𝐑𝐨𝐳𝐝𝐳𝐢𝐚𝐥 𝐈𝐈

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Obudziłam się ciężko dysząc.

- Spokojnie Li to tylko sen – mamrotałam do siebie, próbując się uspokoić.

To wszystko wyglądało tak bardzo realistycznie, a ta kobieta wyglądała znajomo... Nie, pewnie tylko mi się wydawało. Spotkałam wiele pięknych niewiast z długimi ciemnymi włosami i niebieskimi oczami, ale ta miała wyjątkowe spojrzenie, wzrok w odcieniach indygo, więc bym zapamiętała, gdybym ją wcześniej spotkała. I jeszcze to, jak mnie nazwała – Ondine Lilianna Ahmes. Nazywałam się po prostu Lilianna. Moja mama nazywała mnie wodną duszyczką, więc pewnie stąd mój mózg postanowił mi to przypomnieć, ale imię Ondine? Skąd się mogło wziąć? Nie zastanawiając się dłużej zebrałam rzeczy i udałam się w dalszą podróż. Musiałam znaleźć jedzenie, szybko. Ta mała istota we mnie nie posłucha jak się jej powie „poczekaj".

Nie minęło pięć minut nim wyszłam z kryjówki i udałam się wzdłuż zbocza lasu, a już usłyszałam krzyk. Dziecięcy krzyk. Obróciłam się za siebie, a gorący podmuch owionął moją twarz. Miejsce, w którym spałam przed kilkoma minutami płonęło, tak jak las, który jeszcze przed sekundą był zdrową, rześką zielenią. Nie mogłam oddychać, moje płuca wchłaniały dym jak gąbka. Upadłam a pod rękoma poczułam miękki mech, wilgotny od porannej rosy. Na skraju przytomności czołgałam się, jak najdalej od płomieni. Na próżno. Czarne plamki migotały mi w oczach. Czułam tylko przenikliwe gorąco. Przez chwilę uczucie piekielnego ciepła zniknęło, a wiatr śpiewał mi w uszach i bawił się włosami. Przyjemne rześkie powietrze wnikało do płuc i próbowało mnie orzeźwić.

Obudziłam się leżąc obolała na trawie. Pamiętałam tylko ogień, potem była już pustka. Instynktownie złapałam się za brzuch, żeby sprawdzić czy z dzieckiem wszystko jest w porządku. W tamtej chwili zorientowałam się, że przy mnie ktoś klęczy. Była to kobieta, w wieku podobnym do mojego lub trochę starsza, czyli na oko trzydzieści lat. Miała proste, brązowe włosy, kończące się przy jej żuchwie. A w jej ciemnozielonych oczach iskrzył przyjazny płomień. To ona mnie uratowała, za co byłam jej dozgonnie wdzięczna. Próbowałam wstać, by się przywitać, ale zanim zdążyłam się podnieść zawirowało mi w głowie.

- Spokojnie, nigdzie się na razie nie spieszymy – zaśmiała się nieznajoma.

Posłusznie położyłam się z powrotem i zaczęłam zadawać moją serię pytań.

- Po kolei. Może najpierw się przedstawię – jestem Evelyn, ale każdy mówi na mnie Eve i chyba tak wolę. I to nie mnie musisz dziękować, to mój mały aniołek przybiegł z pomocą. Nawet nie nadążyłam za córką, kiedy biegła do Ciebie. Mówiła, że nic ci się nie może stać, bo to spowoduje wiele złych wydarzeń. Chyba mała za bardzo przeżywa wszystkie ofiary wojny – tu zwiesiła głos

- Ojej masz córeczkę! Ja też będę miała – z czułością pogładziłam brzuch - Jak Twój aniołek ma na imię?

- Nazywa się Rose. Trafiłam z imieniem, bo mała uwielbia kwiaty – szczególnie róże. Ludzie za to mówią na nią „dziecię kwiatów" – posłała mi promienny uśmiech - Rose w kwietniu skończyła pięć lat. Mam też trzyletniego synka – Oliviera.

Chłopak jak na komendę wyłonił się zza swojej matki, gdy tylko usłyszał swoje imię. Olivier miał ciemnobrązowe, wpadające w czerń loczki. Jak to u małych dzieci często bywa, jego twarz była okrąglutka. Z zaciekawieniem przyglądały mi się jego piękne, zielone oczęta, a ja posłałam mu ciepły uśmiech. W tamtej też chwili uznałam, że koniec leżenia i trzeba działać. Gdy tylko chciałam wstawać przybiegła dziewczynka usiłując mi pomóc. Było to dziecko z jasnobrązowymi włosami i śliczną, rumianą twarzyczką, bardzo podobną do matki.

- Cześć, jestem Rose. Dobrze się czujesz?

- Tak, słońce, już wszystko w porządku. Dziękuję ci, gdyby nie ty już by mnie tu nie było. A tobie nic nie jest?

- Jak biegłam do ciebie, to się potknęłam, ale to nic takiego – Dziewczynka odwinęła nogawkę spodni, pokazując mi malutkie przetarcie na kolanie.

- Oj to trzeba przemyć i opatrzyć. Możemy pójść poszukać świeżej wody?

Rose, jak i jej mama pokiwały głową i mała zaczęła mnie ciągnąć za rękę. Wstałam przytrzymywana przez Eve, ale tym razem ciemne plamki nie ukazały się przed moimi oczami. Rozejrzałam się po okolicy, zupełnie nie pamiętając tego miejsca. Musiało to być niedaleko lasku, który pochłaniały płomienie, bo nie możliwe byłoby to, że Eve przyniosłaby mnie sama tak daleko. Nie ważyłam sporo, mieściłam się w normie, ale to i tak dużo jak na jedną, wątłą kobietę. Nie zauważałam drzew, więc pomyślałam, że to musi być koło skał, pod lasem. Jeśli pożar nie zostanie cudownie ugaszony, będziemy musiały jak najprędzej opuścić te miejsce. Rose ochoczo ciągnęła mnie za rękę w kierunku małej rzeczki. Usiadłyśmy przy brzegu i obserwowałyśmy nurt wody. Sprawdziłam, czy woda jest wystarczająco ciepła, by mała się nie przeziębiła, ale o dziwo miała dość wysoką temperaturę, jak na końcówkę maja. Pomogłam uklęknąć Rose w strumyku, by potok obmył zranione kolano. Gdy trzymałam moje ręce na nodze dziewczynki, woda na chwilę zaczęła migotać i błyszczeć, stała się bardziej błękitna niż wcześniej, ale nie minęło parę sekund i przestała. Całkowicie tego nie rozumiałam. Moje zaskoczenie było jeszcze bardziej widoczne, gdy Rose wyjęła nogę ze strumyka, a na miejscu rany nie było ani śladu. Dziewczynka nie wydawała się zdawać sprawy z tego co się przed chwilą wydarzyło i beztrosko bawiła się moimi włosami. Szybko zakleiłam miejsce zadrapania bandażem, który wcześniej wręczyła mi mama dziecka.

- Mogę ci zrobić warkocza? Masz takie piękne, złote włoski!

- Pewnie! A powiedz mi, czy boli cię kolano? Już lepiej?

- Nic mnie nie boli! Nawet nie szczypie! Jesteś wspaniała! – mała posłała mi promienny uśmiech, który rozgrzał moje serce.

Usiadłam z powrotem na brzegu, pozwalając zabawić się Rose w małego fryzjera i przyglądałam się swemu odbiciu w tafli wody. Sporo schudłam od ostatniego czasu, gdy widziałam siebie w lustrze. Moja twarz była lekko brudna i zapadnięta, a sińce pod błękitnymi oczami znacząco się odznaczały. Pełne usta, zwykle jasno malinowe, a teraz blado różowe zostały rozcięte. Zanotowałam w pamięci, że będę musiała się tym niedługo zająć. Włosy, sięgające poniżej bioder, straciły natomiast trochę blasku, ale nie były w najgorszym stanie. Mała dziewczynka robiąc mi warkocza skrupulatnie wyciągała każdy patyk a także liść, który wplątał się w nie. Na szczęście nie straciły swojego naturalnego piękna. Uwielbiałam je, były ukochaną częścią mnie. Jasny blond połyskiwał w słońcu złotem, a kosmyki roztrzepanych już fal, których Rose jeszcze nie pochwyciła, delikatnie rozwiewał wiatr. Korzystając z okazji obmyłam twarz, jak i ciało w strumyku. Mimo iż, nie miałam mydła, woda całkowicie wystarczała. Chwilę potem moja cera nabrała naturalnego perłowego blasku i wróciła do normalnego, zdrowego koloru. Czułam się już lepiej, rzeczka dodała mi lekkiego orzeźwienia i pomogła mi wrócić do formy.

- Gotowe! Albo nie, poczekaj chwileczkę – zawołała Rose.

Dziewczynka szybko pobiegła na niedaleką polanę z kwiatami. I już po chwili wróciła z bukietem rumianków i niezapominajek. Z niezwykłą dokładnością, jak na tak małe dziecko, Rose powtykała w mój warkocz piękne kwiaty, które doskonale komponowały się z moimi oczami, jak i sukienką. Niestety moje ubranie nie było w najlepszym stanie, ubrudzone i w wielu miejscach rozerwane. Tylko ja wiedziałam, że sukienka przedtem była biała, a nie w kolorach brązu, szarościach i z pozostałościami po krwi. Musiałam wyprać ubranie lub w jakiś sposób zdobyć nowe. To też zanotowałam w pamięci.

Razem z moją personalną i dumną ze swojego dzieła fryzjerką wróciłyśmy do Eve. Kobieta już na nas czekała ze swoim małym synkiem.

- Mała już się dorwała do twoich włosów! Nieraz chciała się zabrać za fryzury na moich, ale one są za krótkie na takie eksperymenty. Teraz będzie ciebie męczyć – zaśmiała się. - Musimy się zbierać, nie wiem, ile czasu potrzeba, by i tu dotarł ogień.

- Znasz jakieś bezpieczne miejsce w okolicy? – zapytałam biorąc dziewczynkę za rączkę.

- Niestety nie, to nie jest miasto, w którym żyję na co dzień. To miała być odskocznia od zwykłej, szarej codzienności... Ale wtedy zaatakowali. Mój wspaniały, kochany mąż i mój brat... – Eve zebrały się łzy. Delikatnym pociągnięciem dłoni przetarła oczy. Pomimo to kontynuowała.

- Wszyscy moi najbliżsi byli ze mną na obozie, w tym miejscu, gdzie i ty zawędrowałaś. Pamiętasz? Widziałam cię. Mężczyźni poszli po drewno do ogniska, a ja zostałam w zamkniętym namiocie. Usłyszałam jakiś hałas, wystraszyłam się, bo wiedziałam, że mój mąż jeszcze nie wrócił, zawsze radośnie gwizdał, dlatego też cicho otworzyłam suwak namiotu i się delikatnie wychyliłam. Wtedy zobaczyłam zmęczoną, ciężarną kobietę, porywającą mięso pieczące się nad ogniskiem. Chciałam zawołać do ciebie, ale serce podpowiadało mi co innego. Szybko spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy – apteczkę, widziałam, że nosisz ślady krwi na ubraniu, trochę jedzenia, picia i kocyk, w który ty już zdołałaś się zaopatrzyć. - Widząc moją pełną skruchy minę szybko dodała:

- Nie martw się, nie winię cię, prawdopodobnie zrobiłabym to samo na twoim miejscu. Gdy wyszłam z namiotu z pomocą dla ciebie, moich chłopców jeszcze nie było, zostawiłam im tylko karteczkę, że poszłam się przejść, by się nie martwili i widząc twoją sylwetkę, dosyć już niewyraźną, zaczęłam biec. Niestety zgubiłam cię i nie mogłam już znaleźć, więc smutna i zrezygnowana wróciłam się do obozu. Po drodze spotkałam moje dzieci, które wcześniej spały w namiocie. Byłam strasznie nieodpowiedzialna, że je sama zostawiłam, ale myślałam, że jeśli jesteś ranna daleko się nie oddalisz. Moje skarby podążały za mną, niczym się nie martwiąc. Nawet nie wiesz, jak odetchnęłam, gdy je znalazłam, nie przeżyłabym ich straty. Razem chcieliśmy wrócić do obozu, ale tym razem to ja się zgubiłam, nie chcąc martwić dzieci, nie okazywałam paniki. Szukałam wyjścia, aż zrobiło się jasno. Nagle w powietrzu wyczuwalny był dym, ucieszona odwróciłam się, myśląc, że dotarliśmy do obozowiska, lecz w moją twarz buchnął ogień. Palił się las. Szybko chwyciłam dzieci i biegliśmy, dopóki Rose nie wyrwała się z uścisku mojej ręki i pobiegła w stronę płomieni. Krzyknęłam, ale tylko to udało mi się zrobić. Cała byłam sparaliżowana i nie wiedziałam co zrobić, bo małego trzymałam na rękach. W końcu ułożyłam go bezpiecznie przy jednym z drzew, na które mogę mieć oko i puściłam się pędem za Rose. Dogoniłam ją jak była koło twojego nieprzytomnego ciała. Nalegała, bym cię wzięła, inaczej by cię nie odstąpiła, więc tak też zrobiłam. Rose podbiegła do brata i pomogła mu wstać, a ja z tobą na rękach starałam się jak najszybciej znaleźć bezpiecznie miejsce. Położyłam cię zaraz pod laskiem, przy skałach, bo już dalej nie miałam sił cię nieść. I tak się poznałyśmy – uśmiechnęła się. - Niestety nie wiem co przydarzyło się mojemu mężowi i bratu, nie dotarłam do nich – tu znów jej piękne oczy zaszkliły się, a wkrótce po tym parę łez spłynęło wzdłuż jej polika. Podeszłam do niej bliżej, nie musiałam nic mówić, po prostu objęłam ją ramieniem. Tak bardzo rozumiałam jej stratę. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro