Zbyt wiele lat temu...

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Biegł najszybciej, jak pozwalały mu na to jego krótkie nóżki. Zewsząd otaczał go dym. Nic nie widział, nic nie słyszał, nic już nie czuł. Chciał wyprzedzić ogień, dotrzeć przed nim do lasu, jednak nie za wiele miał szans w walce z żywiołem. W krótce pochłonęły go płomienie i z przeszywającym powietrze krzykiem w proch się obrócił. Był tylko chłopcem. Małym łobuzem, który lubił dokuczać starszej siostrze. I chodź z wyglądu – aniołek, z zachowania – diabełek, to niczym nie zasłużył sobie na taką śmierć. Mógł mieć tak cudowne życie. Niezbyt pocieszającą myśl stanowił fakt, że gdyby nie krwiste płomienie, zabiłby go ból – pełno ran, z których sączyła się zielona gęsta maź.

Kolejna już wioska Arbaraj Ambasadoroj została zrównana z nicością. Nikt nie przeżył. Nawet tamtejsi druidzi. Jeszcze kilka godzin dym będzie się unosił przypominając o masakrze, niosąc w świat zapach zielonej krwi Arbarjów, ale zaraz potem zniknie, wymazując okropne sceny z historii świata, aż w końcu wszyscy zapomną. Nie ważne, ile lat czy wieków minie – wszyscy zapomną.

A te niesamowite stworzenia były przecież tak łagodne. Wyglądały jak ludzie, ale łączyły je niesamowite więzi z życiem różnej formy – kwiatami, drzewami, zwierzętami. Lasy i polany stanowiły ich domy – tam się osadzali. Byli dobrymi stworzeniami, nieskorymi do przemocy, wrażliwymi, być może za wrażliwymi na ten świat.

Bez względu na wszystko, potrzebowano ich. Stanowiły one lekarstwo dla Tero – dla tego świata. Wiele istnień po prostu nie mogło pogodzić się z czymś tak brutalnym i nieuzasadnionym, ale inni, być może nieświadomi, pozostawali obojętni. Niewiele wiosek już zostało, w porównaniu z ich ilością na samym początku. Wszystko wskazywało na to, że Arbaraj Ambasadoroj miały wyginąć. Ale nie tylko one. Powszechny pokój istniał już tylko na papierze. Na ustach, w myślach, w sercach każdy czuł bezlitosną krwawą wojnę.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro