Rozdział I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

CARLOS

Pukanie do drzwi wydało mu się nienaturalnie głośne w panującej ciszy. Uderzając raz po raz w lakierowane drewno, Carlos czuł się coraz bardziej zdesperowany. Do diabła, dlaczego to tyle trwało? Czy można było poruszać się jeszcze wolniej, zwłaszcza że mieszkańcami domu były wampiry? Wiedział, co prawda, że pojawianie się w tym miejscu graniczy z szaleństwem, ale o to nie dbał, skoncentrowany wyłącznie na tym, co musiał i zamierzał zrobić.

Drzwi w końcu się otworzyły, tak gwałtownie, że gdyby był człowiekiem, pewnie wpadłby z impetem do środka. Jego wzrok natychmiast spoczął na stojącej w progu kobiecie, która samym wyglądem niejednego mężczyznę musiała doprowadzić do obłędu. Zamarł z zaciśniętą w pięść dłonią, bezmyślnie wodząc wzrokiem po smukłej sylwetce stojącej przed nim wampirzycy. Miała długie do pasa blond włosy, fiołkowe oczy i urodę anioła. Pełne, różowe usta zdawały się stworzone do pocałunków, nie wspominając o gładkiej, mlecznej skórze, której aż chciało się dotykać, a która bynajmniej nie wyglądała na tak wytrzymałą, jaką w rzeczywistości była.

Była piękna. Oczywiście Carlos widział w całym swoim życiu wiele pięknych kobiet, ale ona miała w sobie coś, co zasługiwało na uznanie. Nie zraziła go nawet niechęć w jej oczach ani to, że gdyby wzrok zabijał, pewnie w tym momencie doznałby samozapłonu.

– Co do...? – zaczęła i przekonał się, że głos również miała piękny, ale nie miał teraz czasu, żeby się nim zachwycać.

– Z drogi – warknął, bezceremonialnie przepychając się tuż obok. Zaskoczona wpuściła go do przedpokoju, ale zaraz ponownie spróbowała zatrzymać, przez co – nie bez żalu, bo chętnie postąpiłby z nią inaczej – zmuszony był pchnąć ją na ścianę. – Do diabła, ogłuchłaś? Przecież prosiłem, żebyś zeszła mi z drogi – westchnął rozdrażniony.

Kiedy mówił, skierował swoje kroki w stronę pomieszczenia, które – jak mu się wydawało – musiało być salonem. Piękna wampirzyca ruszyła za nim, ale teraz trzymała się z daleka, przyczajona gdzieś za jego plecami. Stawanie tyłem do potencjalnego wroga z logicznego punktu widzenia było co najmniej niebezpieczne, Carlos jednak był święcie przekonany, że w razie potrzeby bez większego problemu da sobie z wampirzycą radę. Co więcej, kobieta jak na razie nie sprawiała wrażenia chętnej do podjęcia ryzyka i rzucenia mu się do gardła, więc tym bardziej nie widział powodu, żeby chociaż odrobinę się nią przejmować. Nie raz słyszał, że ta pewność siebie go kiedyś zgubi, ale póki co trzymał się świetnie i nic nie wskazywało na to, by coś miało się w tej kwestii zmienić – a już na pewno nie z powodu blondynki.

Grzeczna dziewczynka – przeszło mu przez myśl, ale nie powiedział tego na głos. Świadom, że wzburzony głos dziewczyny i jego pojawienie się natychmiast zaalarmowały resztę mieszkańców, przystanął w progu i opierając się o framugę, zajrzał do salonu.

Jako pierwsza jego uwagę zwróciła drażniąca mieszanka bieli i beżu. Zdążył się już zorientować, że cały dom wygląda imponująco, więc widok wyważonego, urządzonego ze smakiem wnętrza nie wydał mu się niczym dziwnym. Uśmiechnął się pod nosem, kręcąc z niedowierzaniem głową, zwłaszcza kiedy tuż obok niego przemknęła znajoma jasnowłosa wampirzyca. Kobieta natychmiast podeszła bliżej obecnego w pomieszczeniu, ciemnowłosego mężczyzny, ten jednak ostentacyjnie ją zignorował.

Nic się nie zmieniło, co nie, Jasonie? – pomyślał mimochodem Carlos, ledwo powstrzymując się przed przewróceniem oczami, widząc zachowanie brata. Chociaż w rodzinnych stronach nie było go wystarczająco długo, by pozornie znajoma rezydencja uległa diametralnej metamorfozie, to charakter wampira okazał się równie nieprzystępny, co i kilka dekad wcześniej.

Jason miał to do siebie, że w mniej lub bardziej świadomy sposób traktował kobiety z rezerwą – a już zwłaszcza te, które mogłyby być nim zainteresowane. Problem polegał na tym, że niezmiennie biedaczki przyciągał, czarując nienagannymi rysami twarzy, ciemnymi włosami oraz parą lśniących, niebieskich oczu. Kiedy chciał, potrafił być czarujący, zresztą jak oni wszyscy. W dawnych czasach dobre maniery nie były niczym zaskakującym, a mężczyźni potrafili zachowywać się względem płci przeciwnej w godny sposób. Teraz i to uległo zmianie, co jedynie dowodziło, że świat nieuchronnie zmierzał ku katastrofie.

Cóż, trudno.

– No, no... – wymruczał z uznaniem Carlos, kiwając głową i rozglądając się po pokoju.

Jego spojrzenie powędrowało ku najstarszemu z jego braci, Michaelowi, oraz – co w naturalny sposób bardziej go zainteresowało – kolejnej blondwłosej piękności, jak gdyby nigdy nic tulącej się do jego boku. W przeciwieństwie do dziewczyny, która otworzyła mu drzwi, ta kobieta czarowała zaskakująco łagodnymi rysami twarzy i spojrzeniem wystraszonego jelonka.

Była urocza, musiał to przyznać, chociaż sądząc po sposobie, w jaki na niego patrzyła, jego pojawienie się ją zaskoczyło – najdelikatniej rzecz ujmując. Nie jako jedyną zresztą, o czym wybitnie świadczyła przenikliwa, doprowadzająca do szału cisza.

Och, jakież to miłe...

– To się dopiero nazywa ciepłe przyjęcie – zadrwił, wykrzywiając usta w czymś na kształt wymuszonego uśmiechu.

Zrobił krok naprzód, a przynajmniej spróbował, bo na drodze jak na zawołanie stanął mu Jason.

Gniewnie mrużył oczy, przejawiając coraz silniejszą irytację, w miarę, jak szok zaczął z wolna ustępować miejsca rozdrażnieniu. Carlos nie poczuł się z tego powodu jakoś szczególnie źle, tym bardziej że jeszcze w drodze do Seattle brał pod uwagę najróżniejsze scenariusze.

To, że zostanie wywalony za drzwi rodzinnego domu Sorentich, jeszcze zanim zdąży się wytłumaczyć, było jednym z nich.

– Radziłbym ci się nie zbliżać – powiedział cicho Jason, rzucając ostrzegawcze spojrzenie wciąż siedzącemu na kanapie Michaelowi.

– Dobry Boże, od kiedy tak witacie gości? – Carlos potrząsnął głową, coraz bardziej zniecierpliwiony. Chyba naprawdę łaknęli kłopotów, skoro uparcie przeciągali jego wizytę.

Nawet nie zauważył, kiedy Michael ruszył się z miejsca. Uświadomił mu to dopiero cichy jęk kobiety. Chwilę później zatrzymał się za wpatrzonym w Carlosa wampirem i przez moment wydawał się wahać nad tym, jak postąpić – spróbować nad bratem zapanować czy może od razu pomóc mu pozbyć się intruza.

– Daj spokój, Jasonie – powiedział. Jego głos zdradzał zupełnie coś innego – rodzaj goryczy, rozżalenia i kontrolowanego gniewu – ale przynajmniej chłopak posłuchał. Cofnął się o krok, wzrok jednak wciąż miał utkwiony w Carlosie, jasno dając mu do zrozumienia, że jeśli zrobi cokolwiek głupiego, jego egzystencja będzie krótsza, niż mógłby sobie życzyć – i to bez względu na łączące ich więzi.

– Co tutaj się dzieje? – odezwała się blondynka, która otworzyła mu drzwi.

– Wyluzuj, blondi – mruknął z rozdrażnieniem. – Złość piękności szkodzi.

Kobieta warknęła, po czym zmaterializowała się u boku Michaela, nerwowo zaciskając usta. Och, tak, zdecydowanie był na dobrej drodze do tego, żeby doprowadzić ją do szału, i to bez zbędnego wysilania się.

– Tylko nie blondi, dupku! – warknęła pod wpływem impulsu.

– Dupku? Serio? – Zaśmiał się w pozbawiony wesołości sposób. – Mogłabyś wymyślić coś bardziej oryginalnego – powiedział, bynajmniej nieprzejęty wrogimi spojrzeniami. – Jak widzę, braciszku, zapomniałeś o mnie wspomnieć. A tak swoją drogą... Ty musisz być Eleonora, prawda? – Jego wzrok spoczął na tej z kobiet, która chwilę wcześniej tak ufnie tuliła się do Michaela. – Cholera, wybacz, że nie było mnie na waszym ślubie, ale moje zaproszenie musiało zaginąć gdzieś po drodze.

Oczy wampirzycy rozszerzyły się w geście niedowierzania. Carlos uśmiechnął się pod nosem, całym sobą chłonąc szok i konsternację, które wręcz emanowały od wampirów. Dobrze maskując zdenerwowanie, przeczesał palcami ciemne włosy i poprawił czarną, skórzaną kurtkę, która idealnie opinała jego ramiona. Z błyskiem w oczach raz jeszcze zmierzył wzrokiem każdego z osobna, ostatecznie koncentrując się na Michaelu.

Wampir jeszcze przez dłuższą chwilę milczał, wydając się nad czymś intensywnie zastanawiać.

Przez chwilę patrzył na Eleonorę, być może chcąc ją uspokoić, ale ostatecznie gestem ręki dał jej do zrozumienia, żeby podeszła bliżej.

– To jest Carlos – powiedział w końcu, nie odrywając wzroku od twarzy wampira. – Nasz młodszy brat – dodał, ignorując rozdrażnione spojrzenie Jasona.

Dobrze wiedzieć, że już zostałem spisany na straty, Jase... – pomyślał mimochodem, w ostatniej chwili powstrzymując się od komentarza.

– Wybaczysz mi, jeśli żadnego z nich nie uściskam, tylko powiem, żeby przestali się na mnie gapić? – zagaił spokojnie Carlos, rzucając niechętne spojrzenie zwłaszcza stojącemu najbliżej Jasonowi. Ha, podejrzewał, że prędzej wylądowałby na ścianie, niż doczekał się jakichkolwiek oznak braterskiej miłości. – Tak, ty również, kwiatuszku. Jesteś śliczna, ale ja wyjątkowo nie mam czasu i ochoty na bycie cierpliwym – dodał, mrugając porozumiewawczo do poznanej chwilę wcześniej blondynki.

Odpowiedź dziewczyny przyprawiłaby o zawrót głowy niejedną dobrze wychowaną kobietę. Carlos jedynie parsknął śmiechem, obojętny na to, że po raz kolejny wystawił nerwy kobiety na próbę.

Gdyby dostawał dolara za każdym razem, kiedy ktoś próbował mu grozić, byłby już milionerem.

– Carlosie – upomniał go Michael, momentalnie poważniejąc. Słysząc ten niemal ojcowski ton, wampir jedynie przewrócił oczami.

– Nie mamy już po naście lat, braciszku – westchnął, podchodząc do stojącego najbliżej fotela. Opadł na mebel, zakładając nogę na nogę i wymownie rozglądając się dookoła. – Ha, bardzo ładnie się tutaj urządziliście. Troszeczkę zbyt skromnie jak na mój gust, ale ładnie.

– Dlaczego tutaj przyszedłeś? – zapytał wprost Michael.

Carlos wydął usta.

– To nie zabrzmiało zbyt miło, Mickey – mruknął, ale spoważniał. – Potrzebuję pomocy. Chyba od tego są bracia, prawda? Swoją drogą, jestem pod wrażeniem. Myślałem, że jednak o mnie wspomnicie, ale sądząc po minach tych biednych panienek, faktycznie zachowujecie się tak, jakbym był martwy – zauważył, lekko przekrzywiając głowę.

– Dotrzymuję obietnic, nawet jeśli mi się to nie podoba – stwierdził cicho Michael. Mówił wyłącznie w swoim imieniu, co bynajmniej nie uszło uwadze Carlosa, ale tego właśnie się spodziewał; Jason był indywidualistą, zresztą jak i on sam. – W zasadzie teraz sam powinieneś się tłumaczyć.

– Muszę tylko to, co sam sobie narzucę – mruknął, po czym westchnął. – Zresztą, co tutaj tłumaczyć? Moi bracia słowem o mnie nie wspomnieli, bo im zabroniłem. No i tak było bezpieczniej, prawda?

Michael jedynie z niedowierzaniem potrząsnął głową. W ludzkim tempie przeszedł przez pokój, ponownie zajmując miejsce u boku Eleonory, która, co prawda, zdecydowała poderwać się na równe nogi, ale wciąż wolała pozostać w bezpiecznej odległości. Kobieta natychmiast wtuliła się w bok wampira, skupiona na przebiegu rozmowy.

– Jak dla kogo – skrzywił się Michael. – Nie odzywałeś się do nas od przeszło dwóch dekad. Jeśli mam być szczery, byłem przekonany, że jesteś martwy.

– Mówisz tak, jakby taka możliwość cię martwiła – żachnął się, wystukując jakiś nerwowy rytm na podłokietniku fotela. – Jason wygląda, jakbym właśnie sprawiał mu zawód tym, że jednak żyję... Zresztą nieważne. Możemy w końcu spokojnie porozmawiać, czy wszyscy nadal będą się patrzeć na mnie tak, jakbym był potworem? – zadrwił, zrywając się na równe nogi.

Kiedy rozbawienie i napięcie minęły, wróciło podenerwowanie, które odczuwał. Nie mogąc usiedzieć w miejscu, zaczął krążyć po pokoju, raz po raz rozglądając się dookoła.

Mrużył oczy, pobłażliwie spoglądając na wszechogarniającą jasność i marząc o tym, żeby ponownie znaleźć się w bezpiecznym mroku, najlepiej gdzieś głęboko w lesie. W tym salonie, na dodatek pod ostrzałem nieprzychylnych spojrzeń, czuł się niczym owca otoczona przez wilki. Dla jego rodziny i tak lepiej było, żeby go wysłuchali i pozwolili mu odejść.

Wciąż wyczuwał napięcie, ale nie tak intensywne, jak na początku. To podziałało na niego kojąco, przynajmniej do pewnego stopnia, bo chyba nic nie było w stanie sprawić, żeby poczuł się dobrze.

Nie tu.

– Carlosie... – rzucił Michael, próbując zwrócić na siebie uwagę brata. Upominanie go miał już opanowane do perfekcji. – Dlaczego tutaj jesteś? Wyglądasz, jakbyś miał zemdleć z wrażenia, chociaż gdyby ci się to udało, byłbyś prawdziwym ewenementem – zauważył i chociaż starał się brzmieć spokojnie, w jego głosie wyczuwalne było napięcie.

Zaklął pod nosem, po czym w końcu zdecydował się zatrzymać. Mięśnie mu drżały i miał problemy z tym, by zacząć oddychać, mimo że tlen nie był mu potrzebny do normalnego funkcjonowania. Walcząc z potrzebą wznowienia marszu i starając się powstrzymać cięty język, ponownie zwrócił się w stronę Michaela. Dużo ryzykował, przybywając do Seattle i decydując się na spotkanie, ale nie miał innego wyboru.

Michael zareagował zupełnie machinalnie, jak zwykle okazując oszałamiający wręcz poziom tej swojej cholernej empatii. Poderwał się z miejsca, po czym powoli zbliżył się do brata, uważnie mierząc go wzrokiem. Carlos zacisnął usta, niechętnie pozwalając sobie na spojrzenie w ciemne, w tamtej chwili wyjątkowo łagodne oczy, jakże różne od jego własnych. Wyrwało mu się ciche westchnienie, którego sam nie pojmował.

– Masz kłopoty, prawda? – Przez twarz Michaela przemknął cień. – Co się stało?

– Bez znaczenia – odparł wymijająco. Pokręcił głową, widząc, że brat chce zaprotestować. – Powiedziałem już, że to bez znaczenia! Obiecaj tylko, że mi pomożesz, i już znikam ci z oczu – mruknął, zaplatając obie ręce za plecami.

Wiedział, że to cios poniżej pasa, tym bardziej że Mickey od zawsze miał do niego słabość. W przeciwieństwie do Jasona przejmował się nawet wtedy, gdy bardziej zasadne wydawałoby się wbicie komuś osinowego kołka w serce.

Cóż, Carlos już dawno minął się z moralnym zachowaniem, więc takie traktowanie brata przyszło mu z łatwością, ale i tak z jakiegoś powodu poczuł się z tym dziwnie.

– Co znowu mam ci obiecać? – jęknął Michael, rzucając mu udręczone spojrzenie. – Jak gdyby nigdy nic zjawiasz się po tych wszystkich latach i pleciesz od rzeczy. Co według ciebie mam sobie myśleć?

Carlos zacisnął dłonie w pięści. Cholera, wiedział, że przyjście tu było złym pomysłem, ale jaki miał wybór? Wplątał się w to z własnej woli, a jego bracia... No cóż, to była inna sprawa. Z drugiej strony, właśnie wyświadczał im wszystkim przysługę. Przy odrobinie szczęścia – a całym sobą wierzył, że się nie pomylił! – wszystko zmierzało w dobrym kierunku.

A przynajmniej miał taką nadzieję.

Cholera, nie był pewien, czy w jego przypadku ukojenie miało jakąkolwiek rację bytu, ale nie dbał o to.

– Właśnie pojawiło się światełko w tunelu, jeśli wiesz, co mam na myśli – powiedział wymijająco. Wiedział, że plecie trzy po trzy, ale wierzył w to, że Michael zrozumie.

I zrozumiał.

Dłonie brata bezceremonialnie zacisnęły się na jego ramionach. Carlos warknął i szarpnął się, ale wampir nie zamierzał tak po prostu go puścić. Walcząc z pragnieniem, żeby porządnie Michaelowi przyłożyć i w ten sposób oswobodzić się z jego uścisku, ostrzegawczo wysunął kły i raz jeszcze spojrzał w te cholernie łagodne, ciemne oczy.

– W coś ty znowu się wpakował? – Uścisk na ramionach wzmógł się, gdy Carlos drgnął nerwowo, chcąc się cofnąć. – Nie mogę uwierzyć, że przez te wszystkie lata...

– Że co? Że trwam w czymś, co według ciebie pozbawione jest sensu? – przerwał, nie kryjąc rozdrażnienia. – Myśl sobie, co chcesz, ale ja ją znalazłem. Nareszcie wiem, że istnieje jeszcze coś. Istnieje nadzieja... – Zacisnął usta, nagle zmuszony walczyć z narastającym gniewem. – Chcę, żeby upadli. Ona może być rozwiązaniem.

– Kto? Carlos, na litość boską... – Michael był coraz bardziej zniecierpliwiony. Albo przerażony, ale to już nie miało znaczenia. – Posłuchaj mnie, zanim to cię wykończy.

Nic nie zwróci życia Mistery, ale...

– Nie jestem idiotą! – Z gniewnym warknięciem odepchnął od siebie brata, po czym błyskawicznie odskoczył aż na drugi koniec pokoju, zatrzymując się dopiero pod szklaną ścianą, będącą w rzeczywistości ogromnym oknem dającym idealny widok na tył domu. W ciemnościach dostrzegł linię otaczających posiadłość drzew oraz majaczące w oddali, oświetlające główną drogę, lampy. – Nie, do diabła! Doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że nic nie przywróci mojej małej Mistery życia!

Michael westchnął zrezygnowany. W nerwowym geście przeczesał ciemne włosy palcami, jakby chcąc zająć czymś ręce.

– Nie to miałem na myśli – rzucił pojednawczym tonem. – Carlosie, co ty planujesz? Co znowu...?

– Zemsta – odparł bez wahania. Prosta odpowiedź na oczywiste pytanie. – Przede wszystkim chodzi o zemstę, ale ty tego nie zrozumiesz. Spójrz na to, co masz, i przyznaj, że mam rację. Ktoś, kto nie doznał straty, nie ma prawa rozumieć tego, co w tym momencie czuję ja.

Wiedział, że trafił w sedno, a milczenie Michaela było idealnym tego dowodem. Carlos oparł się plecami o ścianę, przymykając oczy i w duchu modląc się o przynajmniej odrobinę cierpliwości. Wszystko w nim aż rwało się do tego, żeby wyjść, trzasnąć drzwiami i dać sobie spokój, ale doskonale wiedział, że nie może sobie na to pozwolić. Nie, póki nie usłyszy od brata tego, czego w tym momencie oczekiwał, nawet jeśli przekonanie go miało zająć wieki.

Z drugiej strony, nie miał wątpliwości, że ostatecznie Michael zgodzi się na wszystko. Może niechętnie, nie wspominając o potencjalnych argumentach i protestach, ale to nie zmieniało faktu, że rodzina pozostawała jego jedyną deską ratunku. Cokolwiek by zrobił, stanowił zbyt wielkie niebezpieczeństwo dla tej, którą sobie upatrzył. Potrzebował ludzi (albo i nie), którym mógłby zaufać, a oni wydawali się idealnie do tego nadawać.

Właściwie powinieneś się wstydzić – odezwał się cichy głosik w jego głowie. – Wykorzystasz ich do osiągnięcia celu? Uważasz, że to uczciwe?

W odpowiedzi omal się nie roześmiał, chociaż to jedynie utwierdziłoby go w przekonaniu o własnym szaleństwie.

Oczywiście, że to nie było uczciwe, ale czy on kiedykolwiek taki był?

Jeśli chodziło o wykorzystywanie innych, to nie dbał o to. Wszyscy już i tak mieli go za sukinsyna, więc nie zamierzał wyprowadzać ich z błędu.

– Zostawmy mnie i moje cele, jasne? O ile dobrze pamiętam, jesteś wampirem, a nie psychologiem – mruknął, wzdychając cicho. – Wysłuchasz mnie czy mam sobie pójść?

– Cały czas cię słucham – zauważył przytomnie Michael. Złośliwości brata nigdy nie robiły na nim wrażenia. – Ale zastanów się jeszcze. Zadzieranie z Evansonami to bardzo zły pomysł, a ja nie chcę, żeby coś ci się stało.

Za dużo emocji.

Jeszcze kilka takich wzruszających wyznań, a wtedy naprawdę dostanie szału.

– Trochę za późno na takie rady. – Michael zawahał się, ale przynajmniej nie próbował mu przerywać. – Posłuchaj mnie, braciszku, bo nie mam czasu na to, żeby wszystko wyjaśniać od podstaw. Jeszcze tej nocy zamierzam zrobić coś albo cholernie idiotycznego, albo tak rozsądnego, że wszyscy będziecie mi za to dziękować. Jeśli się nie pomyliłem... Nie, posłuchaj! – Zacisnął usta, coraz bardziej podenerwowany. – Jeśli się nie pomyliłem, wszystko się zmieni. Może widzimy się po raz ostatni, ale...

– O czym ty mówisz?!

– ... to w tym momencie nie ma znaczenia. Jestem tutaj tylko po to, żebyś mi coś obiecał. A konkretnie, żebyś przysiągł mi, że kiedy ona się tutaj pojawi, zaopiekujecie się nią. Wszyscy – dodał z naciskiem, rozglądając się dookoła.

Czuł na sobie oszołomione spojrzenia nie tylko swojego starszego brata, ale również innych wampirów, jednak nie dbał o to.

Tak może było nawet lepiej, chociaż sprowadzanie kłopotów na tę rodzinę zakrawało na okrucieństwo. Cóż, bacząc na jego charakter, nie czuł się z tym jakoś szczególnie źle.

Jego wzrok machinalnie powędrował w stronę szklanej ściany. Nie miał pojęcia, która jest godzina, ale wiedział, że musi iść. Do cholery, nie sądził, że to zajmie aż tyle czasu.

– Więc? – ponaglił, coraz bardziej podenerwowany. Miał wrażenie, że jak zwykle wszystko jest przeciwko niemu. – Michaelu, do cholery...

– Wiesz, że jestem zdolny zrobić dla ciebie wiele, ale... – Wampir pokręcił z niedowierzaniem głową. – Zdajesz sobie sprawę z tego, co to znaczy dla nas?

– Ja też jestem jednym z was, chyba że coś się zmieniło. – To był cios poniżej pasa, ale cel uświęca środki. – Powiedz im, każ im się wypchać... Cokolwiek!

– Carlosie...

Pomyślał, że jeśli jeszcze raz usłyszy ten ton i swoje imię, naprawdę wyjdzie z siebie i stanie obok. Swoją drogą, to mogłoby być całkiem zabawne.

– Zaopiekujesz się nią. Pomożesz przejść przez to, kim się stanie – powiedział stanowczo, kładąc nacisk na każde słowo z osobna. Chciał, żeby zabrzmiało niczym rozkaz, ale zarazem czuł, że wyszło mu to marnie. Cholera, jeszcze trochę, a zacznie błagać! – Obiecaj. I to w tej chwili.

Michael popatrzył na niego z niedowierzaniem, uparcie milcząc. Carlos mógł się założyć, że szukał sposobu na wybicie mu głupich pomysłów z głowy, ale nie zamierzał się ugiąć. Czekał zbyt wiele lat, a teraz całym sobą czuł, że wszystko nareszcie zmierza ku zakończeniu. Co prawda najpierw czekały ich komplikacje, ale pal to licho, skoro gra była warta świeczki.

– Obiecuję. – Michael dał za wygraną, chociaż widać było, że to jedno słowo kosztowało go mnóstwo energii. Jego oczy lśniły, a ciało było napięte do tego stopnia, że wydawało się drżeć. Carlos wiedział, że mimo wszystko podjął dobrą decyzję. – Ale, Carlosie... – zaczął raz jeszcze.

Jednak jego już nie było.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro