Do ostatniej kropli

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Zgarbiona postać chwiała się na grzbiecie wielbłąda. Zwierzę ze zwieszoną głową wdrapywało się na wysoką wydmę. Bezskutecznie próbowało osłonić się od promieniującego zewsząd żaru. Jeździec kiwał się na boki jak niepewnie postawiona lalka, która lada moment ma spaść z półki. Słońce prażyło nieznośnie. Wielbłąd poruszał się naprzód bardzo powoli i z wielkim mozołem. Zsuwał się po stromym zboczu, a długie nogi zapadały się w gorącym niczym ogień piasku. Zwierzę nie zatrzymywało się już od wielu godzin — posłuszne rozkazowi parło naprzód, targając bezwładną postać owiniętą szczelnie chustami. Prosto przed siebie. Cokolwiek by się nie działo.

Wielbłąd postąpił kolejny, pełen wysiłku krok. Jeździec przechylił się i zawisł głową w dół, niebezpiecznie blisko rozgrzanego piasku. Zwierzę nie przerwało swojej wędrówki, mimo że ciężar ciągnął je ku ziemi. Noga znów zanurzyła się w nieskończonym oceanie małych ziarenek, kopyto dotknęło czubka wydmy i zsunęło się razem ze spadającym piaskiem. Jeździec przeważył zwierzę, które nie zdołało utrzymać równowagi i wielbłąd runął w dół zbocza.

Dwa ciała uderzyły w rozgrzany piasek i sturlały się po wydmie aż na dno dolinki. Zwierzę, oddychając ciężko, podniosło się z trudem, ale osłonięta chustą postać nie poruszyła się i nie wydała z siebie żadnego dźwięku. Wielbłąd stanął nad nią i rzucił błogosławiony cień. Dopiero wtedy dało się słyszeć chrapliwy pomruk, podobny do kamienia trącego o kamień i postać uniosła rękę, chwytając sznur przy siodle. Wielbłąd zaparł się w piasku, by znowu nie upaść, kiedy postać podciągnęła się do pozycji stojącej i oparła ciężko o bok zwierzęcia. Jej nogi dygotały, niezdolne samodzielnie utrzymać równowagi. Drżąca dłoń sięgnęła po bukłak. Wielbłąd poruszył się z nadzieją, patrząc tęsknie jak długie palce otwierają powoli naczynie. Zwierzę przysunęło pysk bliżej, wysuwając gruby język po drogocenną ciecz.

Ale jego właściciel nie napoił go. Zamiast tego przechylił gwałtownie bukłak. Srebrne krople zalśniły w słońcu jak kryształy i spadły, na dobre ginąc w piasku. Postać patrzyła beznamiętnie jak woda wylewa się, tworząc mokrą plamę u jej stóp. Aż do ostatniej kropli. Wielbłąd ryknął rozpaczliwie i rzucił się w dół, a postać pozbawiona oparcia upadła ciężko na plecy. Przy uderzeniu chusta zsunęła się nieznacznie z jej głowy, odsłaniając kosmyki jasnych, połyskujących niczym jedwab włosów. Wielbłąd lizał łapczywie mokry piasek.

— Pij, pij, Sasza. Do ostatniej kropli...

Gdyby pragnienie miało głos, brzmiałby on właśnie tak. Chrapliwy, suchy, ledwie słyszalny, tak chropowaty, że nie mogłyby go wydać ludzkie usta. Wielbłąd ryknął ponownie. Piasek wysechł, nie pozostawiając ani kropli — pustynia wchłonęła wodę równie zachłannie jak zwierzę. Wielbłąd odszedł kilka kroków na bok, potknął się i upadł.

— A teraz możemy umrzeć. — Wyschnięte, spękane wargi poruszyły się, wydając z siebie cichy świst.

Wielbłąd leżał wycieńczony w piasku. Poruszał długimi nogami, rzeźbiąc bezsilnie koliste bruzdy w złotym oceanie, jakby nadal próbował iść. Nadaremno. Osłabione ciało nie było w stanie ponownie się unieść. Zwierzę raz po raz potrząsało bezradnie głową, rycząc rozdzierająco.

— Ale czekaj... Mamy jeszcze mapę. — Postać wycharczała słowa, niepodobne do mowy ludzkiej.

Ręka wsunęła się pod lniane odzienie i ostrożnie wyciągnęła spod materiału pomięty, zbrązowiały rulon. Zbliżyła go do twarzy, jakby chcąc odczytać zapisane na nim słowa przez papier. Nagle wzięła zamach i rzuciła. Ręka była tak słaba, że rulon upadł zaledwie kilka centymetrów dalej.

— A teraz nie.

Postać zdarła chustę z głowy, odsłaniając skórę tak jasną, jakby nigdy nie oglądało ją słońce. Przymknęła oczy, a ze spękanych ust wysunął się wyschnięty, podłużny przedmiot. Język.

— Ha, słoneczko... — Usta nawet nie drgnęły.

Wielbłąd leżał nieruchomo. Opuścił łeb i zamknął oczy. Bok zwierzęcia unosił się i opadał coraz wolniej.

— Wiesz, co, Sasza? Chciałabym się teraz utopić.

Ze spierzchniętych ust wydobył się rzężący charkot.

— Utopić...

Postać przeturlała się z chrapliwym wdechem na brzuch, zanurzyła twarz w rozpalonym piasku, który zaskwierczał i przestała się poruszać.

Prażące słońce świeciło nad dwoma ciałami, leżącymi w dolince między górującymi nadeń wydmami, których czubki układały się w niemal idealny romb. Powietrze falowało od gorąca, rozmazując obraz ciągnącego się wokół jak okiem sięgnąć pustkowia. Kilka ziarenek piasku sturlało się po zboczu jednej z wydm. Potoczyło się w stronę leżącego zwierzęcia i zatrzymało, tracąc siłę rozpędu. Zaraz potem uderzyły w nie kolejne, znów popychając tamte naprzód. Piasek dotknął włochatego brzucha wielbłąda.

Zwinięty rulon poruszył się niepewnie, po czym zaczął turlać — najpierw powoli, potem coraz szybciej, jakby nabierając śmiałości. Zatoczył koło wokół głowy jeźdźca, pokonał małą górkę i z impetem woczył się do otwartej, bezwładnej dłoni. Biała chusta załopotała, odlatując w silnym podmuchu, a na wietrze zafalowały długie, jasne włosy.

W oddali dał się słyszeć szum. Odległy, ale wyraźny.

Wiatr zaczął zwiewać czubki wydm — ostre ziarenka piasku niczym odłamki rozbitego dzbana wystrzeliwały w powietrze i z impetem wbijały się w nieosłoniętą skórę. Piasek zataczał koła na wzmagającym się wietrze z ziarenkami wirującymi w szaleńczym, obłąkańczym tańcu.

Szum stał się głośniejszy.

Całe wydmy zaczęły osuwać się po zboczach, pełznąc ku zwierzęciu i bezbronnej postaci. Góry piasku płynęły niewzruszenie między szalejącą nad nimi zawieją. Sunęły majestatyczne, potężne jak pirackie okręty płynące powoli ku krańcowi ziemi — zbyt zapatrzone w swoją ofiarę, by w porę dostrzec grożące im niebezpieczeństwo.

Szum zdecydowanie przybliżył się.

Wydmy dotarły do krawędzi i runęły w dół, rozsypując się, spadając bezładnie na łeb na szyję. Pociągnęły za sobą zbocza, które wylały się za nimi jak spienione fale, rozbryzgując na dwóch nieruchomych ciałach. Dolinkę zasypał deszcz piasku, zatopił wszystko pod sobą, tworząc płaską, nieruchomą powierzchnię i grzebiąc wszystko pod sobą. Cztery wydmy zniknęły, tak jakby nigdy nie istniały, dolinka zamieniła się w równinę, a wszechobecny piasek zamknął wszystko w swoich gęstych odmętach. Jedynym śladem po dwóch wędrowcach był zbrązowiały rulon papieru zakleszczony w zaciśniętej pięści sterczącej z piasku.

Nad pustynią rozległ się huk.

Piasek zawirował od potężnego szumu, przeradzającego się w ryk. Na horyzoncie falujący kształt zaczął się powiększać — oto pionowa ściana mknęła przez pustynię, wyraźnie zmierzając w jednym kierunku. Zwinięty rulon zadygotał. Szamotał się, rozgrzebując piasek, ale nie wyrwał się z żelaznego uścisku, trzymającej go ręki. Szara ściana zakryła niebo i słońce, pędziła uparcie naprzód, jedynie przybierając na wysokości. Żaden twór pustyni nie mógł stanąć jej na przeszkodzie, okonywała wydmy, doliny, równiny, piasek — wszystko, jedno za drugim, znikało w jej wnętrzu. Coraz szybsza, coraz wyższa, coraz głośniejsza gnała do swojego celu, aż w końcu dosięgła najwyższej wydmy i zgniotła ją z dziecinną łatwością niczym kupkę gliny. Zaszumiała zwycięsko, zatrzymując się, wielka, potężna i niepokonana.

Wreszcie dało się określić, czym była. A była siłą przeciwstawną do gorąca, odwiecznym wrogiem piasku i jedyną potęga, z którą mógł się mierzyć.

Olbrzymia fala załamała się. Tony wody runęły na rozpalonym piasek, ocean starł się z pustynią, piasek z wodą, chłód z gorącem. Pustkowie naprężyło się, przyjmując tak potężne uderzenie. Dwa pierwotne żywioły obecne przy powstaniu świata niczym dwa tytany zwarły się w zapasach, pierś przy piersi, skroń przy skroni, ramię przy ramieniu. Przylgnęły do siebie tak ciasno, że nie pozostał nawet cal przestrzeni, która nie byłaby wodą albo piaskiem. Uniosła się para, piasek zasyczał, woda zaszumiała. Ziemia drżała pod ich ciężarem, czas stracił znaczenie, a cały znany dotąd świat zniknął. W bezkresnej czasoprzestrzeni istniały jedynie te dwie siły walczące dominację.

Zdawało się, że nie wyłonią zwycięzcy, że równe równe sobie w godności i sile potęgi będą trwały odtąd w wiecznie nierozstrzygniętym pojedynku.

I wtedy obojętne dotychczas słońce rozjarzyło się nieskończonym światłem, jaśniejszym niż kiedykolwiek wcześniej. Nawet za panowania pustyni nie raziło tak niezmiernym blaskiem. Razem z nim zajaśniał maleńki punkcik na granicy toczących walkę olbrzymów.

Pomiędzy powierzchnią spienionej wody a tarczą skwierczącego piasku jedna kropla zachwiała się i wniknęła w pustynne odmęty. Wślizgnęła się między ostre ziarenka i zaczęła pełznąć w dół, coraz niżej, i niżej. Najpierw piasek był rozgrzany, rozpalony do białości, zamykał się za sunącą w dół kroplą, nie pozostawiając jej odwrotu, ale ona pędziła naprzód, nie zatrzymując się i nie oglądając za siebie. Pod ognistą powierzchnią gorąc zelżał, ziemia stała się twardsza, gęstsza. Kropelka parła naprzód w wibrującej ciszy. W strachliwym oczekiwaniu wszechświata. Wraz z wędrówką zostawiała za sobą maleńkie cząstki wilgoci, zaczepiała o ostre ziarenka, które chętnie przyjmowały ofiarę. Wreszcie, wyczerpana, dotarła do grubej kolistej osłony i choć zmniejszyła się już o połowę, brnęła dalej. Piasek był tu zimny, lodowaty. Przód kropli stopniowo zamarzał, tworząc wątły sopel, który tył wciąż popychał naprzód, maleńkim kawałkiem lodu torując sobie drogę. Kryształki kruszyły się o twardy piasek, znikając w oczach, ale kropelka nie zatrzymała się. Zamiast tego dotarła do krawędzi lodowego piasku, przebiła cienką, błoniastą osłonę... I zatrzymała się. Kula pulsującej lawy kurczyła się i rozszerzała raz za razem.

Da-dum. Da-dum. Da-dum.

Pulsujący organ majaczył w dole ziejącej ciemniejszą od smoły czernią nieskończonej przepaści. Gorąc wierzchniej warstwy piasku nie mógł równać z żarem tego ognia. Kropelka, przerażona, cofnęła się o mikrometr. O odległość tak niewielką, że nie potrafiłby zmierzyć jej żaden przyrząd, jednak to wystarczyło, by błona, którą przebiła, zaczęła się zrastać. Na grzbiet kropelki naciskały tony piasku, zaś przed nią wąski otwór zamykał się powoli. Nie miała już siły, by się ruszyć. Ostatnie posunięcie powinna była wykonać do przodu, nie w tył. Ten ruch zużył resztki jej energii, których teraz potrzebowała, zaś bezruch sprawiał, że powoli rozpływała się w piasku. W błonie została już tylko maleńka dziurka. Tak nikła, że mogłaby się w niej zmieścić jedynie najbardziej wyniszczona, okrojona do ostatka, najmniejsza z najmniejszych cząsteczka. A skąd, u licha, miałaby taką wziąć?

I wtedy zrozumiała: to ona była taką cząsteczką.

Kropelka rozjarzyła się. Zabłysnęła nieskończonym światłem jednomyślnie z gorejącym słońcem kilometry wyżej. Pustynia drgnęła, tknięta złym przeczuciem, ale było już za późno. Spienione fale przytrzymały próbujący wyrwać się piasek. Jaśniejąca kropla przecisnęła się przez szczelinę w błonie, która zamknęła się o sekundę za późno. Przez chwilę wszystko się zatrzymało, zamarł piasek, woda, grawitacja, serce, dwa serca. Kropelka błysnęła po raz ostatni i wpadła do kotłującej się lawy.

Pustynia ryknęła upiornie, a fale rzuciły się w dół, niezatrzymywane już przez niewidzialną barierę.

Woda przesiąkła przez szamoczący się piasek, zamieniając go w mokrą breję. Opadł bezwładnie, ustępując miejsca rozbryzgującej się na nim wodzie. Ugodzona w samo serce pustynia, pozbawiona osłony odwiecznej równowagi, runęła w tył, powalona przez swojego przeciwnika. Spienione fale zahuczały, zmiatając wydmy z powierzchni, krople prysnęły w powietrze, lśniąc w nieskończonym blasku słońca. Woda zapełniła każdą szczelinę, stopiła wszystkie górki, zalała doliny.

Powaliła piasek na kolana i zmiażdżyła go swoją potęgą, a on pokonany padł przed nią plackiem w pokłonie.

Słońce błysnęło przez chwilę jeszcze jaśniej, tak że zdawało się, iż wybuchnie, ale zaraz potem przygasło, wracając do swojego zwykłej jasności. Woda uspokoiła się, fale wygładziły, zapanował spokój. Nic nie wskazywało na to, że przed chwilą na pustkowiu trwała walka odwiecznych potęg. Fale wznosiły się i opadały łagodnie, ich szum współbrzmiał z wiatrem, tworząc cichą melodię.

Pustynia zamieniła się w ocean.

Głęboko pod powierzchnią rozbłysło światło. Jego barwa łudząco przypominała barwę rażącego przed chwilą słońca, choć nieco bledszą. Właściwie to całkowicie białą. Światło ruszyło niespiesznie w górę, coraz jaśniejsze i bardziej wyraźne. Tafla spieniła się. Z wody wystrzeliła biała dłoń, przez którą przeświecał jasny blask, a zaraz za ręką wynurzyły się długie złote włosy, pryskając naokoło wodą. Długie palce odgarnęły mokre kosmyki z twarzy.

— Niemożliwe, tak? — Rozległ się czysty, dźwięczny kobiecy głos.

Koralowe usta rozszerzyły się. Jasne, smukłe dłonie rozprostowały zwinięty rulon. Na chwilę oślepiający blask rozświetlił wodę, fale zatrzymały się, niebo zaciemniło, wiatr ucichł.

Światło tak jasne, że śmiało mógłby konkurować z wcześniejszym blaskiem słońca, odbijało się w niewzruszonych błękitnych oczach. Ono jaśniało, coraz mocniejsze, zaś spojrzenie trwało zimne i twarde. Blask rzucił wyzwanie, którego go nie przyjął.

— Och, błagam, nie przeszłam przez to piekło po to, żeby teraz mogło mnie skusić takie światełko.

Blask zniknął.

Na kawałku papieru widniała mapa — każda kreska, z której się składała, jaśniała, jakby ktoś podświetlił od dołu wyryte na wylot linie.

Niebieskie jak ocean oczy otworzyły się szerzej z niedowierzaniem. Złote włosy otaczały smukłą szyję, falując jak ukwiał wokół skały, pojedyncze krople wody sunęły po idealnie gładkiej skórze o barwie kości słoniowej. Wreszcie biała dłoń zwinęła mapę. Plusk wody zlał się z dźwięcznym śmiechem, gdy długi ogon zakończony rozdwojoną płetwą uderzył o jej powierzchnię. Zalśnił w słońcu białymi łuskami i zniknął, by wynurzyć się nieco dalej.

— Sasza! — Słowo zlało się ze śmiechem.

Obok białych płetw mignęła srebrna śliska skóra. Syrena okręciła się w wodzie, nadal śmiejąc się jak szalona.

— Mamy tę mapę! — wykrzyknęła potrząsając delfinem. — Wreszcie ją mamy!

Puściła zwierzę i jeszcze przez chwilę śmiała się głośno. W końcu odetchnęła głęboko.

— Nie było cię wieki. Naprawdę zajęło ci to tak wiele czasu?

Delfin wydał z siebie serię wysokich dźwięków. Syrena prychnęła.

— Wolałabym płynąć o własnych siłach. I dobrze wiesz, że to było konieczne, żeby...

Delfin machnął ogonem, ochlapując ją wodą. Syrena odgarnęła z czoła mokre włosy z krzywą miną.

— Tak, to niezwykle dojrzałe...

Odwróciła się z gracją, a wyraz niesmaku zniknął z jej twarzy tak szybko jak się pojawił, kiedy zapatrzyła w lazurowe fale widniejące aż po horyzont. Jej usta zwęziły się, brwi ściągnęły, powieki zacisnęły boleśnie.

— Musimy to zrobić — powiedziała cicho, jakby z walcząc z samą sobą.

Delfin podpłynął bliżej i trącił ją dziobem, na co syrena otworzyła oczy, które zamigotały błękitem. Uśmiechnęła się z wyraźnym trudem. Pogładziła czule delfina po ciemnej, śliskiej skórze. Wciągnęła i wypuściła ciężko powietrze, wzruszając pokrytą łuskami pierś.

— Czas wreszcie skończyć to, co zaczęliśmy.

Zmrużyła oczy z determinacją i chwyciła długą zakrzywioną płetwę na grzbiecie delfina.

— Naprzód, Sasza! Naprzód...

Delfin zanurkował, pociągając za sobą syrenę. Mapa, gdy tylko się zanurzyła, zaświeciła jasno, oświetlając jeszcze na chwilę długie, złote złote włosy, które zafalowały i zniknęły w morskiej toni.

Słońce świeciło nad spokojnym oceanem. Wiatr wzbudzał niewielkie fale, które wznosiły się i opadły jednostajnie. Chłód ostudzał powoli rozgrzane powietrze.

— Naprzód... do ostatniej kropli wody. — Zabrzmiały niewypowiedziane słowa.

Głęboko pod powierzchnią woda zatrzymała się. W najczarniejszych głębinach, tam gdzie ciśnienie zabiłoby jakiekolwiek żywe stworzenie, na samym dnie oceanu maleńkie ziarenko piasku wyzwoliło się z kleszczy skał. Zawirowało tryumfalnie i zaczęło wznosić się niespiesznie w górę.

— I do ostatniego ziarnka piasku.

Pustynia przygwożdżona przez ocean otworzyła oczy.

— Jeszcze się policzymy, syreno.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro