochodziły ze sprawdzonego źródła, osobiście znała Agnes, a ona dziewczyny, które zachodząc w ciążę z kapłanami o silnej mocy magicznej, zyskiwały własne zdolności. Było to sprzeczne ze wpojonymi jej zasadami, ale kilka razy pomyślała, że może gra jest warta przysłowiowej świeczki. Niestety, na pannę do towarzystwa Caroline nie miała kwalifikacji. Zbyt charakterna, za wysoka, dumna, na dodatek asertywna. Niewystarczająco zdeterminowana, wierząc, że świat jest sprawiedliwy i w końcu nadejdzie jej kolej. A może po prostu nie gotowa na samotne macierzyństwo.

Kobieta splotła włosy w schludny warkocz, poprawiła biały kołnierzyk i mankiety, strzepnęła fałdy szarej, długiej spódnicy. Zerkając na nadgarstek, skontrolowała chronometr i uznała, że czas uporać się z własnymi słabościami. Wyszła z biura i skupiając się na skrzypiącej, drewnianej podłodze w korytarzu, usiłowała zapomnieć o walącym sercu.

Na końcu pogrążonego w mroku korytarza, przez uchylone drzwi przedostawało się światło. Nieduże pomieszczenie pełniące funkcję jadalni i sali spotkań dla pracowników Domu wyposażone było w długi stół, kilka krzeseł i dwie drewniane ławy. Zajęła miejsce u szczytu, ściskając kartkę z Homilią. Jej twarz wyrażała nieludzkie cierpienie. Dwudziestu zebranych wbiło w nią oczekująco wzrok, tylko Lorenz patrzył z irytującym uśmiechem.

— Bracia, siostry! — zwróciła się do współpracowników. — Zebraliśmy się na nabożeństwie. Podziękujmy Magii za opiekę, niezliczone łaski i dobrodziejstwa. Nie ma dzisiaj z nami wielmożnych, ale drzwi domu są zawsze otwarte, a serca pełne szacunku dla ich poświęcenia — wyrecytowała łamiącym się z nerwów głosem.

— Caro, pospiesz się, zaraz wszyscy pośniemy! Niektórzy zaczynają drugą zmianę — krzyknął niski chłopak, przykładając dla niepoznaki owłosioną rękę do ust.

— Właśnie! — przytaknęła Agnes. — Powinniśmy raczej porozmawiać o dyskryminacji. Ja nadal jestem wampirzycą, mimo że nie mam magicznych właściwości, a Lorenz wilkołakiem. Potrafimy dużo więcej niż zwykli ludzie!

Z sali dobiegł pomruk aprobaty.

Bądź rozsądna. Jeśli nie ja, to kto cię zechce? Żaden elf obdarzony Magią nie zwiąże się z niemagiczną — przekonywał. — Jestem twoją jedyną szansą na zawarcie przyzwoitego małżeństwa, na założenie rodziny i godne życie. Zejdź na ziemię, nie jesteś lepsza od nas.

Po moim trupie — odpowiadała w myślach.

Tak, Caroline doskonale pamiętała dzień, w którym chłopak na jej oczach zaczął się przemieniać w bestię, żądną krwi. Cudem uniknęła śmierci. Od tego czasu zawsze nosiła przy sobie składany nóż, a czasem również kastet.

2.

Przedłużająca się Zima wypędziła z lasu watahy wilków, które atakowały zwierzęta gospodarskie, a nawet uzbrojonych ludzi. Dla mieszkańców wiosek i przedmieść na obrzeżach Blogheim każdy przeżyty dzień był niczym wygrana na loterii. Słysząc wycie drapieżników podchodzących pod liche ogrodzenia, zamykali okiennice i barykadowali drzwi domów. Chociaż pracownicy domu w Dwudziestej Dzielnicy byli zupełnie zwykli i niemagiczni, nikt z nich nie chodził głodny ani zmarznięty, a ich rodziny były bezpieczne. Wszyscy korzystali z ciepłego blasku towarzyszącego Magii. Szkoda, że właśnie teraz, kiedy mogli okazać się potrzebni, wszyscy magowie zostali oddelegowani do centrum miasta. Z wyjątkiem braci Ozax.

Ciężka, stalowa brama otworzyła się automatycznie, znanym każdemu kierowcy zaklęciem. Nowo przybyli goście zachowywali się swobodnie, głośno rozmawiając, jednak nikt ich nie słyszał poza stadkiem wron, które poderwały się z gałęzi suchego dębu, tuż nad ich głowami. Dwaj mężczyźni, identyczni na pierwszy rzut oka, rozmawiali ze sobą, energicznie gestykulując.

— Nie będę w stanie kumulować mocy, bo mnie rozsadzi. Oddam ci ją od razu, kiedy nas zakwaterują — powiedział pierwszy, zasłaniając oczy ciemnymi binoklami, choć dzień był pochmurny. — Gdybym wiedział, że to będzie codziennie nastręczać tyle problemów, dwa razy bym się zastanowił, czy wykonać rytuał.

— Nie chcę ani twojej litości, ani twojej magii Eneth. Nie akceptuję sposobu, w jaki zdobywasz moc. O nic cię nigdy nie prosiłem i nadal nic od ciebie nie chcę. — Drugi zawiesił głos i rozglądając się na boki, zmrużył oczy.

— Przecież się umawialiśmy! Ty i ja, nierozłączni! — Pierwszy znowu sapnął i złapał brata za ramię.

— Na nic się z tobą nie umawiałem! — Rozzłoszczony Vrog wyrwał rękę z uścisku. — Od kiedy ty jesteś taki odważny i zdecydowany?! Powinniśmy w końcu wziąć od siebie długi urlop. 

— Albo odnowić rytuał... — zawahał się Eneth.  — Przepraszam, wiesz że to bardzo ważne — dodał już szeptem.

Za nimi wysiadło jeszcze pięć osób: dwie kobiety i trzech mężczyzn. Wszyscy skierowali się w stronę nowoczesnego, piętrowego budynku, niosąc w darze mrok i tajemnicę.


Dom w Dwudziestej Dzielnicy nie miał najlepszej opinii, ale był oddalony od ścisłego ćentrum Blogheim, co dawało Kapłanom komfort niezbędny po ciężkim dniu pracy. Drewniana willa z dwuspadowym dachem i kwadratowymi oknami sprawiała wrażenie skromnej, trochę posępnej na tle nagich, bezlistnych drzew. Większość pomieszczeń znajdowała się pod ziemią. Sale odnowy i strefa relaksu z wyposażonym barkiem i bufetem, wszystko by zapewnić im dogodne warunki, nocleg i odpoczynek, umieszczono w kamiennych piwnicach.

Trochę lipa. Nędznie to wygląda. Mogliśmy jednak zostać w Centralnym.

Wieczorem wiatr był bardziej przenikliwy niż za dnia. Młodzieniec zapiął czarny płaszcz i postawił kołnierz. Jęknął, czując pod podeszwami butów drobne kamyczki rozsypane na podjeździe. Rozprostował zastałe z bezruchu mięśnie i podpierając się laską, skierował wprost do drzwi wejściowych. Z hallu bezbłędnie trafił do sali, gdzie zebrała się cała obsługa.

Kobieta ze wzniesionymi ku niebu rękami zerkała nerwowo na świstek papieru, dukając znaną wszystkim od dziecka modlitwę.

Ach, no tak. Mają te swoje nabożeństwa.

Wszedł do środka, stawiając ostrożnie stopy, odrywając jej uwagę od Modlitwy.

— Niech każde uderzenie mojego serca będzie nową pieśnią dziękczynienia, a każda kropla krwi niech krąży na Twoją cześć, o sprawiedliwa Pani. Z przyjemnością oddam życie w twoje delikatne dłonie — wyrecytował śpiewnym, miękkim głosem.

Spokojnie, to tylko dziewka z ludu, w dodatku niemagiczna.

Vrog patrzył na kobietę jak urzeczony, a ona nie spuszczała z niego wzroku, nie ruszając się z miejsca. Jakby wrosła w podłogę. Odprawił ją niedbałym gestem, zajął miejsce u szczytu stołu i podniósł starannie zapisane kartki.

— Jaka oryginalna czcionka! — zauważył rozbawiony. — "Flash of burning souls" [Błysk płonących dusz]! — rzucił zaklęcie. Roześmiał się szyderczo i pstryknięciem palców spopielił notatki, a potem zdmuchnął proch.

— To pismo odręczne — powiedziała cicho. — Ostrożnie z ogniem, bo mamy tu bardzo wrażliwe czujniki dymu.

Całkiem ładna, ale trochę bezczelna. Totalnie w moim typie.

— Vrohagan Ozax, dla przyjaciół Vrog — przedstawił się, po czym wskazując palcem, zaprezentował szybko pozostałych. — Ilador, Debras, Wamazz, Equille i Imnovym. — Rozparł się wygodnie i położył na stole długie nogi, a laskę oparł o krzesło. — A to mój brat Eneth. Właśnie nas zameldowałem! — dodał po chwili, gdy drugi ciemnowłosy młodzieniec wparował sprężystym krokiem do pokoju.

— Nie popisuj się! — Wspomniany Eneth warknął w kierunku brata i obrzucił wzrokiem salę. — Zjemy tutaj. — Stanowczy głos nie pasował do delikatnej twarzy i łagodnych, lekko skośnych oczu młodego mężczyzny.

Kobieta znała imiona Kapłanów i tylko dlatego nie parsknęła śmiechem. Bracia Ozax plasowali się w czołówce najsilniejszych magów w mieście i wraz z przyjaciółmi tworzyli grupę taktyczną Fading Away Eternal Echoes [Zanikające Wieczne Echa]. Widywała ich często w gazetach i wiadomościach.

— Caroline Larenhlock. Witajcie w naszych skromnych progach. Będę wdzięczna za skierowanie się do recepcji w celu rejestracji pobytu. Proszę przygotować oficjalne glejty imienne i wpisać nazwiska do księgi meldunkowej. Następnie z przyjemnością pokażę pokoje — oznajmiła, stojąc wyprostowana jak struna, z rękami opuszczonymi wzdłuż ciała, jak nakazywał Dekret.

Elfia kobieta wśród niemagicznej obsługi Domu to rzadkość.

Zgromadzeni opuścili wspólne pomieszczenie z westchnieniem ulgi, unikając nudnego nabożeństwa.

— Może zaproponuję przejście do sali restauracyjnej. To tylko kilka kroków.

— Eneth zdecydował, więc nie będziemy mu psuć humoru — szepnął konspiracyjnie. W pomieszczeniu było ciepło, w kominku tlił się ogień, pachniało drewnem i sosnowym igliwiem.

— Zostajesz tutaj? — spytał, kiedy elfka zajęła oddalone miejsce pod ścianą. Wzruszyła ramionami. — Nie sądzisz, że powinnaś patrzeć na nas z większym... podziwem? — Vrog przewrócił oczami. Większość ludzi z obsługi traktowała go jednak z nabożnym szacunkiem.

— Wielmożny kapłanie Ozax, jestem waszym wsparciem, asystentką, lektorem i piewcą słów.  — Elfka skinęła głową, unosząc kąciki ust, a z jasnego warkocza wysunęło się kilka pasm lśniących włosów. — Jeśli poprosisz Panie pozostałych kapłanów, zbiorę dokumenty i przyniosę księgę tutaj, dla waszego komfortu.

— Larenhlock to nie jest lokalne nazwisko, prawda? — Vrohagan nie stracił rezonu, nie zamierzał również ułatwić Caroline pracy.

— Moja familia ma ziemię na północy — odpowiedziała wymijająco.

— Ach, ci uparci wyspiarze, stąd ten twardy akcent. Czyli będziesz tu siedzieć — jęknął z irytacją, ale odwzajemnił uśmiech.

— Do usług. Pomogę zdjąć płaszcz — zaproponowała.

— Mamy własną obsługę — burknął Eneth, z drugiego końca stołu, ale nie wyprosił jej. Tak stanowił Dekret.

3.

Caroline wbiła się w róg pomieszczenia i zgodnie z wytycznymi, czekała na wyraźny sygnał. Obsługa przyniosła serwety, nakrycia i poczęstunek, a po chwili kelnerzy wkroczyli z półmiskami lokalnych specjałów.

Fading Away Eternal Echoes byli wśród Kaplanów najlepsi, najmroczniejsi i najbardziej posępni. Wysocy i bardzo szczupli, w śnieżnobiałych koszulach, idealnie skrojonych garniturach oraz skórzanych, lśniących butach. W chłodniejsze dni narzucali na wierzch płaszcze i peleryny. Czasami nosili nakrycia głowy, takie jak czapki, kaszkiety lub berety, ale nigdy nie były to spiczaste kapelusze. Wyróżniały ich perfekcyjnie ułożone, kolorowe włosy i mocne makijaże.

Bracia Ozax byli posiadaczami prostych czarnych włosów i bardzo powściągliwej mimiki. Nigdy nie uśmiechali się ani na fotografiach, ani w transmitowanych audycjach, może potężni Władcy Magii nie mieli powodów do emanowania wesołością na lewo i prawo. Vrohagan, który siedział najbliżej, starał się wyglądać dostojnie, ale oddychał ciężko. Caroline widziała otchłań, którą starał się zakryć scenicznym kamuflażem, czarną kredką, maskarą i ułudą poczucia humoru. Oczy Kapłana lśniły jak w gorączce.

Elfka nie czuła w stosunku do nich dystansu ani nabożnej czci, czymkolwiek ona była. Zbyt długo przebywała odizolowana od świata, w rodzinnym domu. Tkwiłaby tam nadal, gdyby nie wrodzony upór i niczym nieuzasadniona chęć samodzielności. Brakowało jej tylko Magii, by mogła odnaleźć swoje prawdziwe przeznaczenie.

Stół uginał się pod ciężarem potraw, kelner donosił karafki z lekkim winem. Pomieszczenie oświetlały dwie lampy, a dodatkowo rozstawione w lichtarzach świece rozjaśniały stół i twarze gości. Dostojni Magowie zmienili się w wesołą kompanię rozgadanych nastolatków, którymi faktycznie byli. Eneth dla odmiany, podpierał głowę ręką i smętnie dłubał widelcem w talerzu, najwyraźniej pozbawiony apetytu.

— Mam tę moc, mam tę moc! Zjem to wszystko w jedną noc — zapiał Vrog, wbijając zęby w porcję mięsa, po czym odwrócił głowę i spojrzał z wyrzutem na Caroline. — Czemu z nami nie usiądziesz? Jedzenia jest aż nadto?!

— Nie wolno mi. Dekret zakazuje — odpowiedziała krótko. Po co zaczynać rozmowy o wegetarianizmie wśród drapieżników.

— Nie lubię, jak ktoś mi patrzy w talerz. Mam użyć magicznej siły, czy sama do mnie dołączysz?

— Jak sobie życzysz, Wielmożny Kapłanie — przytaknęła i przystawiła swoje krzesło.

— Częstuj się, chyba że mogę coś zaproponować? Sałatka jest całkiem smaczna. Tylko nie mów, że ci nie wolno! Tak właśnie sobie życzę. Zjesz ze mną, wypijemy wino i będziesz zabawiała mnie rozmową! — powiedział, a Caroline poczuła, że nie wypada odmówić.

— Dziękuję. Oczywiście, Wielmożny Kapłanie — skinęła głową.

— Oj, przestań już z tym Wielmożnym — stwierdził Vrog przełykając kolejny kęs posiłku. — Lubisz tańczyć? Ja uwielbiałem tańczyć, zanim ... ten, no... zanim nogi odmówiły mi posłuszeństwa, ale nadal lubię muzykę.

— W sali restauracyjnej mieliby Wielmożni muzykę na żywo. Zatrudniamy doskonałego pianistę, ale mogę zorganizować fonograf.

— No jasne! — ucieszył się, a jego uśmiech wyglądał na szczery. — Uwielbiam śpiewać!

Niestety, kiedy tylko Lorenz uruchomił mechanizm szafy grającej i usłyszeli pierwsze takty skocznej melodii, skwaszony Eneth uderzył otwartą ręką w stół. Zabrał butelkę wina, wstał i wyszedł.

— Drażnią go dźwięki? — zdziwiła się elfka.

— Jeśli byś się spytała, czy ktoś w naszej rodzinie miał problemy psychiczne, to on jest tym pierwszym — zachichotał.

— To nie jest zaraźliwe? Przecież jesteście braćmi — Caroline odważyła się podchwycić żart.

— Prawdę mówiąc, jesteśmy bliźniętami.

Chociaż zwykł naśmiewać się z brata, w towarzystwie elfiej kobiety, skierował rozmowę na inne tematy. Dyskutowali o sztuce, poezji, niedawno przeczytanych powieściach, a w tle brzmiało preludium Franklina Robertsa "W cieniu chałwy". Wszyscy lubili słuchać utworów muzycznych o wyrobach cukierniczych i słodkich deserach. Początkowo z dystansem, wnet nabrali rozpędu i nawet nie zauważyli, kiedy zostali sami, a za oknem zapadł zmrok.

Czas niestety mijał nieubłaganie, zaostrzając apetyt mężczyzny i usypiając zmęczoną kobietę. Zdziwiłby się ten, kto pomyślał, że obydwoje pójdą spać, by nabrać sił na następny dzień. Życie Kapłanów toczyło się przez całą dobę, byli niezmordowani, a nocny wypoczynek stanowił synonim straty tego, co najcenniejsze.

— Wiesz, że tutaj znajdują się linie papilarne? — spoufalał się Vrog, chwytając ją delikatnie za rękę. — Można odczytać z nich prawie wszystko — ciągnął, przesuwając palcami po wnętrzu jej dłoni. — Czy Elfy są długowieczne? Mam na myśli niemagiczne Elfy, które nie korzystają z mocy?

— Niektórzy żyją bardzo długo, sto pięćdziesiąt lat, czasami dłużej. W dobrym zdrowiu i ze sprawnym umysłem oczywiście — Caro nie odsuwała ręki, jego dotyk był przyjemny.

— To szmat czasu. Długie życie to wiedza, a mądrość to ryzyko! — odrzekł zdumiony.

— Więc zdarza się, że ryzykanci przedwcześnie tracą rozum. Czasami razem z głową! — zażartowała.

— Ile lat masz przed sobą Caroline? — Przyłożył do ust jej dłoń. Wyraźnie czuł słodko-cierpki zapach mandarynek, które wcześniej obierała ze skórki.

— Za pięć dni skończę dwadzieścia lat, niewielu moich rówieśników o magicznych mocach stąpa jeszcze po tym świecie.

Caroline przymknęła oczy, a Vrog zasmucony jej wyznaniem, wzmocnił uścisk, chcąc w ten sposób dodać jej otuchy. Siedziała tak blisko, że widział ozdobny ścieg wykańczający biały kołnierzyk jej sukni. Oczywiście czuł też ciepło oddechu na swoim policzku.

— A Pan? — spytała wprost.

— Sama wiesz, co podają statystyki. Im większa moc, tym żyjemy krócej. A my jesteśmy najsilniejsi — mówił pokrętnie. — Magów nie pyta się o wiek — dodał, widząc, że kobieta nie uzyskała odpowiedzi na zadane pytanie.

Jasne kosmyki włosów coraz energiczniej wychodziły jej z warkocza, a ostry nos i wielkie ciekawskie oczy kontrastowały z niedużymi różowymi ustami, które poruszając się, zmieniały kształt, wyrażając emocje. Z zadumy w zaskoczenie, z gniewu w smutek. Śmiała się beztrosko, całą sobą, odchylając nieświadomie głowę.

Niewykluczone.

Młodzieniec uśmiechał się tylko do swoich myśli.

Nikt nie śmiał ich wyganiać, ale widząc krążących z niepokojem kelnerów, Vrog sam postanowił zakończyć dyskusję.

— Przepraszam, zasiedziałem się. Dla mnie czas biegnie chyba inaczej — wyznał.

Gdybym wiedział. Za późno, żeby się ogarnąć, a za wcześnie, żeby żałować.

— To zaszczyt poznać kogoś tak unikatowego, jak Pan. Dziękuję — powiedziała i wyszła, widząc, że zostawia Kapłana w rękach osobistego asystenta.

Przebiegła przez ciemny korytarz i wpadła zaaferowana do pokoju, opierając się plecami o drzwi. Na parapecie nadal stał kubek herbaty, za oknem wschodził właśnie Rubinowy Księżyc, jaśniejszy, niż jego Jadeitowy brat, spowijając ogród upiorną poświatą. Podeszła do okna i przez chwilę wsłuchiwała się w mocniejsze uderzenia serca. Pozbawione liści gałęzie drzew odsłaniały surowy widok na wiecznie zielone klomby i równo przycięte krzewy.  Czuła ciepło, rozgrzewającą iskrę, coś, czego wcześniej nie doświadczyła. Zamoczyła ręcznik i przytrzymując chłodny kompres na czole i pąsowych policzkach, liczyła mijające sekundy.

Czy los właśnie mrugnął do mnie okiem?

Czas biegł dla wszystkich tak samo, tylko niektórzy mieli go mniej.

4.

Dźwiękoszczelne pokoje gości były oddalone od pomieszczeń obsługi, więc nikt poza Caroline nie słyszał kłótni między braćmi. Elfie uszy były wykwalifikowanym narzędziem szpiegowskim. 

Nikt też nie widział jak upadła metalowa laska i jeden z nich trzymany siłą przy ścianie krzyczał. Drżał, ale nie mógł się bronić, szara mgła przypominająca pleśń wnikała w jego ciało przez usta, oczy łzawiły jak przy pyleniu traw. Ból rozsadzał mu czaszkę, gdy ten drugi przyciskał do jego czoła dłoń z namalowanym w pośpiechu czarnym znakiem. Opadł na ziemię, ale wstał samodzielnie i w chwilowej niepoczytalności uderzył swojego oprawcę z całej siły pięścią. Na jasny dywan spadły pierwsze ciemnoczerwone krople.

Kobieta nigdy nie towarzyszyła kapłanom w ich prywatnych kwaterach, ale stojąc na warcie pod drzwiami, słyszała dochodzące stamtąd dźwięki. Nie wchodziła do środka, przynajmniej oficjalnie. Czekała na sygnał i w razie potrzeby reagowała, by zaspokoić potrzeby wielmożnych Magów. Obowiązywała ją absolutna dyskrecja pod karą pozbawienia wolności. Nawet sprzątanie pomieszczeń kapłanów pozostawiano wykwalifikowanej zewnętrznej firmie.

Kilka lat pracy wystarczająco znieczuliły Caroline, by zaczęła pilnować własnego nosa. Również tym razem, o nic nie pytając, uchyliła drzwi, chcąc wpuścić barwną grupkę skąpo odzianych niemagicznych, dziewcząt i młodzieńców. Pomieszczenie tonęło w blasku świec, a zapach kadzideł odurzał intensywną, lekko słodkawą i intrygującą wonią przypraw. Na szklanym stoliku przy sofach stały karafki z alkoholem i opróżnione do połowy szklanki oraz wiaderko z lodem.

Połyskujące stroje prostytutek z agencji towarzyskiej odsłaniały wysportowane i gładkie ciała, nie pozostawiając miejsca na domysły. Piękni, młodzi, z ramionami pokrytymi kolorowymi tatuażami. Caroline obserwowała ich z zachwytem jak okładki kolorowych magazynów, nie gardziła nimi, ale nie wybrała tej ścieżki zawodowej.

Jeden z kapłanów stał tyłem do wejścia z pochyloną lekko głową, rozpinając mankiety koszuli. Zawieszone na ścianie zwierciadło uchylało rąbka tajemnicy, ukazując jego twarz. Blade policzki muśnięte migotliwym blaskiem nosiły ślady rozmazanego, ciemnego makijażu, a z nosa spływała stróżka krwi.

Caroline zamarła w otwartych drzwiach, z lekko rozchylonymi ustami. Tym razem znajomy widok wnętrza poruszył ją bardziej, nie mogła jednak ingerować w sprawy wielmożnych. To, co działo się za progiem, nie było przeznaczone dla jej oczu.

— Kapłanie Ozax, wezwę sanitariusza — powiedziała, a mężczyzna zaprzeczył ruchem głowy.

Natychmiast wycofała się i upomniała w myślach.

— O tak! Czuję przepływ mocy! — krzyknął Vrog, wstając z fotela i uruchomił fonograf. Pomieszczenie zdawało się pulsować, gdy wypełniła je rytmiczna, wpadająca w ucho melodia.

— Nie wejdziesz do środka Caroline?— zaprosił ją Vrog.

— Mnie nie wolno — oznajmiła i zamknęła za sobą drzwi.

Usiadła na krześle i przymknęła oczy. Na chwilę tylko. Przecież nie pierwszy i z pewnością nie ostatni raz spędzała noc w pogotowiu.  Ponoć zakażenie Wirusem rozprzestrzeniało się również drogą płciową. Pogłoski pochodziły ze sprawdzonego źródła, osobiście znała Agnes, a ona dziewczyny, które zachodząc w ciążę z Kapłanami o silnej mocy magicznej, zyskiwały własne zdolności. Było to sprzeczne ze wpojonymi jej zasadami, ale kilka razy pomyślała, że może gra jest warta przysłowiowej świeczki. Niestety, na pannę do towarzystwa Caroline nie miała kwalifikacji. Zbyt charakterna, za wysoka, dumna, za stara. Niewystarczająco zdeterminowana, wierzyła, że świat jest sprawiedliwy i w końcu nadejdzie jej kolej. A może po prostu nie była gotowa na samotne macierzyństwo. 

Tylko że magia była jej największym marzeniem i zrobiłaby wszystko, by ją zdobyć.

Nieoczekiwanie, zawiasy zaskrzypiały, a ze środka wyślizgnął się znajomy i bardzo zadowolony młodzieniec. Caroline podskoczyła przestraszona.

— Idę na zewnątrz, zapalić i niestety musisz iść ze mną, jako moja obstawa.

Oparł ciężar ciała na metalowej lasce i syknął z bólu.

— Wszystko się wyda, ale już trudno. Pomóż mi wejść po schodach, bo sam nie dam rady. Wielki ze mnie mag, nie ma co. Szkoda gadać.

Opierając się zgarbiony o barierkę na tarasie, Vrohagan Ozax zapalił skręta. Codziennie zmagał się z bólem, co nie oznaczało, że fizyczne cierpienie było przez to mniejsze i bardziej znośne. Po chwili rozluźnił spięte ramiona. Starał się o niczym nie myśleć, tylko otworzyć się i słuchać, a to nie wymagało użycia mocy. Ogród skąpany w różowym blasku księżyca wyglądał jak wyrwany z innej rzeczywistości, tylko gorzkie słowa Kapłana nie wpasowały się w tę bajkową scenerię.

— Po co nam ta pieprzona magia, skoro nie możemy z niej normalnie korzystać! — powiedział, patrząc w oczy Caroline. — Przepraszam, to bluźnierstwo. Zatkaj uszy.

— Magia to życie — zirytowała się. — Jak możesz tak w ogóle myśleć?!

— Magia to śmierć, to trucizna, która trawi ciało i duszę. Doświadczyłem wszystkich jej "dobrodziejstw" na sobie. Moc nie jest taka, jak sobie wyobrażasz — powiedział.

— Skoro tak mówisz... Nie mam prawa się z tobą kłócić. — Nie przyznała mu racji, ale nadal stała obok, chyba nawet przysunęła się nieco bliżej.

Dom zbudowano na niewielkim wzgórzu, więc z tarasu rozpościerał się widok na Centrum Miasta. Skąpane w sinoróżowym blasku dwóch księżyców Blogheim wyglądało majestatycznie i trochę upiornie. Zimowy wieczór zaklęty w ciszy wydawał się cieplejszy niż zwykle, a może ogrzewały ich nowo odkryte emocje. Vrog przylgnął do Caroline i objął ramieniem, w razie, gdyby jednak miała zmarznąć. Wydawało mu się, że czuje suszone śliwki, które uwielbiał podjadać zimą, kiedy był jeszcze małym chłopcem. Tak samo mocno miał ochotę znaleźć źródło tego kuszącego, niesamowitego zapachu i uszczknąć odrobinę dla siebie.

— Zabija na każdym kroku. Dzieci, jeśli za szybko zarażą się wirusem i nie nauczą nią posługiwać, szaloną młodzież i takich jak my. Udowodnię ci, nawet dzisiaj, że magia to bagno, a nie żadna świętość — powiedział łagodnie.

— To nielegalne — odparła.

— Uwielbiam naginać granice legalności — kusił.

— Nie wolno mi... — szepnęła stanowczo, lecz konspiracyjnie.

— Jeśli jeszcze raz zasłonisz się Dekretem i wykręcisz od odpowiedzi, zrobię coś naprawdę nielegalnego. Pojedziemy do miasta.

— No ale jak to?! To nielegalne! Nie wolno mi! — powiedziała odruchowo i od razu zasłoniła usta dłońmi.

— Ale z ciebie niegrzeczna dziewczyna. Caroline, mówiłem, że się doigrasz.

Zaśmiał się w duchu i tylko przyłożył jej drobną dłoń do swojej piersi. Nachylił się nad nią, groźnie mrużąc oczy.

— Taka jest moja wola i korzystam z nadanych mi przywilejów. Zawieziesz mnie do Centrum Blogheim.

Kobieta wydęła wargi, przez co jej usta wyglądały jeszcze bardziej apetycznie i założyła ręce na piersiach. Kołysała się lekko do tyłu i przodu, ale w końcu przytaknęła na znak zgody.

— Nie masz innej sukienki? — spytał.

Nie zdążyła odpowiedzieć, bo Kapłan celował w nią palcem i mamrotał pod nosem przedziwne słowa.

"If you wear that dress tonight, the moon will drawn its curtains tight; It's a private show, no one else gonna know" [*U2 - If you wear that velvet dress]

[Jeśli dziś wieczorem włożysz tę sukienkę, księżyc mocno zaciągnie zasłony; To prywatny program, nikt inny nie będzie o tym wiedział "]

Gdzieś na drugim końcu miasta zniknęła z wystawy czarna, długa suknia z głębokim dekoltem.

Zachwiał się, tak silne były zawroty głowy. Balustrada stanowiła dość stabilne oparcie, więc mocno ją pochwycił. Caroline wyglądała zjawiskowo, a może po prostu nigdy nie widział naturalnej, niezmodyfikowanej i tak prawdziwej, stąpającej mocno po ziemi elfiej kobiety. Może, gdyby się postarała, w takiej sukni dałaby radę uwodzić i kusić?

— Jeśli tak wygląda Magia, zgodzę się na wszystko — powiedziała z zachwytem, dotykając misternych koronkowych rękawów, puszczając mimo uszu gruźliczy kaszel, którym zaniósł się Vrog.

Zza klombów bukszpanu obserwowały ich czujnie dwie pary czerwonych oczu, lecz nie ośmieliły się podejść. Magia i solidne ogrodzenie trzymały drapieżniki na dystans, ale głód doprowadził je do granicy wytrzymałości. Kiedy kapłan oddalił się, a drzwi pozostały otwarte, skuszone ciepłem, odważyły się wejść do środka. Nie umiały prosić ani kraść, ludzi zabijały tylko w ostateczności. Życie było nieustającą walką o przetrwanie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro