Upadek Królestwa Elfów - Czarnoksiężnik 2/2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    Poczuł jak łzy spływają mu po policzkach. Naraz ogarnęła go tak wielka mieszanka uczyć, że nie potrafił sobie z nią poradzić. Upadł na kolana, płacząc częściowo ze szczęścia, częściowo przerażenia. Jego umysł nie był w stanie ogarnąć wydarzeń sprzed ostatnich kilku godzin. Nie wiedział nawet ile czasu minęło. Wszystkie zdarzenia zlewały mu się w jedno. Czy te przedziwne zjawiska naprawdę miały miejsce? Może to tylko projekcje jego umęczonego umysłu?

    Otarł łzy, gdy opuściło go całe nagromadzone w nim napięcie. Podniósł się chwiejnie, wciąż lekko otumaniony. Podwinął rękaw, odsłaniając prawe przedramię. Tam gdzie jeszcze przed chwilą ściskała go ręką umarlaka, teraz na skórze widniały fioletowe, przekrwione sińce w kształcie wychudzonej dłoni.

    — Wygląda boleśnie. — Z wnętrza chaty wyłonił się odziany w niebieski szlafrok mężczyzna po czterdziestce. Wyglądał conajmniej przeciętnie, czarne włosy, lekko szpakowata twarz, atletyczna sylwetka, to wszytko dawało obraz raczej typowego mieszkańca Exalii. Niczym nie przypominał osoby, którą w rzeczywistości był i gdyby Aurerius minął go na ulicy, nawet nie przyszłoby mu do głowy, że właśnie zobaczył jednego z najpotężniejszych czarnoksiężników w historii.

    — Oracus? — zapytał naiwnie. Skarcił się w duchu za bezmyślność. Oczywiście, że Oracus, kto inny mógłby mieszkać w takim miejscu? Najwidoczniej traumatyczne wydarzenia sprzed chwili nadal odbijały na nim swoje piętno. Nie chciał nawet pomyśleć o finalnym efekcie.

    — We własnej osobie — przytaknął mężczyzna i ruchem ręki zaprosił przybysza, by wszedł do środka. — A spodziewałeś się zastać tutaj kogoś jeszcze?

    — Nie, nie — zaprzeczył szybko Aurerius. Przekraczając próg mieszkania musiał przytrzymać na chwilę framugę, by nie upaść. Zawroty głowy dopadły nasiliły się jeszcze bardziej, gdy całkiem wszedł do środka. — Przepraszam, trochę tu...

    — Duszno? — podpowiedział Oracus. — Tak, to standardowe odczucie dla nowych. Zaraz zawroty głowy miną, a ty poczujesz się lepiej. Jednakże, jeśli doznałeś jakiegoś uszczerbku na zdrowiu, nie mogę ci pomóc.

    Rzeczywiście, po kilku sekundach Aurerius odzyskał jasność myślenia, a świat wokół niego nareszcie przestał wirować. Doskwierał mu jedynie przeżywający ból prawego nadgarstka. Postanowił ten fakt zignorować i w pełni skupić się na celu podróży.

    — Nie takiej pomocy oczekuję

    — Więc czego oczekujesz?

    Aurerius podrapał się po głowie, lekko zmieszany. Czarnoksiężnik zadał bardzo dobre pytanie.

    — Nie wiem... Nie sądziłem, że znajdę tak daleko — wyznał zmieszany. Poczuł wybierającą falę wstydu, gdy uświadomił sobie jak bardzo nie przygotował się do tej rozmowy. Co on sobie w ogóle myślał? Że wpadnie do mieszkania jednego z najpotężniejszych ludzi na ziemi i zmusi go do pomocy? Niby jakiej? — Przyszedłem tu po radę. Ale szczerze mówiąc, nie wiem od czego zacząć, więc po prostu opowiem ci swoją historię. Jestem...

    Gospodarz przerwał mu machnięciem ręki.

    — Wiem kim jesteś, Aureriuszu, niedoszły następco tronu. Nie wiem tylko, co teraz zamierzasz.

    — Odzyskać należne mi miejsce — wypalił bez zastanowienia.

    Czarnoksiężnik prychnął cicho i pokręcił głową.

    — A ja mam ci w tym pomóc? — zapytał rozbawiony. — Niby jak?

    — To... — Aurerius znów poczuł się jak idiota. Zdecydowanie powinien przemyśleć co zamierza powiedzieć, jeszcze zanim to zrobi. — Jeśli jesteś w stanie... To tak.

    — Nie jestem i nie zamierzam nawet ingerować w sprawy państwowe obcej mi rasy — zagrzmiał stanowczo Oracus.

    Atmosfera w pomieszczeniu nagle uległa zmianie. Padające przez okno światło słoneczne osłabło, a wewnątrz temperatura momentalnie obniżyła się o kilka stopni. Spod stóp czarnoksiężnika, niczym mgła, wypłynęła czarna, mroczna aura, otaczając go ze wszystkich stron.

    — Spokojnie! — Aurerius poderwał się na równe nogi, gotów do ucieczki. Walka nie wchodziła w grę, poniósłby śmierć, zanim w ogóle dobyłby broni. — Nie o to mi chodziło! Chcę tylko jakąś poradę.

    Twarz Oracusa złagodniała, lecz mroczna atmosfera nadal pozostawała niezmienna. Czarnoksiężnik ponownie zajął miejsce przy stole, dłonią nakazując, by przybysz zrobił to samo.

    — Nie mam dla ciebie żadnych rad — wyznał, gdy gość usiadł po drugiej stronie wąskiego blatu. — To problem, z którym musisz uporać się sam.

    — Ale... — Aurerius ugryzł się w język, widząc irytację na twarzy rozmówcy. Zrezygnowany, wziął głęboki wdech i podjął ostatnią próbę. — Mógłbyś chociaż powiedzieć mi kim jestem? Mam na myśli moją odmienność.

    Gospodarz uśmiechnął się z satysfakcją. Widocznie cała ta rozmowa sprawiała mu swego rodzaju radość.

    — Owszem, mogę — oświadczył, głosem pełnym samouwielbienia. — Chodzę na tym świecie setki lat i już kiedyś spotkałem się z mieszańcem takim jak ty.

    Mieszańcem? Te słowa rozbrzmiały echem w głowie przybysza, zostawiając po sobie tylko coraz więcej nowych pytań. Jak to możliwe? Jak do tego doszło? Czy mieszaniec w jego wypadku naprawdę oznacza to, na co się wydaje?

    — U elfów jest to raczej rzadkość, jesteście dość zamkniętą społecznością — ciągnął Oracus. — Żyjecie w tym swoim państewku, unikając kontaktów z jakąkolwiek obcą rasą. Ale są wyjątki, jak wszędzie zresztą. Niektóre elfy, tak jak ty, opuszczają swoją społeczność, by zamieszkać w miastach międzynarodowych, jak Exalia, czy Divitia. Raz na kilkaset lat, zdarza się, że elfy, mimo swych uprzedzeń i absurdalnej dumy, mieszają swoje geny z inną rasą.

    Aurerius zamarł. Spodziewał się wszystkiego, klątwy, wypadku, a nawet choroby, lecz to co sugerował mu czarnoksiężnik przechodziło jego najśmielsze pojęcie

    — Chcesz powiedzieć, że...

    — Tak, twoja matka puściła się z człowiekiem. — Mówiąc to, rozciągnął się wygodnie na krześle, jakby wszystko o czym mówił, było dla niego komoletnie normalne. — Chociaż nie mam pojęcia jak jej się to udało, patrząc na warunki w jakich żyje.

    Aurerius znów poderwał się z miejsca. Kipiał z wściekłości i gdyby nie dzieliła ich tak wielka różnica siły, pewnie dawno zdzieliłby maga w twarz.

    — Kłamiesz! — wrzasnął, uderzając pięścią w stół. — To niemożliwe, żeby moja matka...

    Czarnoksiężnik tylko wzruszył ramionami, nawet na niego nie patrząc.

    — Jeśli nie chcesz moich odpowiedzi, przestań pytać.

    Elf wziął głęboki wdech, próbując zapanować nad emocjami. Rzeczywiście, po dłuższym zastanowieniu, ta toeria miała sens. Jednak w finalnym rozrachunku, właśnie nabyta wiedza do niczego mu się nie przyda. Jeśli ktokolwiek dowiedziałby się, że królowa elfów wydała na świat mieszańca wybuchłby skandal, a jego matka bez wątpienia trafiłaby do więzienia, albo gorzej. Jemu samemu również nie poprawi to sytuacji, wręcz przeciwnie. Szanse na objęcie tronu zmalałyby do zera.

    Opadł na krzesło zrezygnowany. To koniec, przybył tu po pomoc, a uzyskał tylko kolejny ciężar, z którym będzie musiał zmagać się do końca życia.

    — Co powinienem teraz zrobić? — jęknął, bardziej do siebie, niż rozmówcy.

    — Udowodnij ojcu, że jesteś godzien objęcia tronu. — Czarnoksiężnik w końcu spojrzał przybyszowi w oczy. — Znajdź silnego sojusznika i dokonaj czegoś, czego tylko przyszły następca tronu mógłby podołać.

    Aurerius prychnął.

    — Łatwo powiedzieć.

    Oracus pokręcił głową z rezygnacją.
    — Jeśli chcesz łatwego życia, lepiej zawczasu odpuść sobie tron — zadrwił. — W Exali jest jeszcze sporo miejsca dla podobnych ci przybłęd.

    Elf westchnął i powoli ruszył do wyjścia. Nie miał zamairu słuchać wykładów o tym jak bardzo nic nie znaczy bez statusu księcia. Co niby miałby z tym zrobić? Tak po prostu wrócić i ocalić miasto przed śmiertelnym zagrożeniem? Przecież nawet z łuku kiepsko strzelał, a dla elfa to było równoznaczne z byciem analfabetą. Nie mówiąc już o bezszelestnym kroku, czy innych wrodzonych umiejętnościach, których nie posiadał.

    Chwycił za klamkę i naraz zorientował się co czeka go na zewnątrz. Zażenowany odwrócił się do czarnoksiężnika, który wciąż siedział spokojnie na krześle. Patrzył na niego pobłażliwie, jakby tragizm sytuacji elfa bardzo go bawił

    — Co? Zapomniałeś czegoś? — Mówiąc to Oracus próbował się nie roześmiać.

    Aurerius wbijał w maga zniecierpliwione spojrzenie. Dopiero po kilku sekundach gospodarz zapanował nad rozbawieniem i wstał. Powolnym krokiem podszedł do przybysza, a w jego prawej dłoni pojawiła się czarna, smolista chmura. Przedziwny obłok rósł z każdym jego krokiem, aż w końcu nabrał rozmiarów piłki plażowej.

    — Nie bez przyczyny mieszkam w tym lesie. — Głos czarnoksiężnika rozległ się jakby z każdej strony na raz, a jednocześnie był lekko przytłumiony. Brzmiał conajmniej mrocznie, przywodził na myśl osobę opętaną, przez którą przemawia demon. — Ten dom to jednocześnie pułapka. Jeśli przekroczysz próg, wszystko co czyha na zewnątrz, natychmiast rozszarpie cię na strzępy.

    Aurerius mimowolnie sięgnął po sztylet. Wiedział, że broń biała nie przyda się zbytnio w starciu z magią. Zrobił to niemal automatycznie.

    — C-co... Co zamierzasz ze mną zrobić? — wyjąkał drżącym głosem.

    — Bez obaw, nie zamierzam cię skrzywdzić — zapewnił Oracus. Mimo łagodnego uśmiechu, jego demoniczny głos zdawał się zaprzeczać wymawianym słowom. — Chwilowo zależy mi na tym, abyś przeżył. Zatem pozwolę ci opuścić moje terytorium i na czas drogi obdarzę cię moją ochroną.

    Pół-elf cofnął się o dwa kroki, nadal zaciskając dłoń na rękojeści sztyletu. Życie zaczynało przelatywać mu przed oczami, a czas zdawał się płynąć znacznie wolniej. Był niemalże pewien, iż Oracus bez trudu może usłyszeć przeraźliwe łomotanie jego serca.

    — Ochroną? — zapytał w końcu, próbując przerwać nieznośną ciszę.

    — Tak, ochroną. — Mag zrobił jeszcze kilka kroków i zatrzymał się niecały metr od pół-elfa. Jego przytłaczająca, mroczna aura niemalże powalała na kolana, ale Aurerius, mobilizując wszystkie mięśnie, wciąż chwiejnie utrzymywał się na nogach. — Ja stworzyłem te wszystkie potwory. Również ja mogę zwyczajnie nakazać im cię przepuścić.

    Mówiąc to, Oracus cofnął się o kilka kroków, dając rozmówcy trochę przestrzeni osobistnej. Niezapowiedziany gość momentalnie zaczerpnął głęboki haust powietrza, jakby sama obecność czarnoksiężnika pozbawiała go dopływu tlenu.

    Gospodarz uśmiechnął się lekko, unosząc prawą rękę. Kilka centymetrów od wnętrza jego dłoni wciąż unosił się ciemny obłok. Wyglądem przypominał małą czarną dziurę, gotową zniszczyć wszystko na swojej drodze.

    — Jednakże, nie pozwolę ci panoszyć się po moim terenie bez nadzoru! — Niemalże wykrzyczał czarnoksiężnik, jednocześnie ciskając mroczną materią o podłogę. Obłok przy zderzeniu z posadzką, momentalnie przeobraził się w cienistą postać o ludzkiej posturze. Z czasem jednak przybierał bardziej makabryczny kształt, aż przed Aureriusem staną wysoki, odziany w długie szaty stwór. Wychodzone, zbyt długie kończyny odbierały mu człowieczeństwa, równie mocno jak śnieżnobiałe gałki oczne. Mimo zaawansowanego stopnia rozkładu, nie wydzielał żadnego zapachu. Jedynie stał bezczynnie, wbijając puste spojrzenie w przybysza.

— To jest Licz i będzie pilnował, abyś nie zbaczał z wyznaczonej ścieżki — wyjaśnił czarnoksiężnik z zadowoleniem. — W przeciwnym wypadku... Zamiast odstraszać potwory na twojej drodze, najzwyczajniej cię zabije.

    Aurerius cofnął się o jeszcze kilka kroków. Powoli wszystko zaczynało być mu już obojętne, byleby jak najszybciej wydostać się z tego miejsca.

    — Możesz już iść. — Oracus machnął leniwie ręką w kierunku drzwi, a Licz natychmiast zaczął sunąć do wyjścia. Stojący mu na drodze elf, w panice wybiegł z chaty.

   Aurerius gnał na złamanie karku, nie zwracając uwagi na nic wokół. Przywołany do życia nieumarły jednak nie dawał mu okazji na zwiększenie dystansu między nimi. Cały czas dostosowywał swoje tempo do biegu mężczyzny. Tak więc, nawet gdy elf całkiem odpadł z sił i zwolnił do zwykłego marszu, Licz wciąż znajdował się zaledwie dwa metry za jego plecami. Aurerius co chwila zerkał przez ramię, by sprawdzić, czy monstrum rzeczywiście tylko biernie go pilnuje. Upewniwszy się, że nic mu nie grozi, wreszcie rozejrzał się dookoła.

    Tym razem las nie wyglądał tak przerażająco jak ostatnio. Mrożące krew w żyłach szepty ustały, a zjawy pojawiające się na jego drodze, znikały mu z pola widzenia, gdy tylko dostrzegły licza. Gdzieniegdzie dostrzegał cienie, lub zniekształcone ludzkie sylwetki przemykające między drzewami, jednakże znajdowały się ona na tyle daleko, że mężczyzna nie czuł się zagrożony. Odetchnął z ulgą i już miał ponowić marsz, gdy nagle po swojej prawej stronie zobaczył smugę światła. W panującym dookoła mroku, nawet najmniejsza smużka była świetnie widoczna, a tym bardziej zbliżający się z oddali mężczyzna, który owe światło roztaczał. Nie, on nie świecił bezpośrednio, to coś na jego wyciągniętej dłoni roztaczało owy blask. Gdy owy podszedł bliżej, Aurerius w końcu mógł dostrzec źródło światła - był nim niewielki płomień, tańczący centymetry nad dłonią obcego. Ogień nie dotykał żadnego kija, czy pochodni. Zdawał się lewitować nad ręką przybysza.

    Aurerius patrzył z niedowierzaniem jak nieświadomy jego obecności mężczyzna, jakby nigdy nic spaceruje sobie po nawiedzonym lesie. Natychmiast przypomniał sobie wszystkie historie o magach ognia, na jakie natrafił czytając stare, podróżnicze księgi spisane przez jego lód. Więc to prawda, magowie ognia naprawdę istnieją. Lecz, jeśli wierzyć legendom, ich moce najczęściej ograniczają się do jednej, maksymalnie dwóch magicznych umiejętności. W dodatku nie należały one do zbyt morderczych. Co zatem jeden z nich robi całkiem sam w takim miejscu? I to jeszcze żywy. Nie miał przy sobie żadnej broni, ani chociażby czegoś co miało ją imitować. Był odziany jedynie w czarny, sięgający do kostek płaszcz, a pod nim najzwyklejsze spodnie i lnianą koszulę.

    Zanim zdążył na dobre pogrążyć się w myślach, mag znieruchomiał. Zdawał się patrzyć wprost na niego. Nie minęła chwila, a trzymany w jego ręce płomień nagle zgasł i nim Aurerius znów przyzwyczaił oczy do całkowitej ciemności, po przybyszu nie było ani śladu.

   Chwilę zajęło, nim Aurerius otrząsnął się z tego co przed chwilą zobaczył. Czy to była kolejna halucynacja? Czyżby to miejsce znów podsyłało mu jakieś dziwne obrazy, by zwiększyć jego poziom lęku? Czemu więc zobaczył tylko maga? I dlaczego zniknął? Czyżby przestraszył się Licza?

    Na to i na wiele innych pytań nie znalazł odpowiedzi. Zdecydował więc, że nie pozostaje mu nic innego, jak po prostu znaleźć wyjście. Szybkim krokiem ruszył przed siebie. Szedł tak dobre kilkadziesiąt minut, aż w końcu dotarł na skraj lasu. Przebijające się z koron drzew światło było niczym długo wyczekiwany ratunek, a może i faktycznie miało z nim wiele wspólnego.

    Pozostały dystans przebiegł sprintem, a po chwili stał już na niczym nieosłoniętej polanie. Odpadł na kolana, nie mogąc uwierzyć, że to nareszcie koniec tego koszmaru. Oddychał ciężko, jakby dopiero teraz natrafił na prawdziwe powietrze. Najprawdopodobniej by zemdlał z umysłowego wycieńczenia, gdybyby nie świadomość, że wciąż nie oddalił się wystarczająco daleko od tego miejsca.

    Dopiero kiedy doszedł do siebie, zdał sobie sprawę, że na polanie czeka jego koń. Ten sam, który przecież kilka godzin temu zginął w lesie. Elf postanowił długo nad tym nie rozmyślać i wdrapał się na wierzchowca, jakby nigdy nic. Musiał przecież jak najszybciej dotrzeć z powrotem do miasta. Słońce już powoli zbliżało się do horyzontu, zwiastując nadchodzącą noc, a miał dość błądzenia w ciemnościach jak na jeden dzień.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro