V. Tendre poison

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Odpowiedzialnością za postęp obarczano wojnę, przydawała się również do regulacji populacji. Spekulowano, że za jej pomocą demokratyczna władza Blogheim zlikwidowała bezrobocie i klęski głodu. Śmierć była zawsze wyzwoleniem, dawała spokój i kończyła męki. Razem z Wojną odbierała życie, a razem z Magią dawała początek nowemu. Z kosą w ręku, ubrana w czarny płaszcz lub w zwiewnej sukni, wianku z tuberozy i białych kwiatów wydawała się nierealna, a tak naprawdę nie było nic bardziej prawdziwego. Narratorka legend i wybrzmiałych historii, skąpana w zjawiskowej melancholii. Wzbudzała strach, zamieniając czas ostateczny, w namacalną regułę egzystencji. Nieodzowna część życia i jednocześnie symbol definitywnego końca.

9.

Młody mężczyzna stał na środku salonu boso, w jeansach i białym podkoszulku. Nucił nieznaną melodię, patrząc w lustro. W odróżnieniu od brata, bez korygującego makijażu wyglądał kiepsko. Delikatnie mówiąc. Wyniszczony, przeraźliwie szczupły, na jego twarzy wykwitły fioletowe sińce po kolejnej nieprzespanej nocy.

Poprzedniego dnia Caroline czuła się w jego towarzystwie swobodnie, ale poranek przyniósł zmianę perspektywy. To, co w nocy mogło pozostać tajemnicą, ujrzało światło dzienne. W przesyconym słońcem pokoju wszystko stało się jasne i wyraźne, bez niedomówień. 

— Jest już jutro, czy znajdziesz dla mnie czas, Vrog? — spytała, początkowo zdenerwowana i onieśmielona. Gotowa ponieść konsekwencje, gdyby Kapłan zmienił zdanie.

Tkwiło w nim coś przerażającego i upiornego, a jednak chciała być blisko.

— To, czego doświadczyłaś w podziemiach miasta, nie odwiodło cię od realizacji planów? Nadal masz ochotę na dziecko z magiem?

Zdecydowanie, tego pytania chciała uniknąć, do głosu doszła jednak zuchwała, pewna siebie kobiecość.

— Czy ty zrezygnowałbyś ze swoich celów? — spytała. Trafiła w samo sedno. 

Vrog nigdy nie odpuszczał. Parł do przodu, nie zważając na przeciwności losu. W chwili zwątpienia mógł polegać na kimś, kto szedł z nim ramię w ramię. Od urodzenia razem, w łonie matki, na uczelni, złączeni przemianą poznali wzdłuż i wszerz podziemne labirynty Blogheim. Dzielili się zawsze i wszystkim. Nie mogli żyć osobno. 

Tylko, czy w tym duecie jest miejsce na tę trzecią?

— Tak — skłamał, choć w pewnym sensie była to prawda połowiczna. Wiedział, że usiłowałby pogodzić ze sobą nawet sprzeczne cele. Zaryzykował. — Słyszałaś o czymś takim jak miłość? Brzmi jak kolejna choroba, ale dla niej dałbym się przekonać. 

To już brzmiało lepiej i może było prawdą.

Elfka również miała na ten temat wiele do powiedzenia, ale tym razem skupiła się na praktycznych aspektach rzeczywistości. Podeszła i wpatrywała się w ciemnobrązowe tęczówki Kapłana.

— Miłość?! Obiło mi się o uszy, ale myślałam, że istnieje tylko w legendach. Nie mogę sobie pozwolić na taką odpowiedzialność. Spokojnie, nie myślę o ciąży. A co do magii... dysponujesz nią od zawsze? Nie dziw się, że zwykli ludzie o niej marzą. — Podniosła rękę i pogłaskała go delikatnie po twarzy. — Polubiłam cię. Pokaż mi, czym jest ta twoja miłość.

— Tak po prostu? — nie krył zdziwienia, ale też niesamowitej radości. Caroline przyszła do niego sama, z własnej woli. Nagle poczuł, jak rosną mu skrzydła, a motyle trzepoczą z całej siły w brzuchu. — Chodźmy, zanim się rozmyślisz. Planowałem kolację przy świecach, ale z uwagi na wczesną porę mogę poczytać ci wiersze. Niestety niedługo musimy wyjechać do miasta.

— Chciałam cię przeprosić, że uciekłam — powiedziała zawstydzona. — Nie masz zamiaru kontynuować tego, co wczoraj?

— Bynajmniej. 

Mam na to całe życie. Krótkie, bo krótkie, ale zawsze. Zaczniemy powoli, tak jest fajniej.

Pomimo postanowienia, złamał się, gdy Caroline zaczęła rozpinać guziki koszulowej sukienki, unosząc lekko ramiona i przygryzając z nerwów wargę.

— Ja, dla odmiany, właśnie dostrzegłam, jak szybko może się skończyć moja egzystencja. Żyjemy w niebezpiecznych czasach. — Nie wiedziała, jak to ująć w słowa, nie była najlepsza w wygłaszaniu deklaracji. — Jestem do dyspozycji, jeśli mnie nadal pragniesz, Wielmożny Kapłanie.

— Zamienię cię w żabę, jeśli będziesz mnie nazywać Wielmożnym, moja słodka. 

Znam te wszystkie wiersze na pamięć. Cóż, starałem się.

Pocałował Caroline w szyję, tuż za uchem, miękko i delikatnie, tak jak chciał to zrobić w nocy i czekał na reakcję, trzymając ją za ramiona. Nigdy nie należał do cierpliwych.  Elfka przymknęła oczy i uśmiechnęła się, podając mu obie ręce.

— Mogą być i wiersze, skoro lubisz. Nikt mnie tak nie fascynował, jak ty.

Czarując spojrzeniem i gorącymi wyznaniami miłosna magia nie odbierała mocy, wprost przeciwnie, zaskoczyła ich swoją intensywnością. Elfia kobieta okazała się zgubionym szkiełkiem w kalejdoskopie, które Vrog obracał delikatnie w palcach, zachwycony jej wdziękami. Walczyła ze strachem, lecz wybierała wiedzę, ryzykowała i szła wszędzie tam, gdzie pragnął ją zabrać. Zatrzymani w objęciach czasu czuli ciepło swoich rąk i gorące, słodkie pragnienie, rozlewające się jak malinowy sok, gdy połączyły się po raz pierwszy ich usta. Skrawki życia układały się w końcu w prawidłowe wzory.

"Sweet Caroline, Good times never seemed so good, I've been inclined, To believe they never would" [*U2 - Sweet Caroline] [Słodka Caroline, dobre czasy nigdy nie wydawały się tak dobre, byłem skłonny wierzyć, że nigdy nie nastaną]— wyszeptał, a kolejne zaklęcie zabrzmiało jak wyznanie. Vrog odsuwał powoli głowę, walcząc z hipnotyzującym zapachem jej perfum. — Cofnę się w czasie i spotkam cię w przeszłości. Uwierzysz, że dam radę to zrobić?

— Nie musisz, tak jest dobrze. — Trzymała go za rękę i głaskała delikatnie po policzku. — Nie próbuj, nawet jeśli są na to skuteczne czary.

— Możliwe, że są. W Czarnej Księdze. Tak palnąłem, nie czytałem jej. Eneth czytał. — Roześmiał się, nie patrząc jej w oczy, aby nie zauważyła tego perfidnego kłamstwa.  

Ściągnął cienką, złotą obrączkę z wychudzonego palca i wsunął Caroline do ręki.

— Zostań ze mną. Postaram się oszczędzać — mrugnął do niej okiem. — Może przestanę nawet opowiadać żenujące kawały. Niech to będzie znak ...

Vrog usłyszał kroki, a potem nerwowe pukanie do drzwi. Doszły do niego również odgłosy kłótni.

—  Który to z was mądrale upozorował śmierć służącej! Ja mam  uwierzyć, że to był atak wilków?

Ktoś wydzierał się na całe gardło.

— Brzmi jak mój brat. Wiesz co, pomysł wymaga doprecyzowania. Nigdzie nie odchodź, zaraz wracam —  ściszył głos i otworzył drzwi. — Co znowu? Nawet nie zdążyłem na chwilę usiąść — sapnął zirytowany.

— Musimy już lecieć. — Eneth widząc brata nadal w nieformalnym stroju, usiłował dyskretnie zajrzeć do środka.

— Codziennie jesteśmy punktualnie na odprawie, mamy jeszcze czas! — Vrog skontrolował chronometr.

— Zaatakowali miasto. Ogarnijcie się  — powiedział, widząc zaróżowione policzki Caroline.

Vrog chwycił czarną bluzę i sportowe buty, spoglądając na nią przepraszająco.

— Weź  z powrotem — Caroline wyciągnęła rękę, oddając złoty krążek.

— Jest twoja — Ścisnął jej dłoń. — Jeśli do ciebie nie wrócę, zwróć ją mojemu bratu.

Wybiegli obydwaj na podwórze i natychmiast wznieśli się w powietrze, wspomagani magiczną siłą.

W ciągu kilku minut rozpętała się nad Blogheim burza, jakiej nie pamiętali nawet jego najstarsi mieszkańcy. Błyskawice uderzały w najwyższe budowle, a powietrze skwierczało od wyładowań elektrostatycznych. Nad miastem unosiły się zastępy magów, jedni tworzyli ochronne tarcze, inni ciskali gromami, operowali podmuchami silnego wiatru, strugami deszczu. Od wschodu napływały przerażające, czarne chmury, plujące kulami ognia i gradem kamiennych pocisków. Nie cofali się, dopóki nie pojawił się nad nimi cień, przypominający niebotyczne skrzydła anioła śmierci. Ten zamachnął się, rozbijając magiczną ochronę jednym gestem. Z kim walczyli?

Vrog opadał półprzytomny na ziemię, nigdy nie był fanem walk w przestworzach. Zamortyzował upadek lądowaniem w jeziorze, całkiem efektownie, żeby nie powiedzieć efekciarsko, wyczołgał się na brzeg, gdzie czekał już na niego Eneth.

— Dzięki za pomoc tam w górze. Szkoda, że nie przejąłeś mnie w locie. Nie lubię zimnych kąpieli — sapał, ociekając strugami wody. — Przegrupujemy się i wracamy.

— Musimy to zakończyć — Eneth złapał go za ramię i spojrzał głęboko w oczy. — Naprawdę, już czas! Wszystko miało się potoczyć zupełnie inaczej. Skąd mogłem wiedzieć, że wyślą nas na wojnę!?

— Nic co dobre nie trwa wiecznie. Ja też nie sądziłem, że zaklęcie będzie tak nietrwałe.

Czarny kształt przenikał przez szarość chmur. Powietrze przecinał huk tysięcy grzmotów.

— Nie wiem, z czym walczę! Co to do cholery jest?! — Vrog usiłował protestować, ale po chwili obydwaj ponownie wzbili się w powietrze.

"Rise high into the sky, let me soar and fly" [unieś się wysoko w niebo, pozwól mi wznieść się i latać]

— Wydaje mi się, że to Smok! Musimy pobierać energię od niemagicznych, inaczej to coś nas zniszczy, a wtedy nie pozostanie tu kamień na kamieniu. — Eneth przekrzykiwał szalejącą wichurę. — Przysięgaliśmy bronić miasta!

— Nie jesteśmy kryminalistami, a pobieranie energii od ludzi to morderstwo! — wrzeszczał Vrog. — Ocknij się! Nie możemy tego zrobić! — "Infernal Barrage" [Piekielna Zapora]! "Flame Wrath" [Płomienny Gniew]! — Ciskał kulami ognia w kierunku skrzydlatego cienia, rozpościerając przed sobą tarczę, ale zaczął znowu opadać na ziemię, nie był wystarczająco silny. Nikt z nich nie był.

Nie minęła kolejna godzina, a bracia szli ramię w ramię, kradnąc użyteczną moc razem z życiem, najpierw dużym zwierzętom gospodarskim, później i tym mniejszym. Konie i krowy padały martwe, nie oszczędzali nawet kóz i owiec.

— Bez zwierząt i jedzenia ludzie umrą z głodu! To ostateczne rozwiązanie, ale nie mamy wyjścia! Jeśli przegramy, zginą wszyscy. Musimy poświęcić jednostki, dla dobra ogółu. — Eneth nie miał co do tego złudzeń.

Wzbijali się, rzucając magicznymi zaklęciami, odpierając ataki i znowu opadali bez sił.

Ostatnie zderzenie z chodnikiem musiało być bolesne. Vrog czuł zgruchotane żebra, lecz nie mógł wymienić energii z bratem. Nieznana siła odrzuciła go zbyt daleko. Wydawało mu się, że widzi sylwetkę jasnowłosej Caroline. Doczołgał się pod ścianę budynku i całkowicie opadł z sił. Marzenia o śmierci na polu bitwy nieomal się spełniły.

— Wojna wymaga ofiar, rób to, co musisz, ale zostaw ją. Tylko ją oszczędź, Eneth, proszę — wymamrotał Vrog i stracił przytomność. Jego usta poruszały się, wypowiadając zaklęcie —"One love, one blood, one life, you got to do what you should. One life with each other: sisters, brothers. One life, but we're not the same. We get to carry each other, carry each other." [U2 - One] [Jedna miłość, jedna krew, jedno życie, musisz robić, co powinieneś. Jedno życie ze sobą: siostry, bracia. Jedno życie, ale nie jesteśmy tacy sami. Musimy się nieść, nieść siebie nawzajem]

10.

Caroline włożyła płaszcz i schowała do torby kilka niezbędnych drobiazgów, wsunęła na kciuk złoty krążek. Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. Magowie walczyli ze zjawiskami, których nie rozumiała, ale musiała działać. Mimo lęku wyrwała się z bezsilności i ruszyła w stronę tego koszmaru, gotowa stanąć z nim twarzą w twarz.

Wysoko w chmurach trwała wojna, lecz jej efekty widać było na dole, w mieście. Poruszenie, huk walących się domów, szkół i urzędów słyszano nawet na przedmieściach. Ewakuowani ludzie zbijali się w grupy i uciekali w popłochu byle dalej od zabudowań, tylko Caroline biegła do Centrum Blogheim, prowadzona instynktem, wypatrując wśród upadających z nieba ciał magów, ciemnej bluzy Vroga. Stawką w tej walce było ludzkie życie. Istotnie, Kapłani poświęcali najcenniejsze. Własne życie. Zatrzymywała się przy każdym leżącym na ulicy człowieku, zamykając niewidzące oczy, odmawiała krótką modlitwę. Martwe ulice usłane zakrwawionymi ciałami i gruzem przyprawiały ją o mdłości.

Po kilku godzinach burza wycofała się, a ludzie opuścili schronienia. Caroline szła wzdłuż głównej drogi do bram miasta, otulając się płaszczem. Przyklękła zobojętniała przy kolejnym nieszczęśniku i sprawdziła puls na nadgarstku. Rozpoznała zawiłe czarne znaki na jego dłoniach. Patrząc najpierw na strzępy przesiąkniętego krwią ubrania, przesunęła powoli wzrok na twarz mężczyzny. Ukwiła go w znajomych brązowych oczach.

— Myślałem, że dam radę jeszcze jeden dzień. Cieszę się, że cię spotkałem — wyszeptał Vrog, z bólem otwierając spierzchnięte usta. — Jesteś prawdziwa, czy to kolejna ułuda?

Podniósł dłoń, dotykając pokrytego szarym pyłem policzka elfki. Nachyliła głowę nad rozpalonym z gorączki czołem mężczyzny.

— Magia to trucizna, Caroline. Zabije cię, niezależnie kim jesteś i jak bardzo się starasz.

— Nic nie mów, zabiorę cię do szpitala — powiedziała, licząc, że milczenie zaoszczędzi mu sił. — Wezwiemy Enetha.  Gdybym miała choć odrobinę magii w sobie, mogłabym cię uleczyć.

— Już próbowałem — Vrog przełknął z trudem ślinę. Słabł z każdą chwilą. — W mieście wszystko jest zniszczone. Po drugiej stronie nic nie ma. Nie ma dla nas nieba Caroline. To ściema.

— Jest wszystko, co tylko zapragniesz. Spełni się to, w co będziesz wierzył. — Próbowała przywrócić mu nadzieję, bezskutecznie. Opierał głowę o ścianę budynku, patrząc w górę.

Podała mu odrobinę wody z bidonu, ale krztusił się przy każdym oddechu, plując krwią. Przerażona, trzymała jego dłoń, bojąc się uszkodzić pokiereszowane ciało Kapłana.

Czarne od popiołu niebo przerażało, a powietrzem przesiąkniętym wonią spalenizny nie dało się oddychać. Łzy drążyły potoki w śladach sadzy na policzkach. Mężczyzna zamknął oczy i przestał reagować na jej nawoływanie i dotyk. Nie miał już siły walczyć.

— Już dobrze. Wszystko będzie dobrze — szeptała, gdy pojawił się automobil i wysiadł z niego Lorenz. 

Ucieszyła się, widząc znajomą twarz, choć pamiętała noc, w którą ją zaatakował pod postacią wilkołaka. Położył nieprzytomnego maga na tylnej kanapie w objęciach zapłakanej Caroline. Zajął miejsce kierowcy i niezwłocznie uruchomił silnik.

— Zawiozę was do szpitala — oznajmił.

Po kilku minutach ujrzeli zniszczone mury, a kiedy minęli bramy miasta, ich oczom ukazały się ruiny i zgliszcza. Tam, gdzie wcześniej stały drapacze chmur, sterczały stalowe, tlące się jeszcze szkielety konstrukcji. Część budynków zawaliła się, a te które przetrwały, były uszkodzone i popękane. W miejscu, gdzie jeszcze rankiem stał szpital, pozostała sterta gruzu. Straż ustawiała tymczasowe namioty, a sanitariusze opatrywali rannych.

— To Kapłan, jeden z najsilniejszych Magów — powiedział Lorenz, kiedy jeden z nich kreślił w powietrzu znak błogosławieństwa.

Sanitariusz pokręcił głową zrezygnowany, a w tej samej chwili, zmaterializował się przy nich Eneth. Z nieludzkim krzykiem wziął w ramiona bezwładne ciało brata i uklęknął zrozpaczony.  

Czy ktoś o zdrowych zmysłach spodziewał się takiego rozwoju wypadków? Czy ktoś wiedział o planowanym ataku? A gdyby stało się to kilka godzin wcześniej? Wędrując nocą, ciemnymi korytarzami nie pomyślała, że znajduje się w podziemiach szpitala. Dopiero teraz do niej dotarło, że wszystko, co się tam znajdowało, zostało pod gruzami na wieki. 

— Nie martw się, słodka Caroline. Tam nie został nikt żywy. Zadbaliśmy o to w trakcie walki. Zabraliśmy ich moc do ostatniej kropli — roześmiał się Eneth, zanosząc się histerycznym śmiechem. 

Caroline osunęła się i usiadła z boku pojazdu, opierając plecy o lśniącą, czarną karoserię. Zamknęła oczy i czekała. Na impuls. Na cokolwiek. 

Narastał niepokój i zgiełk, a przed zburzonym szpitalem pojawiali się kolejni poszkodowani. Nawet jeśli mogłaby się do czegoś przydać, nie była w stanie zrobić nawet jednego kroku. 

Lorenz zostawił ją w samochodzie, a sam dołączył do grupy ratowników. Nikt nie wiedział, co się tak naprawdę stało.

11.

Z nieba spadał deszcz miękkich, czerwonych płatków róż. Tańczyły lekko na wietrze, tworząc wiry, osypywały się i znikały tuż nad głowami. Wnikający w wilgotną ulicę pył zabarwiał kałuże na kolor krwi. Zgromadzeni patrzyli w szare pasma chmur, a potem opuszczali głowy, nikt nie otworzył parasola. Caroline wyciągnęła rękę, by złapać jeden z nich. 

Vrog powiedziałby, że to niepotrzebna strata energii.

W blasku fleszy i płonących pochodni odchodziła w zaświaty pamięć o Kapłanach, przynajmniej tych, których ciała udało się odnaleźć. Zapłakane matki, zadumani ojcowie pogrążeni w smutku, zasłuchani w żałobne pieśni. Tylko najbliżsi mogli stać przy płonącym stosie, ściskając w dłoniach świece. Zdziwieni, bo wydarzyło się nieuniknione, jak zwykle za szybko, raniąc za mocno i za głęboko. A przecież po drugiej stronie nie było nic.

Przedwiośnie wraz z ulewnym deszczem zmyje wszelkie ślady uroczystości.

Caroline obserwowała przedstawienie z oddali, skulona i zmarznięta. Powoli zapadał zmrok, tliły się tylko szczapy drewna, unosząc w powietrze dym i popiół. Szczupły, przygarbiony mężczyzna stał bez ruchu z zaciśniętymi pięściami. Zdecydowała się podejść jako ostatnia, przypominając sobie jedno z zasłyszanych zaklęć i wypowiedziała je szeptem. Nie do końca je rozumiała, ale jakie to miało znaczenie, skoro nie było w niej za grosz magii.

„Everywhere you go you shout it; You don't have to be shy about it, no; And you'll never be alone; Come on now show your soul; You've been keeping your love under control" [*U2 - Original Of The Species]

[Gdziekolwiek pójdziesz, wykrzycz to; Nie musisz się tego wstydzić, nie; I nigdy nie będziesz sam; No dalej, teraz pokaż swoją duszę; Trzymałeś swoją miłość pod kontrolą]

Od razu usłyszał jej kroki. Lekkie uderzenia obcasów, zgrzyt piasku na kamiennych płytach cmentarnego placu.

— Przyszłaś na przedstawienie? Myślałem, że cię więcej nie zobaczę...

— Chciałam osobiście złożyć kondolencje — powiedziała. Tłumiąc łkanie, usiłowała zapanować nad drżącą brodą.

— Znałaś go raptem jeden dzień! — mężczyzna parsknął śmiechem, obserwując ją uważnie.

— Trzymałam go w ramionach, tak samo, jak ty i opłakuję jego stratę. Jego i tych wszystkich, którzy zginęli na niebie i pod gruzami.

Mężczyzna uniósł brwi zdziwiony. Odwrócił się w jej stronę, odsłaniając ogrom swojej rozpaczy w przekrwionych, załzawionych oczach. Pomimo targających nim emocji, jego serce biło spokojnie.

— Zwyciężyliśmy, ale nie przeżył nikt, kto zaświadczy jakim kosztem.

— Prosił, żebym oddała Ci obrączkę. Wiesz, co z nią zrobić? — Wyciągnęła w jego stronę rękę z niedużym, złotym krążkiem.

— Chciał, żebyś ją zatrzymała — wyszeptał. — Wiesz, że tak naprawdę ich zwłoki zostały poddane sekcji? Wypruto z nich każdą, najmniejszą żyłkę, by przyczyniły się do rozwoju światłej nauki nad magią? — rzucił beznamiętnym tonem. — Widziałem w jego oczach przerażenie, pustkę i śmierć. Codziennie oglądam w lustrze twarz o tych samych rysach, to straszna kara.

Eneth poczuł zapach dojrzałych w słońcu moreli. Oddychał płytko, żeby nie dać się omamić słodkim, owocowym perfumom Caroline. Ta kara była znacznie gorsza.

— Myślałam, że udało ci się z nim pożegnać ... — Caro usiłowała dodać mu otuchy. Zawiesiła dłoń nad ramieniem mężczyzny, ale poczuła chłód i obojętność, więc ją cofnęła. — On nie bał się śmierci.

Pokiwał głową z dezaprobatą. Stan wiedzy, którą prezentowali niemagiczni, istotnie był tragiczny.

Kobieta poczuła na twarzy łaskoczącą mżawkę, poprzedzającą deszcz. Nasunęła na głowę kaptur szarej bluzy i mocniej otuliła się płaszczem. Odeszła, zostawiając Kapłana sam na sam z poczuciem winy i innymi toksycznymi myślami.

— Niedługo znowu się spotkamy — mruknął w ślad za nią. Odetchnął głęboko i natychmiast zakrztusił się dymem. — Nie znasz nas. Chciałem ci to cały czas powiedzieć. Nic o nas nie wiesz. Jesteśmy naprawdę zdolni do wszystkiego.

Po chwili przy tlącym stosie pojawił się kolejny żałobnik. W czarnym płaszczu i okrągłych ciemnych binoklach wyglądał niepozornie. Być może obserwował ich cały czas. Caroline nie odwróciła się i szła dalej przed siebie skupiona, tylko nastawiła uszu.

— Przyszedłeś na własny pogrzeb? Miałeś nie rzucać się w oczy! Pomocy, o pradawni bogowie! A jak cię ktoś rozpozna?

— To pomyśli, że to ty! Doprawdy, nie wiem, z czego się śmiejesz. Chociaż udawaj, że jest ci przykro!

— Przez przypadek zrealizowaliśmy plan wcześniej. Naprawdę, to cud, że żyjesz, ale proszę, nie spieprz tego. Równowaga to naprawdę ulotna rzecz.

— Czy ona... — zawiesił głos — czy Caroline się odzywała? Była tu? Dała ci obrączkę?

— Nie. Odpuść ją sobie chwilowo. Mamy ważniejsze rzeczy na głowie.

— Mam ją teraz gonić?

— Jak chcesz.

Elfka skierowała się niespiesznie w stronę nowych baraków, które władze postawiły pod murami miasta dla tych, którzy stracili dach nad głową. Stamtąd odjeżdżał Lorenz, zabierając kilka osób z powrotem do Domu. Nic się nie zmieniło, bo nadal miała w kieszeni składany nóż, ale zaciskała na nim palce dużo mocniej, czując, jak złota obrączka wbija się w jej palec.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro