Rozdział 18

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓓𝓪𝓰𝓪𝓷

Droga, przepełniona posępnym milczeniem, dłużyła się niemiłosiernie. Przemierzenie odległości pomiędzy obozem a Edanią w normalnych warunkach powinno zająć nam niecały tydzień. Tymczasem na szlaku pozostawaliśmy od ponad piętnastu niesamowicie długich dni, a ja miałem wrażenie, jakbyśmy wcale nie posuwali się naprzód. Nie mogliśmy wyruszyć standardową trasą, tą samą, którą podążałem z Luną, prowadzącą przez sam środek Szarego Lasu.

Pierwsi zwiadowcy wrócili po kilku dniach z druzgocącą nowiną – zalesioną równinę przeorała nowa, śmiercionośna Szczelina.

Wyrwa pochłonęła co najmniej trzy osady.

Trzy osady, pełne niewinnych ludzi i elfów, zapewne całkowicie nieświadomych nadchodzącej śmierci. Pozostało mi jedynie mieć nadzieję, że chociaż niektórym udało się ocaleć, chociaż zastanawiałem się, czy w obecnej sytuacji można uznać to za cud.

Czasem wydawało mi się, że ci, których wychudzone, ponadgryzane przez zwierzynę i Mutanty trupy mijaliśmy po drodze, mieli więcej szczęścia niż my, wciąż żywi. Śmierć czaiła się na każdym kroku. Jej żółte ślepia spoglądały na nas nocą zza karmazynowego całunu, przesłaniającego nieboskłon.

Powoli oczywistym stawał się fakt, iż fortuna sprzyjała tym, którzy szybciej trafili na drugą stronę, zatapiając się na całą wieczność w Ciemności.

Wędrowaliśmy wzdłuż Szmaragdowego Żlebu, a przez moją głowę przelatywały natrętne, bezsensowne myśli, że jego nazwa straciła cały swój sens. Jakby wszystko inne także go nie straciło. Tuż obok kamienistej, wyboistej drogi, gdzieniegdzie całkowicie zarośniętej czerwonymi, cierniowymi krzewami lub zawalonej obsuniętymi głazami, wił się szeroki, agresywny potok. Dno porastał mech, którego barwa po spotkaniu ze słońcem nabierała intensywnie szmaragdowej barwy. Nawet w czasach, gdy na tereny te dotarła Klątwa, a niemal cała natura utraciła barwy i życie, wciąż dostrzec można było dawne piękno. Teraz jednak nie towarzyszyło nam ani słońce, ani czysta, górska woda. Miałem wrażenie, jakby z każdej strony otaczała mnie krew, zalewała moje usta, oczy, nos i płuca, prowadząc do bolesnej, długiej śmierci. Była nad nami, obok nas, a nawet pod nami. O mdłości przyprawiał mnie chlupot posoki, przelewającej się pomiędzy moimi butami, za każdym razem, gdy zmuszeni byliśmy wejść do potoku.

Koła powozów głośno uderzały o kamienie, męcząc nieustającym hałasem. Nim wyruszyliśmy, wydałem rozkaz, by przygotować jak największą ilość beczek, bali i wszystkiego innego, co mogło nadać się do transportu słonej, morskiej wody, uzdatnionej do picia przed Nadyę i jej uczniów. Byłem świadom, iż większość osadników, zamieszkujących środkowe części Wyspy, została całkowicie odcięta od źródła wody pitnej w chwili, gdy wszystkie, nawet podziemne, cieki wodne zamieniły się w krwawy koszmar. W kilku pierwszych wioskach odetchnąłem z ulgą, gdy mieszkańcy wskazali mi wysokie balie, wypełnione, może i nie najczystszą, ale wodą.

– Mieliśmy szczęście, o ile można tak powiedzieć, że Klątwa zaogniła się podczas Pory Mrozów – wyjaśnił wąsaty elf, o zmęczonej, szarej twarzy, napotkany w osadzie pod Kamiennym Wzgórzem. – Wczesnym rankiem obudziła mnie moja małżonka, lamentująca o nadchodzącej śmierci i ziemi zbrukanej krwią. Muszę przyznać, Wasza Wysokość, że początkowo także się przeląkłem.

– Ja też – odparłem wtedy, wpatrując się w wychodzone, ludzkie dzieci, bawiące się nieopodal. Chodzące ucieleśnienie nędzy i biedoty, a jednak na ich bladych twarzyczkach lśniły promienne uśmiechy, dodające mojemu sercu nadziei na to, że może kiedyś nadejdzie lepsze jutro.

– Ale potem, nasza miejscowa szeptucha, Zona, zaczęła prędko wydawać rozkazy. Chłopom nie do końca się to spodobało, ale zebraliśmy się wszyscy do kupy i poszliśmy szukać świeżego, czystego śniegu. No i miała ona rację, zawdzięczamy jej wszyscy życie.

Rozdawaliśmy wodę i zapasy potrzebującym. Uzdrowiciele leczyli rany, okadzali chaty ziołami, mającymi za zadanie ochronić mieszkańców przed Mutantami, a ja wraz z Dravenem rozmawialiśmy z każdym, kto poczuwał się do walki o swojego króla i Oazę. Chętnych odsyłaliśmy do obozu, gdzie według zwiadowców powoli tworzyła się armia, gotowa stoczyć bitwę z Vannevarem i pozostałymi zdrajcami.

Nie było tak najgorzej, póki nie dotarliśmy do wioski, przykrytej ciszą tak przeraźliwą, iż wydała mi się gorsza od rozdzierającego serce krzyku. Nie pozostało w niej żadne, nawet najdrobniejsze życie.

Drewniane chaty wyglądały, jakby coś rozszarpało je na części, wraz z mieszkańcami. Gnijące części ciał porozrzucane były w nieładzie, a szarą, obumarłą trawę, pokrywała cuchnąca, zakrzepła krew. Pomiędzy truchłami dostrzegłem zagryzionego Mutanta, co wzbudziło we mnie jedynie jeszcze większy niepokój. Wszyscy zignorowaliśmy fakt, że na jego widok Draven zwymiotował.

Pewnie dlatego, że każdy z nas także walczył z mdłościami.

Przedtem potrafiliśmy jakoś przetrwać, nawet na Przeklętych Ziemiach. Rozumieliśmy działanie Klątwy, wiedzieliśmy, w którym momencie powinniśmy poruszać się pomiędzy koronami drzew, a zachowania i zwyczaje Mutantów były dla nas niemal całkowicie zrozumiałe.

Nie miałem wątpliwości, że od Trójnocy wszystko uległo drastycznej zmianie, a my poruszaliśmy się niczym dzieci we mgle. Dosłownie.

– Wasza Wysokość! – W mroku pomiędzy szarymi, umierającymi drzewami, rozległ się głos jednego ze zbyt młodych chłopców, którzy poświęcali swoje życie służbie dla Księżycowej Korony. Nienawidziłem siebie i całego świata za to, że odbieraliśmy młodość i niewinność tak wielu osobom. Powinni przeżywać swoje pierwsze miłości, powoli zmieniać się w silnych mężczyzn i pewne siebie kobiety. Stawać się tym, kim naprawdę chcieliby być, a nie tym, do czego zmusił ich świat.

Do czego zmusiłem ich ja.

– Tak? – Obróciłem się w stronę nadjeżdżającego na niezadowolonym jeleniu elfa.

W gruncie rzeczy ucieszyłem się, że przerwał wielogodzinny marsz. Zrezygnowałem z konia na koszt kilku zagubionych elfów, zmuszonych opuścić swoją osadę po tym, jak tuż obok niej utworzyła się niewielka, lecz wciąż śmiertelnie groźna Szczelina. Jechali z nami do następnej wioski, a ja powoli przekonywałem się, jak wiele szkód w moim ciele wyrządziła krew Mglistego. Nie pozwalałem sobie na przerwy, ale każdy kolejny krok sprowadzał tępy ból do każdej, nawet najmniejszej żyły.

– Kolejny słoneczny śmieć z zaproszeniem.

Sięgnąłem po pogniecione, papierowe zawiniątko, pokryte zakrzepłą, ciemną plamą posoki, zapewne pochodzącej ze zmasakrowanego ciała, przewieszonego przez brązowy grzbiet zwierzęcia.

Wykaligrafowane złotym tuszem zaproszenie głosiło dokładnie to, co kilkanaście pozostałych. Słoneczny Król zapraszał na maskaradę, mającą być okazją do pokojowych rozmów i rozwiązania wszelkich, ostatnio licznych problemów. Ton był oficjalny, ale ponaglający, nieznoszący sprzeciwu. To oraz ilość rozesłanych zaproszeń musiało oznaczać, że komuś bardzo zależało, abym się pojawił.

– Dorzuć jego głowę do pozostałych – rozkazałem, spoglądając przez chwilę na kroczących przede mną wojowników, odzianych w granatowe, pobrudzone i poszarpane szaty.

Wiedziałem, że Rhett nie miał z tym nic wspólnego. Jego nigdy nie obchodziło rozwiązywanie problemów. Słynął raczej z ich stwarzania.

Ilość zbrojnych Słonecznych, na których natknęliśmy się po drodze oraz ich najazd na Oazę wcale nie sugerowały, jakoby ktokolwiek w Edanii zainteresowany był jakąkolwiek współpracą.

Zacisnąłem pięści, czując gniew na samą myśl, że Słoneczni zdecydowali się przeznaczyć niezliczone ilości złota na urządzenie balu, gdy w tym samym czasie, dzień po dniu, głód zabierał z tego świata kolejne dusze. Nie tylko te, zrodzone z Księżyca, ale także te, mieszkające za Murem – w Edani. 

Śmierć powoli stawała się codziennością, a ci, którzy mieli największe zasoby, by z tym walczyć, nie robili nic. Chowali się za fikuśnymi ścianami swoich pałaców, popijając importowane wino i wypychając swoje żołądki aż do granic możliwości, za nic mając płaczące, głodne dzieci i ich matki, robiące wszystko, co było w zasięgu ich możliwości, by nakarmić swych najbliższych.

Priorytety złotych ścierw u władzy zawsze były chore, a wśród nich nigdy nie było miejsca na los kogoś, kim nie byli oni sami.

– Więcej niż pewne jest to, że to pułapka – zawyrokował Draven, rozczytując złote zawijasy, nachylając ponad moim ramieniem. Mówił to za każdym razem, gdy kolejny ze zwiadowców przekazywał nam zaproszenie wraz z odciętą, zmasakrowaną głową.

– Wiem – powiedziałem, powtarzając tę samą odpowiedź po raz chyba setny.

– A mimo to się tam wybieramy, prawda?

Uśmiechnąłem się szeroko, patrząc na nadzieję, rozjaśniającą twarz dowódcy moich wojsk.

– Oczywiście. Mamy kilka rachunków do wyrównania.

– Cudownie – odparł, z zaskakującą czułością gładząc swój lśniący, starannie wypolerowany miecz, o który dbał niemal lepiej niż zakochani mężczyźni o swoje kobiety.

– Nie mogę się doczekać, aż przelejemy trochę tej żółtej, zgniłej krwi – wysyczała Libitina, przypominając mi o swojej cichej, lecz nieustającej obecności.

Gdy tak maszerowała obok mnie, niemal przez cały czas zachowując milczenie, zapomniałem, że wciąż była u mego boku. Przez sekundę obserwowałem, jak jej fiołkowe oczy nabierały groźnej, cierpkiej i brudnej barwy, by po chwili odwrócić wzrok.

Przywołało to wspomnienie czarnych, pustych oczodołów Luny, wpatrujących się we mnie oskarżycielsko.

– Tak, ja też – odparłem, czując miękkość skóry Libitiny na dłoni. Wsunęła swoje palce pomiędzy moje, a ja wcale nie protestowałem. – Ja też. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro