Rozdział VII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Obudziły ją głośne krzyki. Usiadła i przetarła rozespane oczy. Stała przed nią jedna z Nanparkalek i w niezrozumiałym dla Ofty języku, wyrażała swoją rozpacz, na temat wyglądu dziewczyny. Suknia się nie pogniotła, ale kilka pasemek wyszło z jej warkocza i sama jego struktura znacznie się zmieniła. Dziewczyna nie rozumiała oburzenia kobiety, według niej wyglądała teraz bardziej naturalnie, podobał się jej taki „artystyczny nieład". Ale nie zdążyła nic powiedzieć, bo Nanparkalka wypędziła ją z ciepłego łoża, po czym zaczęła poprawiać, już idealnie ułożoną suknię. Ofta nie dała jej jednak dotknąć swoich włosów. Kobieta ze zrezygnowaniem popchnęła ją do drzwi wychodzących na korytarz. Tam strażnicy kazali jej iść za sobą. Prowadzili ją wieloma korytarzami i schodami. Ofta nie mogła ich sobie przypomnieć, bo większością z nich nie miała jeszcze okazji się przejść. Mimo wielu dni tu spędzonych, była pewna, że nie pamięta drogi prowadzącej z jej komnaty do małych drzwi – jednych z wielu – prowadzących do ogrodów. A to nimi zawsze tam wychodziła. Sądziła, że teraz także tam zmierzają, ale Malhalom znudziła się ta sama droga i prowadzą ją do innych drzwi. A przynajmniej bardzo chciała wierzyć, że tak jest. Odganiała od siebie gnębiące wyobrażenia czarnych komnat, wyposażonych w sprzęty służące do strasznych rzeczy i wielkiej plamy krwi na posadzce owych pomieszczeń. Ręce zaczęły się jej pocić, a serce zaczęło szybciej bić. Jej obawy mogły mieć słuszność, ponieważ nie prowadzono jej do ogrodów. Ale nie czekały ją także czarne komnaty, wypełnione krwią. Było gorzej, choć jeszcze nie mogła o tym wiedzieć.

- Dokąd mnie prowadzicie? – zapytała wojowników. Ci wymienili się spojrzeniami i przez chwilę milczeli.

- Na kolację – odpowiedział jeden z nich. Na dźwięk tych słów głośno zaburczało jej w brzuchu, a jej usta wykrzywiły się w delikatny uśmiech. Modliła się w myślach, żeby była smaczna i żeby było jej dużo. Głód zapewne przeszkodził jej w trzeźwym myśleniu, dedukcji zdarzeń całego dzisiejszego zamieszania. Dziwne śniadanie, Nanparkalki – wszystko to prowadziło na kolację, od której nie mogła uwolnić swych myśli. Nie potrafiła tego dostrzec.

Szli teraz ciemnym, marmurowym korytarzem bez drzwi i okien. Na jego końcu znajdowało się światło. Kilka chwil później weszli do dużej jasnej Sali, z szeregiem wysokich okien na dwóch jej ścianach, przez które wpadały promienie zachodzącego słońca i z kolumnami podpierającymi wysoki sufit, pod którym wisiał kryształowy żyrandol. Na środku stał bogato zastawiony stół z dwoma nakryciami, dwoma krzesłami. Jedno było zajęte. Alijon patrzył jej prosto w oczy. Obróciła się i chciała wyjść, ale strażnicy wzięli ją za ręce i miotającą się posadzili na krześle. Od razu wstała.

- Nie radzę! – powiedział twardo mężczyzna. Zanim zdążyła cokolwiek zrobić czy powiedzieć, usłyszała huk trzaskanych drzwi i dźwięk przekręcania klucza. Zrezygnowana opadła na siedzenie i utkwiła swój wzrok na stole. Nie chciała patrzeć na Alijona. Bała się jego spojrzenia. Ale on na nią patrzał. W jej oczy. Nieustannie próbując przywołać jej spojrzenie. Trwało to jakiś czas.

– Dzień dobry. – powiedział. Ale ona nie zamierzała mu odpowiadać. Rozzłościło go to. Gwałtownie wstał, z hukiem odsuwając krzesło, tak, że drgnęła. Zaczął iść z drugiego krańca stołu w jej stronę. Z szybko bijącym sercem wstała, ale nic więcej nie zdążyła zrobić. Jedną ręką mocno chwycił jej ramię drugą złapał krzesło i pociągnął za sobą. Była zbyt przestraszona i zdezorientowana by próbować się mu wyrwać. Z resztą nie dałaby rady, tylko rozwścieczyłaby go bardziej. Postawił jej krzesło obok swojego i szarpną, rzucając jej postać na siedzenie. Potem sam usiadł i znowu spojrzał jej w oczy. Tym razem odwzajemniała to spojrzenie. Nie śmiała odwracać swego wzroku od jego czarnych oczu.

- Dzień dobry! – powiedział dobitniej. Przełknęła ślinę.

- Dzień dobry. – odpowiedziała nieswoim głosem. Uśmiechnął się nieszczerze.

- Musisz być głodna...

- Nic nie muszę!

- Ha! – na jego twarzy zawitał szyderczy uśmieszek – Czy jesteś głodna? – zapytał jakby troskliwym tonem. Wahała się co odpowiedzieć. Wiedział, że się waha, wiedział też, że jest głodna. Jakby w odpowiedzi zaburczało jej w brzuchu. Zrobiła wymowną minę. Wziął jej talerz i nałożył jej kilka smakowicie pachnących i wyglądających rzeczy, po czym postawił przed nią. Spojrzała na jego zawartość, potem na Alijona, a potem znowu na swój talerz. Wzięła go i zamieniła miejscami z tym leżącym przed wodzem. Spojrzał na nią i zmarszczył brwi. Ona także odpowiedziała mu spojrzeniem i wystawiła język, niczym niezadowolone małe dziecko. Nałożyła sobie smakołyków, po czym się przeżegnała i zaczęła jeść. – Nie boisz się, że jedzenie jest zatrute? – spojrzał na nią w ten swój sposób.

- Modlę się o to! – powiedziała z pełnymi ustami, sugerując mu jej szacunek, a właściwie jego brak względem niego. Wyszczerzył zęby, po czym też zaczął jeść, ale znacznie wytworniej w porównaniu z nią.

Kiedy skończyła wypiła kielich wody. Wstała z zamiarem wyjścia. On przestał jeść i bacznie się jej przyglądał. Szarpała za klamkę jasnych, mosiężnych drzwi, jednak te ani drgnęły. Wyszeptał coś. Zaczęła kopać.

- To nic nie da! – powiedział z lekka rozdrażniony i rozbawiony. Spiorunowała go wzrokiem. – Drzwi są objęte zaklęciem, nie otworzysz ich! – Zrezygnowana oparła się o nie i zsunęła siadając na podłodze. Chwilę nic się nie działo, jednak zachowanie dziewczyny wyraźnie drażniło Alijona. – Dlaczego nie usiądziesz na krześle, tam, gdzie ci kazałem?

- Skończyłam już kolację, więc nie widzę potrzeby siedzenia w tej Sali, a tym bardziej przy tym stole!

- Skończysz, kiedy ja tak powiem!

- Nie wydaje mi się!

- Ale ty jesteś uparta! – wzruszyła ramionami. – Masz tu natychmiast przyjść! – powiedział swoim złowrogim, mrocznym tonem. Ciarki przebiegły ją po plecach, a strach znów ogarnął jej serce, ale postanowiła nie ulegać osobie wodza tym razem.

- Nie! – wykrzyknęła z lekka drżącym głosem.

- To nie była prośba! – milczała. – Nie wygrasz ze mną! W końcu tu przyjdziesz! – miał twardy wyraz twarzy i patrzył tym swoim strasznym spojrzeniem w jej oczy, jednak po chwili uśmiechnął się szyderczo – Chyba, że wolisz, żebym po ciebie przyszedł!? – Otworzyła usta, żeby mu dogadać, jednak stwierdziła, że jej milczenie bardziej go rozzłości i miała rację. Ale nie przewidziała, jego reakcji... W mgnieniu oka się zirytował. Wstał i szybkim, twardym krokiem zaczął iść w jej kierunku. Wystraszona, szybko wstała i poszła w drugą stronę, w kierunku prowadzącym do jej krzesła. Ale zdążyła zrobić tylko kilka kroków, kiedy mężczyzna ją dopadł. Złapał ją za rękę, ona tym czasem wierzgała i próbowała się uwolnić z jego chwytu. W końcu zdecydowanym ruchem wziął i przewiesił ją sobie przez ramię. Jakby dziewczyna była workiem kartofli. Oburzona i zaskoczona, nie przestawała się wierzgać, ale w końcu zrezygnowała. Miał rację. Nie da rady z nim wygrać. Posadził ją na krześle. I coś wyszeptał.

- Co robisz? – krzyknęła przerażona. Westchnął.

– Znowu mnie zmusiłaś do radykalnych środków! Gdybyś rozegrała to mądrzej, nie musiałbym tego robić, a sytuacja mogłaby się stać dużo bardziej ciekawsza. – uśmiechnął się niczym łowca oczekujący dobrej zabawy ze swą zwierzyną. Otworzyła nieco szerzej oczy i w niewinny sposób zmarszczyła brwi. Próbowała wstać, ale ani drgnęła. Chciała poruszyć ręką, ale tylko jej mały paluszek delikatnie drgnął.

- Co ty mi zrobiłeś?!

- Zaklęcie blokujące. – Wstał i usiadł na swoim miejscu – Teraz możemy porozmawiać w cywilizowany sposób. – wyszczerzył swe białe zęby.

- „Rozmawiać"?! „W cywilizowany sposób"?!

- Dokładnie.

- Zakneblowałeś mnie i zapewne teraz będziesz przesłuchiwał, a ty nazywasz to „cywilizowaną rozmową"?!

- Patrzymy na tą samą rzecz z różnych perspektyw - wzruszył ramionami.

- Co ty nie powiesz?!

- Jesteś lonną? – spojrzała na niego pytająco. – Widziałem, jak się przeżegnałaś przed rozpoczęciem jedzenia kolacji.

- Jestem.

- Jak... - zaczął, ale mu przerwała.

- Teraz moja kolej! – uniósł brwi – Dlaczego tu jestem?

- Nie pozwoliłem ci zadać pytania! – znowu stał się groźny – Nie zapominaj, że rozmawiasz z władcą największego państwa w nowym Tero! To ja dyktuję warunki, ty masz tylko słuchać i odpowiadać. – otworzyła usta, żeby mu wygarnąć, ale zaraz zamknęła, pod wpływem spojrzenia mężczyzny. – Jak się nazywasz?

- Czyli rzeczywiście nie masz pojęcia kogo porwałeś! – odetchnęła z ulgą – Szybko przekonasz się, że niepotrzebnie mnie tu ściągnąłeś!

- Jeśli tak będzie, to brakuje nam służby... - wyszczerzył zęby. Ona zmarszczyła brwi i wyraźnie posmutniała. Wyobraziła sobie, że do końca życia będzie w tym miejscu, jako sprzątaczka, w służbie Alijona. Więzienie bez perspektyw. Nie da rady uciec! – Jak się nazywasz? – powtórzył pytanie.

- Atenta Bonta -powiedziała patrząc mu w oczy. Westchnął.

- Obrałaś złą drogę! – spojrzał na nią tak groźnie, że ręce zaczęły się jej pocić i poczuła dziwne mrowienie w okolicach krzyża. – Całkiem dobrze kłamiesz, ale ja lepiej! Jak się nazywasz?

- Atenta Bonta – walnął pięścią w stół.

- Jak się naprawdę nazywasz? – milczała przez dłuższy czas, a on się niecierpliwił – Hę?

- Nie wiem, co mam ci powiedzieć... Mówię, jak się nazywam!

- Doprawdy?

- Tak!

- Jesteś głupsza niż myślałem. – Spojrzała na niego ze złością i smutkiem, ale zaraz jej spojrzenie nabrało pytającego charakteru – Sprawdzałem cię. Miałaś dwie możliwości – współpracować bądź stawiać na swoim. Wybrałaś źle.

- Ach tak?!

- Jesteś... - Zaczął, ale tylko zacisnął pięści. Nie mógł znaleźć odpowiedniego słowa. Spojrzał w jej oczy – Pytam ostatni raz! JAK SIĘ NAZYWASZ? – zagryzła wargę. Bardzo wahała się co odpowiedzieć. Może mężczyzna wiedział, jak się nazywa, a może tylko ją sprawdzał. Jej serce zaczęło się miotać, a oczy były uwięzione pod spojrzeniem Alijona. I wtedy przypomniała sobie, że gdy pierwszy raz próbowała mu uciec, tam, pod wzgórzem, książę Neillon zawołał do niej „Ofta". Jej wzrok utkwiony w ciemnej otchłani oczu wodza stał się bardziej pewny.

- Nazywam się Atenta Bonta. Moje pełne imię brzmi Atenta Miren Ofta-Bonta. – Przez chwilę milczał. A ona dostrzegła, jakby zawód w jego oczach.

- Wracaj do komnaty! – powiedział zimnym, zawiedzionym i chyba nieco smutnym tonem. Machnął ręką i poczuła, że znów może wstać, jednak pozostawała w miejscu. Zżerało ją dziwne uczucie. – Wynocha! – wydarł się. Drgnęła, ale wciąż siedziała obok niego, wpatrzona w jego oczy. Były pełne wrogości i gniewu. W końcu walną pięściami w stół i z hukiem odsuwając potężne krzesło wyszedł z ogromnej, jasnej Sali. Nie udał się jednak drzwiami, przez które ona tu weszła. Po drugiej stronie pomieszczenia znajdowały się takie same, których nie zauważyła wcześniej. Smutek dziwnie ogarnął jej serce. Nie rozumiała, co czuła. Bała się zrozumieć. Chwilę jeszcze siedziała, pogrążona w swych myślach i emocjach. Potem pomału wstała i mozolnym krokiem udała się w stronę drzwi wychodzących na czarny korytarz. Były otwarte. W oczach miała łzy. Pod drzwiami nie było strażników, ale, co dziwne, wydawało jej się, że pamięta drogę. Prosto mrocznym korytarzem, w lewo, schodami do góry, w prawo, prosto, lewo, schodami w dół i tak dalej... po pewnym czasie dotarła do swej komnaty. Po drodze minęła się z dwoma Malahlami, wcześniej jej pilnującymi. To nie był jeszcze koniec ich warty.

- Dokąd idziecie? – zapytała. Zatrzymali się. Spojrzeli na siebie, potem znowu na nią.

- Już nie musimy cię pilnować. – powiedział jeden z nich.

- Dlaczego?

- Takie rozkazy. – powiedział drugi i już chcieli iść, ale zagrodziła im drogę. – Tak? – spojrzeli na nią nieco zirytowani.

- Wiecie, kiedy będę jadła kolejną kolację z waszym Wodzem?

- Prawdopodobnie nie będziesz.

- Jak to? – ten pierwszy westchnął ciężko.

- Jest wojna! Ma co robić! Nie jest tchórzem, jak wasz król, kryjący się i obserwujący! Nasz Wódz walczy o swoich ludzi, ramię w ramię, ze swoimi braćmi!

- To, dlaczego dzisiaj miał czas?

- Słuchaj... - zaczął drugi, ale z miny dziewczyny wyczytał, że tak łatwo się jej nie pozbędą. Zrezygnowany, porzucił pierwotny pomysł o spławieniu Ofty – Czasem do którejś ze swoich posiadłości sprowadza jeńców – czasem przypadkowych, czasem wręcz przeciwnie. Potrafi się poznać na ludzkim sercu i duszy. Wie, kiedy uda mu się coś zdziałać, a kiedy nie. On nie chce wojny. Wszelkie działania, decyzje, które podejmuje, podejmuje z myślą o pokoju, braku wojny, braku śmierci. Za pewne o świcie wyruszy na zachodni front w serce największych bitew.

- Trudno mi uwierzyć, że wszystko co robi, robi z myślą o pokoju. – Prychnęła. Strażnicy wymienili się spojrzeniami i szyderczymi uśmieszkami. Potem w ten sam sposób spojrzeli na dziewczynę. Zmarszczyła brwi.

- No tak... - stali prze chwilę w milczeniu.

- Nie powinnaś się cieszyć? Teraz łatwiej będzie ci uciec. – powiedział ten drugi i nie czekając na jej reakcję poszli przed siebie.

Stała jeszcze jakiś czas na długim korytarzu. Słońce zdążyło zajść już za horyzont, a w jego miejscu pojawił się księżyc. W końcu poszła dalej przed siebie i weszła do swej komnaty. Myślała nad tym wszystkim. O tym, co powinna zrobić. Nie chciała mieć udziału w wojnie, wiedziała o tym od zawsze, ale co, gdyby jej udział miał się przyczynić do pokoju? Przebrała się, rozpuściła włosy i położyła, z nadzieją, że zaśnie, a jutro będzie lepiej. Ale sen się jej nie imał. Burza emocji i myśli nie dawała jej wytchnienia. Godziny mijały, a ona przewracała się z boku na bok. Było już po północy, kiedy wstała i wyszła na ciemny korytarz. Szła przed siebie, bez celu. Było dziwnie cicho, jakby cały pałac spowił wieczny sen. Przemierzała na palcach zimne posadzki korytarzy. Po kilkudziesięciu minutach spostrzegła, że znajduje się w czarnym korytarzu, na końcu którego znajdowały się jasne drzwi. Podążyła w tamtą stronę. Delikatnie przekręciła klamkę i wślizgnęła się do środka Sali. Wzięła wdech i wydech. Pomieszczenie wyglądało bardzo tajemniczo, dzięki blasku księżyca wlewającemu się przez wysokie okna. Usiadła na marmurowej posadzce i wyjrzała za jedno z nich. Tysiące gwiazd się do niej uśmiechały. Modliła się w myślach przez jakiś czas, a może tylko marzyła, póki bezwładnie nie opadła na ziemię i sen nie spowił jej oczu. Tylko oczu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro