Rozdział 24

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓛𝓾𝓷𝓪

Miałam wrażenie, jakbym obserwowała jakąś drobiazgowo zaplanowaną, wyreżyserowaną scenę, wycinek z przedstawienia. Dokładnie tak też się czułam – niczym widz, który nie ma żadnego, najmniejszego wpływu na to, co dzieje się na scenie.

Kolorowa masa zgromadzonych elfów została rozdarta na pół. Kilka kobiet potknęło się o swoje długie, drogocenne suknie, gdy w pośpiechu próbowały uciec jak najdalej od niezapowiedzianych gości, powoli przemierzających sale.

Mrok dookoła nas, poprzetykany jedynie kilkoma nieśmiałymi płomieniami świec, które to pozwalały nam ujrzeć cokolwiek, stawał się coraz cięższy i gęstszy. Czułam jak jego masywne, czarne łapska oplatały moje ramiona i szyję.

Gwardziści, których gotowe do walki miecze zalśniły w powietrzu, zdążyli wykonać zaledwie kilka kroków w stronę mrocznych postaci, zanim Arden uniósł dłoń, a ciężkie powietrze przeszyło przeciągłe gwizdnięcie i dudniący rozkaz, wykrzyczany głosem Nevana.

– Stać!

Skonsternowanie dostrzegłam nawet na zamaskowanych twarzach Strażników, ukrytych pomiędzy zaproszonymi gośćmi. Niektórzy z nich zdążyli się już zdemaskować, wysuwając spomiędzy fałd lśniących szat sztylety, miecze i zakrzywione noże. Każdy wokół zamarł w szoku, przerażeniu lub bezbrzeżnym zdziwieniu.

Mniej więcej w tamtej chwili pojęłam, czym była prawdziwa, zbudowana na strachu i nienawiści potęga. Nigdy nie była tym, co reprezentował Rhett, raz po raz wzbudzając w swoich poddanych niesmak i przerażenie. Nie była karaniem, bogu ducha winnego, lokaja za przypadkowe rozlanie wina czy ukochanej ciotki, za omyłkowe złamanie królewskiej etykiety.

Była czymś dużo mroczniejszym, co rozsiadło się w samym środku mojego serca. Czułam, jak moje ciało drżało, targane emocjami, których nie potrafiłam nawet zrozumieć.

Gdybym tylko się rozejrzała, zapewne potrafiłabym dostrzec zamaskowanych, odzianych w granatowe szaty Księżycowych, którzy wlewali się poprzez pobliskie drzwi i okna. Mieszali się z tłumem, bez trudu odnajdując przebranych gwardzistów.

Ale nie rozejrzałam się. Nie potrafiłam patrzeć na nic innego, niż wysokiego, dużo wyższego niż zapamiętałam, mężczyznę. Powolnym, niespiesznym krokiem zmierzał w naszą stronę, jakby miał pod swoimi rozkazami nawet czas. Odziany był w prostą, czarną szatę, nieco zbyt wymiętą, miejscami nawet brudną. Plamy te boleśnie przypominały kolor zakrzepłej krwi. Ciemna, skórzana peleryna spływała z jego ramion, podtrzymywana srebrnymi naramiennikami. U pasa spokojnie kołysał się miecz, lśniący groźbą długiej, bolesnej śmierci.

Górną połowę twarzy Księżycowego Króla przysłaniała maska, utkana z poruszających się cieni, pochłaniających każdy, nawet najmniejszy ułamek światła. Takie same cienie, czarne macki, oplatały całą jego sylwetkę, rozchodziły się na boki, pełzły po kamiennej podłodze, wspinały po ozdobionych kolumnach, aż docierały do sufitu.

Dagan zawładnął każdym cieniem, każdym fragmentem mroku w tym pomieszczeniu. Jakby wymagało to od niego jakiegokolwiek, nawet najmniejszego wysiłku.

Wydawał się niemal całkowicie zrelaksowany.

Dostrzegałam czarne żyły, przebijające przez opaloną skórę. Dostrzegałam też koronę, zdobiącą jego głowę. Zdawała się poruszać, tańczyć, być jednocześnie efemerycznym mirażem i fizycznym dowodem władzy. Bałam się skupiać na niej swoją uwagę, obawiając się, iż w momencie, w którym spojrzę w jego oczy, nie będę w stanie udawać Vivien. Zamiast tego skupiłam się na wąskiej, kobiecej talii, na której spoczywała jedna z jego dłoni, także przeorana czarną pajęczyną naczyń krwionośnych.

Obok mężczyzny, który nieustannie pojawiał się w moich myślach, którego tak bardzo, namiętnie nienawidziłam, kroczyła chyba najpiękniejsza istota, jaką kiedykolwiek widziałam. Przez chwilę zapomniałam nawet o idealnym obliczu Eleanor, o jej bujnych kształtach i cholernych, idealnych złotych lokach.

Kobieta poruszała się z gracją dzikiego kota, raz za razem obrzucając kolejnych gości złowrogim, przeszywającym duszę uśmiechem. Jej oliwkowe, smukłe ciało opinał fragment ciemnego, niemal tak czarnego jak mrok króla materiału. Ogromne, podłużne oczy, o zewnętrznych kącikach uniesionych nieco wyżej, niż normalnie, przybrały barwę przywodzącą na myśl dojrzałe figi. Było w tym coś soczystego, smakowitego, ale też coś, co kojarzyło mi się ze zgnilizną. Hebanowe, lśniące kosmyki upięła w wysoki, niesforny kok, ukazując całemu światu uszy, zaskakująco... ludzkie.

Zastanawiałam się, czy to dziwne, rwące uczucie w samym środku mojej klatki piersiowej było tym, co znałam jako zazdrość. Dlaczego jednak miałabym być zazdrosna o mężczyznę, którego każde słowo było kłamstwem, mającym zaprowadzić mnie prosto w ramiona śmierci?

W jednym jednak musiałam przyznać Keres rację.

Księżycowy Król naprawdę lubił efektowne wejścia.

Kątem oka spostrzegłam, iż niemal wszyscy siedzący dookoła mnie powstali, w tym Arden. Szybko uznałam więc, że powinnam zrobić to samo. Do tamtej chwili nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo drżało moje ciało.

Utrzymanie równowagi nagle okazało się zaskakująco trudne. Każdy oddech był zbyt płytki, aby moje płuca mogły pracować swobodnie, a krew moich żyłach zdawała się wręcz galopować, z każdą sekundą domagając się spełnienia krwawej obietnicy złożonej we Mgle. Pomimo iż moje oczy wciąż pozostawały otwarte, skupione na stopach, odzianych w czarną skórę, zmierzających w moją stronę, widziałam przed nimi zmasakrowane ciało Dagana, które wyobrażałam sobie, przemierzając przeklęty obłok, modląc się, aby moja siostra wciąż żyła.

– Odnoszę wrażenie, że żadne z was nie zostało tu dziś zaproszone – usłyszałam głos księcia, przepełniony potępieniem i brakiem jakiegokolwiek szacunku. Czy on naprawdę nie zdawał sobie sprawy z tego, kto właśnie wspinał się po kamiennych schodach? Czy nie dostrzegał tańczących ponad naszymi głowami mrocznych macek, gotowych w każdej chwili zesłać na nas pocałunek śmierci?

– Ja odnoszę inne wrażenie – odparł Dagan, stając po drugiej stronie mahoniowego stołu. Vannevar, jako jedyny, wciąż wygodnie rozłożony na krześle, spojrzał w górę, aby móc skonfrontować się wzrokiem z kimś, kogo jeszcze nie tak dawno nazywał bratem. A potem zdrajcą.

Szczęka Dagana zacisnęła się mocniej, gdy ich spojrzenia się spotkały. Kilka czarnych macek wyciągnęło się w stronę Vana, lecz zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.

Dreszcz przebiegł po moim ciele, jakby ponaglając mnie do ucieczki. Wiedziałam, czułam to w kościach, że właśnie tak skończy się ten wieczór – ucieczką.

– Doprawdy?

– Dotarła do mnie informacja, że oczekujesz dziś wieczorem Księżycowego Króla. – Głos Dagana wprawiał w ruch każdą komórkę mojego ciała. Wbijałam paznokcie we wnętrza dłoni i zaciskałam zęby tak mocno, iż już po krótkiej chwili moje usta wypełnił charakterystyczny, metaliczny posmak krwi. – To dla mnie zaszczyt, chociaż muszę przyznać, że byłoby to nieco przyjemniejsze, gdyby dostarczono mi zaproszenie osobiście, a twoi łucznicy, myślący, że nie dostrzegam ich zza tej marnej atrapy złoconego gobelinu, przestali w końcu we mnie mierzyć. Ich strzały nie są w stanie wyrządzić mi żadnej krzywdy. Powinieneś się doedukować o tym, kogo zapraszasz.

– Jak możesz nazywać się królem, skoro tak łatwo przyszło ci zdradzić swoje królestwo? – Niespodziewane pytanie Vana zdawało się zaskoczyć wszystkich, nawet zachowującego lodowaty spokój Ardena. Zmrużył oczy, a ja byłam niemal pewna, iż pod złotą maską zachodziły skomplikowane obliczenia i zapadały ważne decyzje. Raczej nie spodziewał się takiego obrotu dzisiejszego wieczoru.

– Jeszcze o tym porozmawiamy. – Dagan uśmiechnął się, spoglądając na mężczyznę. W grymasie tym dostrzegłam obietnicę długiej, bolesnej śmierci.

– Przy tym stole siedzi wielu zdrajców, lecz mój król nie jest żadnym z nich. – Draven wysunął się spomiędzy zamaskowanych osób. Był wyprostowany niczym napięta struna, a na jego twarzy, w połowie ukrytej pod srebrną maską, nie dostrzegłam żadnego ułamka radości i uśmiechu, zawsze mu towarzyszących.

W tamtej chwili wydawał się w pełni skupiony, gotowy do podjęcia walki na śmierć i życie. Jeden z gwardzistów, stojący zaraz za plecami Ardena, sięgnął w stronę pochwy, ale zatrzymał dłoń, gdy jego oczy wypełniła czerń. Znieruchomiał, całkowicie kontrolowany przez magię Dagana. Bardziej usłyszałam, niż poczułam, jak gwałtownie nabrałam powietrza, wciąż starając się jak najbardziej ukryć za ramieniem księcia.

– Widzę, że świetnie się bawicie – kontynuował Dagan. Wskazał na stół, a pod czarną maską dostrzegłam obrzydzenie i dezaprobatę. – Mam nadzieję, że uczta jest udana, a smaku nie psuje wam fakt, iż tysiące elfów i ludzi głoduje, modląc się, aby jakimś cudem pozostałe po mrozach zapasy wystarczyły im dłużej niż na kilka następnych dni, jeśli dobrze pójdzie, tygodni.

– Wygląda przepysznie – zaświergotała czarnowłosa kobieta, z uwielbieniem wpatrując się w talerz, na który lord Arton jeszcze chwilę temu nałożył sobie ogromną, zdecydowanie zbyt dużą, porcje suszonej sarniny, zapewne pochodzącej z obfitych, pałacowych zapasów.

Nie spodziewałam się jednak, że już chwilę później zanurzy ona swoją dłoń w gęstym, żurawinowym sosie i z uwielbieniem rozsmaruje go na twarzy lorda. Rumieniec złości, który wypłynął na jego policzki, miał barwę niemal równie intensywną co sos. Kobieta uśmiechnęła się jeszcze szerzej, pozwalając mi ujrzeć jej długie, lśniące, białe kły, przywodzące na myśl paszczę wściekłego wilka.

Zacisnęłam mocniej dłonie, czując, jak w moim ciele wzbierał niespodziewany gorąc.

Kobieta, całkowicie ignorując wszelkie zasady, etykietę i jakiekolwiek dobre maniery, oplotła masywny brzuch szlachcica swoimi zgrabnymi nogami, rozsiadając się tym samym na jego kolanach. Swoim długim, ciemnym językiem zlizała żurawinową mozaikę z wściekłego i zszokowanego oblicza mężczyzny. Był to gest tak erotyczny i zmysłowy, iż poczułam się niezwykle niezręcznie. Przez cały czas z uwielbieniem wpatrywała się w Księżycowego Króla, który podczas tego pokazu nie zaszczycił jej ani jednym spojrzeniem. Jakby zupełnie go to nie obchodziło.

– Ty kurwo... – zaczął lord, głosem drżącym od gniewu lub strachu.

– Właśnie po to się tu dziś zebraliśmy. – Arden wszedł mu w słowo, zapewne próbując jednocześnie uspokoić sytuację i odpowiedzieć na zarzuty Dagana, po czym wziął głęboki oddech, jakby uświadamiając sobie, że właśnie zaczął tłumaczyć się przed niezapowiedzianym gościem. – Ale nie jest to raczej twoja sprawa.

Spod półprzymkniętych oczu obserwowałam, jak Dagan przekrzywiał głowę, co robił zawsze, gdy się nad czymś zastanawiał. Lub gdy udawał, że to robi. Wykonał delikatny, ledwie zauważalny ruch głową, a już kilka sekund później zza jego pleców wyłonił się wysoki, brodaty mężczyzna, o uszach tak krótkich i okrągłych, a skórze cienkiej i delikatnej, iż nikt wokół nie miał wątpliwości, iż patrzyliśmy na człowieka.

– Jak śmiesz przyprowadzać tu to ścierwo...– zaczął Trzeci Doradca Słonecznej Głowy, lecz urwał, gdy mężczyzna, wezwany przez Księżycowego Króla, uniósł w górę brudny, poszarpany, szary worek.

Pierwszym co do mnie dotarło, był lepki, ciężki zapach, wprawiający mój żołądek w szalone obroty. Potem usłyszałam charakterystyczne, zbyt dobrze mi już znane, mokre uderzenia. Kilka perłowych talerzy rozbiło się, żurawinowy sos zachlapał wszystko dookoła, jabłka w karmelu z głuchym stukotem potoczył się po mahoniowym stole, rubinowy kandelabr przewrócił się, a ogień świec w nim umieszczonych prędko zajął się drogocennym obrusem, by już po chwili zgasnąć.

Przyczyną całego tego bałaganu, jęku zgromadzonych, a nawet odgłosu wymiotów, było kilka... kilkanaście głów, które toczyły się po blacie, wpadały w talarze i rozbijały napotkane kieliszki.

Były w różnym stanie rozkładu. Na niektórych wciąż dostrzegałam przerażenie, inne nie przypominały już tego, czym kiedyś były, stanowiły karmazynowo-szarą breję, mieszankę rozkładu, cierpienia i śmierci.

Każda, co do jednej, patrzyła na nas pustymi, pozbawionymi gałek oczodołami. Przez chwilę poczułam się, jakbym znów była w lesie i z przerażeniem mieszkającym w każdej, najmniejszej cząstce mojego ciała, wpatrywała się na zwłoki dziewczyny, kiedyś będącej mną.

Moja twarz wyglądała tak samo.

Dagan zrobił im to samo, co spotkało mnie.

– Ilość elfów, które po mnie posłałeś, świadczy o tym, iż to wszystko jednak jest moją sprawą, Ardenie. – Usłyszałam głos Księżycowego Króla i byłam pewna, że książę odpowiedział. Kątem oka widziałam, jak poruszały się jego wargi, ale nie słyszałam już nic.

Wiedziałam, że tego już było dla mnie za wiele. Czułam, jak kolana się pode mną uginały, gdy raz za razem w mojej głowie pojawiały się kolejne wspomnienia, przedstawiające zmasakrowane trupy.

Wszędzie, dookoła mnie była śmierć.

Znów byłam sobą, moje rozkładające się ciało przygniatała krwawa pierzyna z brutalnie rozszarpanych ciał.

Zachwiałam się, cały czas wpatrując się w twarz mężczyzny, którego głowa leżała przede mną. Prawdopodobnie jego jedynym przewinieniem było urodzenie się po nieodpowiedniej stronie Muru i służenie nieodpowiedniemu mężczyźnie. Pytanie brzmiało – która z opcji była odpowiednia?

Z moich ust wydobył się przeciągły jęk, będący czymś w rodzaju skomplikowanej mieszanki bólu, rozpaczy i obrzydzenia. Gorące łzy płynęły po moich policzkach, mocząc biały jedwab, lepiący się do mojej twarzy. Przycisnęłam dłoń do ust, wgryzając się w nią z całych sił. Czułam, jak czyjeś ręce mnie podtrzymały, nie do końca świadoma faktu, iż niemal upadłam na kamienną posadzkę.

Słyszałam rosnący wokół hałas, będący niewyraźnym zlepkiem krzyków, wybuchów i przerażenia.

Uniosłam wzrok, aby spojrzeć na potwora, który przybył na bal, mający być okazją do pokojowych rozmów, wraz z workiem odciętych, gnijących głów.

Monstrum wbijało we mnie wzrok tak intensywny, iż czułam go na samym dnie mojej duszy. W granatowych, niemal czarnych tęczówkach, mignęło coś znajomego. Coś, co sprawiło, że nie zauważyłam stali, przecinającej powietrze, całkiem niedaleko mojej twarzy, ani kolejnych gwardzistów, którzy zmierzali w naszym kierunku.

Zrobiłam to, czego tak bardzo nienawidziłam robić i jednocześnie to, co robiłam całe swoje życie.

Uciekłam. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro