Rozdział IV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


O tym, co działo się potem i na Szkoleniu, nie chciała pamiętać. Nie mogła. Siedziała przy tym samym małym stoliczku, przy którym jadła śniadanie i próbowała myśleć o wszystkim innym. Z jej wewnętrznej udręki wyrwała ją Atenta, stawiając pod jej nosem cudownie pachnący placek, który w tym momencie pochłonął wszystkie myśli dziewczyny. Zjadły w ciszy. Gdy skończyły, jedna z kucharek zabrała naczynia, z których korzystały, by je umyć. Siedziały jeszcze chwile w milczeniu.

- Wiesz, że nie możesz uciec. – Atenta przerwała ten dręczący bezgłos.

- Nie wiem. Muszę sprawdzić. – odpowiedziała Ofta, po części żartem.

- Ty i te twoje poczucie humoru... To jest ważne!

- Wiem. – Dziewczyna spoważniała. – Ale... Musi być inny sposób!

- To masz mało czasu, żeby go znaleźć!

- Nie pogardziłabym kilkoma dniami. – Zaśmiała się cicho.

- Nie dadzą ci uciec. To dla nich za duże ryzyko! Odtąd będą cię obserwować dniem i nocą. Zero życia prywatnego!

- Czego tak bardzo się boją?

- Jeszcze pytasz?! – prychnęła – Twoja wiedza może wpaść w niepowołane ręce! A chyba nie muszę ci mówić, jak bardzo jest ona istotna, jeśli chodzi o przebieg tej wojny?! – odparła po dłuższej chwili i wzruszyła ramionami.

- Nie podoba mi się, że jestem tego częścią. Nie dano mi wyboru! – jej głos zaczął niebezpiecznie drgać, a oczy powoli zalewały fale łez. Zacisnęła zęby i starała się nie okazywać emocji, ale nie najlepiej jej to wychodziło. Sfrustrowana tym wszystkim wybiegła z kuchni i z karczmy. Chciała zaczerpnąć świeżego powietrza, ale w Homa Urbo takiego nie było. Uczucie niesprawiedliwości, rozpaczy i złości zawładnęło jej sercem. Chciała wybuchnąć płaczem, bić pięściami w ścianę, ale nie mogła. Nie mogła pokazać, co czuje, a to tylko pogarszało jej stan! Bez namysłu ruszyła pewnym krokiem w kierunku bramy, którą kilka godzin temu przekroczyła. Teraz, to wydarzenie postrzegała jako najgorszą decyzję, jaką w życiu podjęła. Jedną z najgorszych. Gdyby tylko mogła cofnąć czas i nie wracać do tego miasta. Gdyby uciekła daleko stąd, z dala od chorej normalności. Ale wojna panowała w całym Tero.

Wyglądało na to, że w każdym wypadku ma ją spotkać śmierć. Nie było dla niej żadnej nadziei. To już koniec. Żaden pijak, złodziej, gwałciciel czy zabójca nie byłby wstanie jej teraz zatrzymać. Nie jeden z wymienionych próbował.

Było już ciemno, ale godziny, w których bramę teoretycznie można przekroczyć, wciąż się ciągnęły. Wiedziała, że każda jej decyzja będzie miała fatalne skutki, dlatego postanowiła wybrać tą, którą serce krzyczało najgłośniej. Opuści miasto! Za wszelką cenę uwolni się z tego cuchnącego cmentarzyska czystych dusz i pięknych marzeń, cmentarzyska gnijącej, umarłej wolności!

*

Po około dwudziestu minutach szybkiego marszu jej oczom ukazała się brama. Burza emocji, z którą walczyła, przesłoniła jej trzeźwe myślenie czy obserwacje. Nie zauważyła więc, że coś jest nie tak. Coś się działo pod bramą. Kiedy się zorientowała, było już za późno. Jeden ze strażników podszedł do niej.

- Imię? – zapytał. Dziewczyna dopiero teraz uświadomiła sobie, że nie ma żadnego planu. Stała bez ruchu i próbowała skupić myśli. Zniecierpliwiony mężczyzna powtórzył pytanie.

- Atenta. – zawahała się.

- Nazwisko?

- Bonta. – skłamała, podając dane przyjaciółki.

- Dlaczego chcesz opuścić miasto?

- Muszę zaczerpnąć świeżego powietrza. – Powiedziała, kiedy nic innego nie przychodziło jej do głowy.

- A kto nie musi?! Wracaj skąd przylazła. – Zawahała się. Poczuła jak fale łez znowu wypełniają jej oczy. Stała bez ruchu i próbowała coś wymyślić. Nie mogła wrócić! Nie mogła przebywać w tym mieście ani minuty dłużej!

- Wyjdę tylko na dziesięć minut. – Spojrzała błagalnie w oczy strażnika. Oczywiście, w ciągu tych dziesięciu minut miała plan uciec tam, gdzie nikt jej nie znajdzie. Strażnik spojrzał na bramę, potem znowu na Oftę i znowu na bramę. Westchnął i machnął ręką.

- Niech będzie! – mruknął wyraźnie już zmęczony - Ale musisz iść z eskortą!

- Dobrze. – Zaczęła się modlić w duchu, żeby przydzielono jej tylko jednego człowieka. Z odrobiną szczęścia mogłaby go pokonać i jej plan wciąż byłby aktualny.

- Chustka.

- Zgubiłam.

- Chyba sobie żartujesz!

- Zgubiłam dzisiaj i jeszcze nie miałam okazji wyrobić sobie nowej... - zaczęła, ale przerwał jej stanowczym głosem.

- Chustka, albo nie ma szans, że opuścisz to miasto, chodź by na jedną minutę! – Wydarł się tak, że przechodzący obok ludzie z zaciekawieniem zerkali w ich stronę.

- Murato! – odezwał się męski, mocny głos, wychodzący gdzieś spomiędzy zbiorowiska strażników – dlaczego tak długo to trwa? – Zza bandy wojowników w szarych mundurach, wyłonił się on. Na jego widok ciarki przebiegły ją po plecach, a serce zaczęło szybciej bić. W jej oczach malował się strach, jakiego dotąd nie miała okazji zaznać.

- Wybacz mi generale. Jakaś dziewczyna ma mnie za szaleńca. – wskazał na Oftę i zarechotał ze śmiechu. Wzrok księcia Tajakanu zawisł na dziewczynie. Zaczął się jej bacznie przyglądać.

- Doprawdy? – uniósł jedną brew, spoglądając Ofcie w oczy. Chyba oczekując odpowiedzi. Jednak ona nie była wstanie nic wykrztusić.

- Chciałaby zaczerpnąć świeżego powietrza, więc prosi, żeby ją wypuścić na dziesięć minut poza bramy! I zgubiła chustkę! – Książę, zmarszczył brwi i znowu przeniósł swe spojrzenie na dziewczynę.

- Jak ci powiedziała, że się nazywa?

- Atenta Bonta, generale.

- Musiało zajść nieporozumienie. – wykrztusiła Ofta skrzekliwym, nie swoim głosem, po czym natychmiast się obróciła, by skierować swe szybkie kroki w jakieś bezpieczne miejsce. Ale on jej nie pozwolił. Chwycił ją mocno za rękę i przyciągnął do siebie.

- Atenta Bonta, hę? – spojrzał jej w oczy. Zawahała się. – Sir Murato dobrze, że jej nie puściłeś! Lojalność i słuszność idą w parze. Nie zgodzisz się ze mną, Malplej? – żołądek podjechał jej do gardła, a w okolicach krzyża poczuła dziwne mrowienie.

- Zależy. – wyksztusiła.

- Ach tak? – Książe uśmiechnął się, jakby oczekując dobrej rozrywki. Rozdrażniło ją to. Rozejrzała się. Banda strażników wpatrywała się w nich, oczekując następnych wydarzeń. Jeden z najpotężniejszych generałów silnie zakleszczył swoją dłoń, na jej przed ramieniu, uniemożliwiając tym samym ucieczkę, w którąkolwiek ze stron.

- Skąd wiesz kim jestem? – zapytała. Zawahał się.

- Jednym z moich zadań jest pilnowanie przebiegu Szkolenia. Raz na jakiś czas odwiedzam miasta i obserwuje, jak nasi patrioci sobie radzą. Muszę też wyznaczać im odpowiednie zadania.

- Czyli to twoja wina?! – wybuchła. Jej niepewny skrzekliwy głos zmienił się radykalnie – w pełen gniewu i rozpaczy. Jakby książę wyrządził jej największą krzywdę, jaka kiedykolwiek mogła ją spotkać., z resztą tak właśnie było.

- Co takiego? – Z jego twarzy zniknął uśmieszek. Zmarszczył brwi i spojrzał na nią ze złością, jakby nie rozumiał, o co jej chodzi.

- Dzisiaj też wyznaczyłeś mi zadanie! Nie dając wyboru! Nie dałeś mi wyboru! Zmusiłeś mnie bym miała swój udział w tej okropnej wojnie!

- Każdy m u s i mieć swój udział! Dla dobra ojczyzny! Żeby ta cholerna wojna w końcu się skończyła!

- Och, jak nasze spojrzenie na świat się od siebie różni! Są inne sposoby by ją zakończyć! – czuła, że zaraz się rozpłacze. Bezowocnie próbowała wyrwać się z uścisku księcia.

- Chciałaś świeżego powietrza? Dobrze! – Zaczął ciągnąć ją za sobą, przez bramę, w stronę lasu. Jego granatowy płaszcz powiewał na wietrze, a pełne wściekłości błękitne oczy wpatrywały się w jakiś nieuchwytny punkt. Za nimi podążyli jeszcze dwaj inni strażnicy. Ofta stawiała silny opór, ale tylko dla tego, by książę poprowadził ją jeszcze dalej. Wydawało jej się, że tak zadziała duma mężczyzny i miała rację. Zawędrowali aż do podnóży wzgórza, na którym znajdowało się miasto. Książę obrócił się w jej stronę, wciąż nie zluźniając chwytu. Patrzyli sobie w oczy. Zza drzew wyłonił się księżyc w nowiu, którego światło odbijał spoczywający na drzewach śnieg. Wiał bardzo silny wiatr, wprawiając drzewa w rozpaczliwy taniec, a one odpowiadały mu szelestem liści. W tej scenerii generał wyglądał bardzo majestatycznie i groźnie. Był ubrany w podobny mundur co sierżanci, tyle że w kolorze głębokiego granatu, a także ze złotymi zdobieniami, jego ciemną blond czuprynę rozwiewał wiatr i jeszcze ta niebezpiecznie powiewająca peleryna. Wydawał się być panem, a zarazem przyjacielem lasu. – Zadowolona? – Rozejrzała się. Strażnicy byli oddaleni o jakieś piętnaście stóp.

- Jeszcze nie wiem. – odparła i z całej siły przywaliła księciu w nos, z którego za chwilę zaczęła sączyć się krew. On jednak ani drgnął. Wyraźnie zaskoczony tym występkiem, rozluźnił swój uchwyt i za nim ktokolwiek z trójki wojowników zdołał zareagować, dziewczyna wyrwała się. W porę oprzytomniały generał chwycił jej drugą rękę i wykorzystując siłę oporu dziewczyny, obrócił jej postać, jak w jakimś tańcu, następnie szybkim rytmicznym ruchem podciął ją tak, że za nim się obejrzała leżała z twarzą na ziemi, obezwładniona, z rękoma skrzyżowanymi na plecach, próbującymi się wydostać spod mocnego chwytu księcia. Po policzku poleciała jej łza, jednak, nikt z obecnych nie mógł jej zobaczyć.

- Daj mi kawałek sznura! – zawołał do jednego ze strażników. Ten od razu mu podał. Generał związał nim ręce Ofcie, po czym, silnym i zdecydowanym ruchem postawił ją do pionu. Już otwierał usta by coś powiedzieć, do czego jednak nie doszło, zamiast słów, na twarzy księcia pojawił się szyderczo- zawadiacki uśmiech. Jedną ręką trzymał sznur, którym związane były ręce dziewczyny, drugą położył na jej karku, po czym w ten sposób zaczął prowadzić ją przed sobą. Nagle się zaśmiał i zatrzymał. Nachylił się przez ramię dziewczyny i głośno wyszeptał:

- Naprawdę sądziłaś, że zwykła obywatelka pokona Neillona Peria Mantiana? Księcia i władcę Tajakanu? Największego wodza twej ojczyzny? – znowu się zaśmiał, po czym ruszyli dalej. Ofta milczała. Nie zastanawiała się nad tym wcześniej. Po prostu chciała przetrwać. Po prostu chciała uciec. Pragnienie to stawało się tym potężniejsze, co rosnący w siłę strach przed osobą generała. Nieustannie gubiła się w myślach, w tym co miała zamiar powiedzieć lub zrobić. Czuła się niewolnicą lęku. – A jednak – dodał po chwili – złamałaś mi nos! – w głosie miał nutkę złości, a zarazem podziwu – Wielu już próbowało, a tobie w końcu się to udało. – Uśmiechnęła się mimowolnie. Wzięła głęboki wdech i wydech. Czyżby emocje pomału zwracały jej wolność?

- Należało Ci się! – uśmiech nie znikał z jej twarzy.

- Z tym trudno się nie zgodzić! – pokiwał głową – Ale daruj sobie ten uśmieszek! – momentalnie zniknął z jej ust.

- Skąd wiesz, że się uśmiecham? Nie widzisz mojej twarzy!

- Z odległości mili widać twą wielką dumę! Dziwnie nagle i szybko urosła.

- Oj nie widać, twoja ją zasłania. – prychnęła ze złością. Książę się zaśmiał, co sprawiło, że i ona się uśmiechnęła. Jednak ciepły wiosenny śmiech generała nagle się urwał. Dziewczyna zatrzymała się. Powinna była czuć na karku ciepły dotyk mężczyzny, jednak nic nie czuła. Strach znowu nią zawładną. Odwróciła się pomału. Trzech Malhalów ciągnęło, wyrywającego się księcia, w stronę ciemnej postaci dosiadającej czarnego konia, a dwóch strażników, którzy powinni o niego walczyć, leżało martwych w towarzystwie dużej ilości krwi. Dziewczyna krzyknęła, ile sił w płucach, z nadzieją, że pozostali wojownicy pilnujący bram miasta ją usłyszą i przybędą z ratunkiem. Wciąż szarpiący się książę ugryzł rękę Malhala, który zatykał mu usta. Jak tylko ten zabrał dłoń, generał wykrzyknął: „Uciekaj! Uciekaj Ofta!". Dziewczyna nie zastanawiając się pobiegła w kierunku północnym. Droga do bramy – w kierunku wschodnim - prowadziła pod górę, więc miałaby mniej szans na ucieczkę, a związane ręce i tak bardzo ją jej utrudniały. Na nieszczęście dziewczyny, czarna postać na koniu ruszyła za nią w pościg, jej mroczna peleryna powiewała złowrogo na wietrze. Minęło może kilkanaście sekund, kiedy rumak znalazł się obok wciąż uciekającej Ofty. Mężczyzna przyodziany w czerń wyciągnął po nią rękę i złapał ją za kaptur, wtedy zatrzymała się gwałtownie. Koń miał znacznie większą masę i nie mógł od razu wyhamować, w konsekwencji zatrzymał się kilkanaście stóp dalej, a w ręku mężczyzny go dosiadającego pozostał tylko kaptur. Dziewczyna rzuciła się w drugą stronę. Mijając wciąż miotającego się księcia, zdzieliła największego z Malhalów w krocze. Umożliwiło to generałowi wydostanie się z rąk okupantów i walkę twarzą w twarz. Jednak dziewczyna nie mogła zobaczyć, jak skończyło się to starcie, bo sekundy po „ataku" na rosłego wojownika, koń i jego pan znowu ją doścignęli. Tym razem złapał ją za przedramiona, po czym uniósł i posadził na rumaku przed sobą. Ofta wciąż miała związane ręce, co znacznie ograniczało jej możliwości obrony. Nie powstrzymało jej to jednak przed uderzeniem swoją głową mężczyzny, którego oddech czuła na karku. On – podobnie jak książę – ani drgnął, za to zaklął brutalnie.

- Musisz być wiele warta! – wysyczał przez zaciśnięte zęby.

- Nic nie muszę! I dlaczego? – zaczęła się miotać i szarpać.

- Nie zniosę myśli, że rozwaliła mi nos jakaś zwykła mieszczanka. – szarpnął jej postacią tak, że się uspokoiła. Nie miała szans na wyrwanie się mu. Nie teraz.

- Dwa nosy wielkich wojowników, w tak krótkim czasie. – wymamrotała, jednak nie wystarczająco cicho, żeby mężczyzna jej nie usłyszał, co nie było jej zamiarem.

- Uważasz mnie za wielkiego wojownika, mimo, że jeszcze nie widziałaś, jak walczę? – Uśmiechnął się zawadiacko.

- Ja nie... - zaczęła, jednak nie mogła wykrztusić żadnego słowa. Zaśmiał się tryumfująco. – Nie o to mi chodziło! – wymamrotała w końcu.

Jechali na północ. Do Ofty dopiero po chwili zaczęło docierać, co się właśnie wydarzyło. Wraz ze stopniem świadomości wzrastał poziom jej lęku. Jej serce przyspieszyło, oddech stał się dziwnie płytki, a w okolicach krzyża poczuła kujące mrowienie. Już wiedziała kim jest mężczyzna, który ją porwał – był to Alijon Ir Natcirattin Ki Irunt – główny wódz Malhalów, potężny wojownik. Miała kiedyś o nim na Szkoleniu - o jego bezwzględności, bezlitości, okrucieństwie i pogardy dla życia wszelkiego rodzaju. Nie było wielu państw Malhalów (jak w przypadku ludzi- trzy) tylko jedno, wspólne, potężne. Jego mieszkańcy byli wojownikami – za równo mężczyźni, jak i kobiety, a największy z nich pełnił także rolę przywódcy narodu – u ludzi byłby to król. To stanowisko pełnił właśnie jej porywacz, mimo faktu, że nie był on w stu procentach Malhalem – jego babka wywodziła się z narodu Łowców.

Dziewczyna najpierw się zdziwiła. Nie była nic wartą osobą wśród setek tysięcy ludzi, nie rozumiała po co tak wysoko postawiony mężczyzna miałby narażać swoje życie, by ją uprowadzić. Jednak on nie był człowiekiem, był Malhalem i choć z wyglądu przypominał istotę ludzką, to jego serce mogło się znacznie różnić. Zastanawiała się, czy Alijion w ogóle wie co to jest strach. A skoro nawet swoją własną egzystencję był w stanie poświęcić dla byle kogo, to – ku rozpaczy Ofty – Szkolenie mówiło prawdę – gardził życiem. Jedno wiedziała na pewno – nie chciała brać udziału w wojnie, i że mimo wszystko musi walczyć. Nie chciała też być porywana ani zmuszana do czegokolwiek! Zdecydowana, gwałtownie przechyliła się w lewą stronę z nadzieją, że spadnie i wśród ciemności uda je się zbiec. Jednak refleks wodza okazał się być lepszy. Chwycił dziewczynę za włosy i mocno szarpnął do góry, tak, że znalazła się w tej samej pozycji co przed sekundą. Koń, na którym jechali parsknął ze złością, jakby czytając myśli swego pana.

- Nie dasz rady uciec! – powiedział twardo Malhal, jednak ona mu nie odpowiedziała.

- Dlaczego nie towarzyszą nam twoi wojownicy? – spytała po dłuższej chwili. – Nie boisz się, że zbiegnę?

- Nie! – odpowiedział stanowczo i zmarszczył brwi – A co, uważasz się za nie wiadomo kogo? Twoje ego jest tak rozbujałe, że sądzisz, że potrzeba wielu mężczyzn by cię okiełznać?

- Nie o to mi chodziło! – komentarz wielkiego wodza bardzo zirytował dziewczynę.

- Uhu. – Zaśmiał się, co jeszcze bardziej ją rozwścieczyło. Przełknęła ślinę.

- To są Terytoria Sporne! W każdej chwili ktoś może zaatakować.

- Nikt by się na to nie zdobył! Mieszkańcy Tero mają do mnie zbyt wielki szacunek, a dźwięk mego imienia ogarnia ich zbyt wielkim strachem.

- Nikt tu cię nie szanuje!

- Ha! Nawet jeśli są tacy, to już niedługo! Już niedługo! – Bała się ponownie odezwać. Ton Alijona napełnił jej serce zgrozą i lękiem. Jechali przez jakiś czas w mrocznej ciszy.

- Rozwiążesz mi ręce? – zapytała po dłuższym czasie.

- Dlaczego miałbym to zrobić?

- Są ułożone w ten sposób już jakiś czas, nie czuję ich. – Milczał przez dłuższą chwilę, szykując kolejną wypowiedź, która zdenerwowałaby Oftę, jednak ostatecznie, jakby się rozmyślił. Wyjął z pasa nóż i jednym bezbłędnym ruchem przeciął sznur, którym związane były ręce dziewczyny.

- Dziękuję.

- Proszę.

- Wiesz, że zwiększyłeś mi szansę na ucieczkę? – westchnął ciężko.

- Ile razy można ci powtarzać jedną cholerną rzecz, żeby w końcu do ciebie dotarła?! NIE DASZ RADY!!! – zamilkła i spuściła głowę. Rozwiązane ręce rzeczywiście niewiele mogły pomóc, jednak za wszelką cenę starała się wymyśleć jakiś plan, cokolwiek, co dałoby jej choć cień szansy na ucieczkę. Wiedziała doskonale, że w przeciwnym razie czeka ją śmierć i nie taka, jaka spotkała dzika, ale bardzo bolesna i upokarzająca, bez żadnego szacunku do życia, bez wzniosłego nastroju, bez choć jednej łzy uronionej z powodu jej braku na tym świecie.

- Dlaczego mnie porywasz? – zapytała, jednak on nie odpowiedział. – Nagle zabrakło ci języka w gębie? – szybko się zdenerwowała, ale mężczyzna wciąż milczał – Jestem pewna, że nie mogłam być celem twojego narodu. MUSIAŁA zajść pomyłka! – powiedziała już łagodniej – Naprawdę! Jestem zwykłą dziewczyną, która nienawidzi tej wojny!

- A jednak byłaś z wodzem swojego narodu.

- To zupełnie nie tak! Próbowałam uciec, ale on tam był!

- A jednak mu pomogłaś. – odwróciła się i spojrzała na niego pytająco – Moi wojownicy go zaatakowali, a ty pomogłaś mu się oswobodzić, kopiąc jednego w jaja.

- To był instynkt! Nie myślałam co robiłam.

- A on poświęciłby zwykłą mieszczankę, a zamiast tego kazał ci uciekać, nie walczyć!

- Być może liczył, że sprowadzę pomoc, albo że nie przydam mu się ze związanymi rękoma. – Alijon parsknął śmiechem. – Tak więc widzisz, że jestem nic nie warta! – powiedziała nieco naburmuszona.

- O tym ja decyduję! – przeszedł ją dziwny dreszcz, pod wpływem którego wzdrygnęła się. Zmarszczyła brwi. Nie podobał jej się ton mężczyzny ani on sam. Tym bardziej, że czuła, że Szkolenie mogło mówić prawdę o wodzu i jego narodzie, a ona wątpiła w prawdy, które tam im przekazywano. Znowu ogarnęła ją frustracja. Nie zastanawiając się, przechyliła swą postać gwałtownie, tym razem na prawą stronę, jednocześnie pchając duże siodło w lewą. W konsekwencji, wojownik ściągnął, już ledwo się trzymającą, wstążkę z włosów dziewczyny, jednak jej samej nie dosięgnął. Potoczyła się i walnęła w wystający pień, podczas, gdy on próbował utrzymać się w chwiejącym siodle. Jęknęła z bólu. Szybko jednak wstała i pobiegła na południowy zachód – w stronę najgęstszej puszczy. Gdy przeczuwała, że zniknęła z pola widzenia księcia, wspięła się z ogromną prędkością, na jedno ze drzew. Usiadła wśród jego korony, gdzie byłaby praktycznie nie widoczna dla zwykłego człowieka. Czekała. Powinna już była widzieć nadjeżdżającego władcę lub przynajmniej słyszeć łoskot kopyt jego konia, jednak tak nie było. Próbowała sobie wmówić, że nie widział, w którą stronę uciekła, że może już tędy przejechał, gdy ona się wspinała, że szum liści i wiejący wiatr przeszkadzają jej usłyszeć cokolwiek, jednak w głębi serca czuła, że coś musiało być nie tak. Wstrzymała oddech.

- Dlaczego zmuszasz mnie do radykalnych środków? – usłyszała szept i poczuła ciepły oddech na swoim uchu, pod wpływem którego przeszedł ją dreszcz. Przestraszona krzyknęła i podskoczyła, tracąc tym samym równowagę. W ostatniej chwili złapała się gałęzi, z której prawie spadła. Dyndała teraz niebezpiecznie na dość dużej wysokości. Z jej nogi sączyła się krew. Spojrzała do góry. Na gałęzi stał Alijon i patrzył swymi ciemnymi oczyma w jej. Jego kruczoczarne włosy, sięgające mu trochę za ramiona, melodyjnie układał wiatr, podobnie jak jego czarną pelerynę. Przykucnął i wyciągnął do niej rękę. Wahała się chwilę, próbując sama sobie poradzić, jednak nie dała rady, co tylko przysparzało mężczyźnie szyderczego uśmiechu. Kiedy poczuła, że dłużej się już nie utrzyma, złapała rękę wojownika, który wciągnął ją z powrotem na gałąź. – Jesteś okropnie ciężka. – zauważył. W odpowiedzi uzyskał prawy sierpowy, którego sprawnie uniknął łapiąc rękę dziewczyny i pstrykając palcami w jej czoło. Rozwścieczyło ją to, ale nie zamierzała poprawiać ciosu. Milczeli przez chwilę, dając mięśniom odpoczynek. – Słuchaj – przerwał po chwili Alijon – nie mam ochoty na gonitwę za tobą! W innych okolicznościach z chęcią bym skorzystał, ale spieszy mi się, a ty nie rozumiesz, co do ciebie się mówi! Starałem się być miły, ale więcej nie zamierzam! Sama się o to prosiłaś! – to mówiąc walną ją czymś w tył głowy. Ciemność zawitała przed jej oczy, a dziwne uczucie spadania pochłonęło jej postać.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro