Rozdział 31

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

𝓓𝓪𝓰𝓪𝓷

Zanim Izel opuściła pomieszczenie, zmierzyła mnie wzrokiem charakterystycznym dla matek, karcących swoje dzieci. W białym spojrzeniu zawarte było nieme upomnienie, a może nawet jakaś groźba. Byłem królem, lecz gdzieś w głębi serca, rozczulił mnie fakt, jak bardzo wieszczka troszczyła się o innych, mimo że ukrywała to głęboko pod płaszczykiem ciszy, nienawiści i brutalności. Zwłaszcza w ostatnim czasie, gdy każde z jej słów cięło mocniej, niż świeżo wykuta stal.

Przez chwilę obserwowałem, jak zamykały się skrzypiące, nieustannie denerwujące mnie drzwi, zbite z czegoś, co chyba było najgorszymi deskami w okolicy.

Bałem się spojrzeć na pokrytą krwią kobietę, dla której biło moje serce.

Luna wciąż miała na sobie tę samą suknię co na balu, a przynajmniej to, co z niej zostało – czyli niewiele. Cienki materiał, którego teraz nie zdobiły już miriady pereł, nie krył niemal nic, a ja musiałem walczyć sam ze sobą, aby nie westchnąć z zachwytu na widok ciała. Sądziłem, że już nigdy go nie ujrzę.

Była brudna, rozczochrana, a jej usta i szyję pokrywała zakrzepła krew. Wiedziałem, że należała do jednego z moich żołnierzy. Wiedziałem, że rozszarpała jego szyję i krtań, niemal odgryzając głowę od reszty ciała i rozumiałem, dlaczego to zrobiła, ale najważniejsza rzecz wciąż pozostawała dla mnie niejasna.

A w zasadzie było ich kilka.

Wsunąłem kły w dziąsła, by zadać pierwsze z setek krążących po mojej głowie pytań, ale ubiegł mnie melodyjny, wypełniony zaciekawieniem głos.

Najpiękniejszy głos świata. Mógłbym przez całą wieczność słuchać tylko jego.

– Jak to zrobiłeś? – spytała, wpatrując się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą widniały czarne niczym najgłębszy mrok siekacze.

Nigdy nie miałem z nimi najlepszej relacji. Pojawiły się nagle, bez zapowiedzi, około dziesiątej Pory Spiekoty w moim życiu. Przez ponad trzy lata nie potrafiłem ich schować. Sam sobie zadawałem liczne rany kłute. Aż dziwne, że moich ust nie pokrywała ciasna siatka blizn.

Znieruchomiałem, zaskoczony jej słowami. Nie było w nich gniewu i nienawiści, których się spodziewałem. Nie walczyła, nie próbowała mnie zabić, po prostu pytała o coś, co przykuło jej uwagę.

– Luno... – szepnąłem, wykonując niewielki krok w jej stronę. Wtedy wszystko to, czego się obawiałem, ziściło się. Jakby nagle uprzytomniła sobie kim i gdzie była. Srebrne oczy zalśniły nieposkromioną furią.

– Nie zbliżaj się – warknęła, marszcząc brwi i przyjmując postawę obronną, tą samą, której ją nauczyłem. Widziałem, jak się cofnęła, by wyrównać odległość pomiędzy nami.

– Pozwól mi wyjaśnić – poprosiłem, także nieznacznie się cofając, aby pokazać, że nie miałem złych zamiarów.

– Nie. Nie musisz nic wyjaśniać, wszystko jest jasne i klarowne. Wszystko rozumiem.

– Nie jestem pewien czy...

– Zamilcz! – Krzyknęła, a przez komnatę, pomimo zamkniętych drzwi i okien, przemknął jakiś urwany, gwałtowny podmuch nierealnego, cuchnącego starą magią wiatru, który poczułem aż w samych kościach. Nie byłem pewien, czy w ogóle go zauważyła. A może wcale go nie było? – Nie masz żadnego prawa udzielać jakichkolwiek wyjaśnień! Jesteś kłamcą, mordercą i potworem! Jesteś wszystkim tym, czym twierdziłeś, że są Słoneczni!

– Przestań i pozwól mi cokolwiek powiedzieć, proszę – wyszeptałem najciszej, jak umiałem, bojąc się, że każdy głośniejszy dźwięk mógłby tylko pogorszyć sytuację.

Doskonale widziałem strach i złość, które z niej emanowały, napędzały krew w jej żyłach i lśniły w oczach.

Czułem, jak Mrok wymykał się z mojego serca. Kątem oka ujrzałem wijące się wokół mnie cienie.

A sam byłem jak zagubione dziecko, niepewne, co właściwie powinno zrobić.

Srebrne oczy rozszerzyły się. Luna uchyliła usta, za którymi tak bardzo tęskniłem, aby pozwolić wydobyć się na świat głośnemu, złowieszczemu rechotowi.

– A jeśli nie przestanę, to co mi zrobisz? – Owszem, śmiała się, ale nie było w tym krzty radości. Tak śmieje się ktoś, kto jest gdzieś na samym dnie rozpaczy, na granicy szaleństwa, przekonany, że nie ma już żadnego sposobu, by skrzywdzić go jeszcze bardziej i mocniej. Czy właśnie tam ją zaprowadziłem? – Wrzucisz mnie do lochu? A może spróbujesz mnie zabić? Ponownie?! Już to zrobiłeś! Ja już umarłam! Ty bezwartościowy śmieciu! Jesteś pieprzonym śmieciem! Potworem! Nie zasługujesz na to, aby nosić na głowie koronę! Żałuję, że podczas Wielkiej Wojny nie wybiliśmy was wszystkich, aż do ostatniego, błagającego o życie Księżycowego ścierwa!

Gdzieś pod miękką, puszystą pierzyną tęsknoty zrodziło się coś bardzo podobnego do gniewu.

W kilka krótkich sekund przemierzyłem odległość dzieląca mnie od Luny, z satysfakcją dostrzegając, iż nie zdążyła się nawet cofnąć. Oddech uwiązł w jej gardle. Bardziej widziałem, niż czułem, jak moje palce łapią ją za brodę i unoszą jej twarz ku mojej. Śmierdziała potem, krwią, wymiocinami, a co najgorsze – śmierdziała też Słonecznymi. Zapach ten oblepiał ją całą, wylewał się porów jej bladej skóry, ale nie był jej.

Należał do kogoś, komu pozwoliła się do siebie zbliżyć. Komu pozwoliła się dotykać.

Delikatnie zmrużyłem oczy, próbując uspokoić furię, rozpierającą me kości.

– Wiem, że mnie nienawidzisz, ale pozwól mi cokolwiek powiedzieć – szeptałem, zbliżając swoją twarz do jej przerażonego oblicza. – Twoi ukochani Słoneczni nie są niczym więcej, niż przestraszonymi egoistami, dla których nie liczy się nic poza ich własnymi nosami. To na ich barkach leży wina za całe to gówno, które nas otacza, a nie robią nic. Nic poza chowaniem się za Murem i wybijaniem kolejnych moich poddanych!

– A ty co robisz?! Na bal, mający być idealną okazją do pokojowych rozmów, przywlokłeś ze sobą wór odciętych, gnijących głów. Wymordowałeś niewinnych gości, zabiłeś Nevana i bogu ducha winnego uzdrowiciela. Zabiłeś też mnie! A teraz co jeszcze robisz?! – Cedziła słowa przez zęby. – Szykujesz się do rozpętania wojny tylko po to, by dostać się do Edanii i móc zająć bezpieczny kąt, który pomoże ci uchronić się przed Klątwą?!

Słyszałem, jak galopowało jej serce. Czułem drżenie jej ciała i delikatny zapach świeżego, zimnego potu, lśniącego na delikatnej skórze. Bała się, bardzo, a mimo to jej głos był pewny, a oczy ani razu nie oderwały się od moich.

Kurwa, też się bałem. Jej nienawiść do mnie była najbardziej przerażającą rzeczą na świecie.

– Ten bal był pułapką. Owszem, zabiłem wielu, ale to nie ja rozpętałem tę jatkę. Poszedłem tam po Vannevara, nie po słonecznego księcia. Nie zależy mi na wojnie, pragnę jej uniknąć.

– Już nigdy nie uwierzę w żadne twoje słowo. Byłam tam, widziałam, co się działo. Widziałam, kto wystrzelił strzałę. Rozszarpaliście Słonecznych na strzępy bez jakiegokolwiek zawahania się. Już raz uwierzyłam w to, że ofiarami tej sytuacji jesteście wy i do czego mnie to doprowadziło? Do śmierci, zadanej z rąk mojej własnej siostry. Przez tyle dni udawałeś, że nic nie wiesz, a potem, że zamierzasz mi pomóc! Jak można być tak okrutnym? Jak?!

W kącikach jej oczu zalśniły łzy. Wtedy dotarło do mnie, co właściwie robiłem.

Nie powinienem się do niej zbliżać. Nie powinien jej dotykać. Puściłem twarz kobiety mego życia, odskakując w tył, a na jej obliczu jedynie przez chwilę dostrzegłem zdezorientowanie. Niebywale szybko na jego miejscu pojawił się gniew, ale nie to zwróciło moją uwagę.

Wokół jej drżącego od emocji ciała unosiło się coś, co wyglądało nieco jak moje cienie. Jednocześnie było czymś zupełnie innym jakby utkanym z subtelnego blasku Księżyca. Srebrzyste macki wiły się wokół Luny, z każdą kolejną stawały się coraz większe, wyrazistsze i jaśniejsze.

Czy ona wiedziała, do czego była zdolna?

Czy rzeczywiście była odpowiedzialna za wszystkie trupy, których nie zdążyliśmy odpowiednio pochować?

Czułem, jak Mrok reagował na jej dziwną, nieznaną mi magię. Jak wyrywał się z okowów, w których go zamknąłem. Bestia szarpała się i wrzeszczała, a ja nie mogłem jej przecież wyzwolić. Nie mogłem dopuścić, aby cienie zrobiły Lunie krzywdę.

Wziąłem kilka głębokich oddechów, próbując uspokoić rozszalałe nerwy. Musiałem jej to wszystko powiedzieć. Musiałem wyznać prawdę i to jak najszybciej.

– Nigdy nie chciałem, żeby to się tak skończyło. Tak, brałem udział w tym planie. Tak, popełniłem błąd, którego żałuję w każdej sekundzie swojego życia. Nienawidzę się za to, więc rozumiem, że ty czujesz do mnie to samo. Ale musisz wiedzieć... kiedy cię poznałem... chciałem się ze wszystkiego wycofać. Wydałem rozkazy, wiele rozkazów, miałaś być bezpieczna. – Próbowałem nie myśleć o tym, jak bardzo łamał się mój głos. – Zrezygnowałem z możliwości złamania Klątwy, byle tylko cię ocalić. Miałem powiedzieć ci prawdę, wszystko wyznać, wszystko, ale... Vannevar i Eleanor zdradzili, podpalili Oazę, zaatakowali mnie... – szeptałem, obserwując, jak lśniące wzory wibrowały, powoli oplatając całe pomieszczenie, jakby pragnęły poznać świat, który je otaczał. – Proszę, uspokój się i mnie wysłuchaj. To wszystko jest jednym, wielkim nieporozumieniem.

– Nie – odpowiedziała. – Nie. Nie. Nie mów mi co mam robić!

Wraz z jej wrzaskiem świetliste smugi ruszyły do ataku, lśniąc tak jasno, iż niemal czułem, jak moje oczy łzawiły.

Westchnąłem, godząc się z tą absurdalną sytuacją. Jeśli tego właśnie chciała, byłem gotów walczyć. Mogłem przysiąc, że niemal czułem, jak Mrok we mnie uśmiechnął się złowieszczo, grymasem pełnym dumy i zwycięstwa, a potem wypełzł z mego serca, zalewając pomieszczenie gęstą, ciężką ciemnością.

Cienie wystrzeliły w stronę srebrzystych wstąg... ale nie wydarzyło się to, czego się spodziewałem.

Zamiast walczyć, rozszarpywać się nawzajem, nasze magie wyglądały jakby... jakby tańczyły. Nie dotykały się, zachowywały dystans, jednak doznanie było tak intensywne, jakby ktoś dotykał samo dno mej duszy.

Czerń i srebro, mrok i blask, wiły się wokół siebie, jak kochankowie, witający się po zbyt długiej i zbyt bolesnej rozłące. Zaskoczenie rozlało się po moich trzewiach i mieszało sie z niezrozumieniem, pełzającym w umyśle.

Zignorowałem nawet huk otwieranych drzwi i głosy Izel oraz Dravena, które zaraz umilkły. Luna też milczała, a kiedy na nią spojrzałem, ujrzałem ogromny i bezbrzeżny strach. Zniewalające pragnienie, by wziąć ją w ramiona i przez całą wieczność chronić przez całym światem było niemal bolesne.

Ale nie mogłem tego zrobić.

Cofała się, próbując uciec od swojej własnej magii, a po jej twarzy płynęły łzy.

– Proszę, przestań – wyszeptała, patrząc prosto na mnie.

Wtedy to zrozumiałem. Nie miała pojęcia, co się działo. Nie wiedziała, co zalęgło się w jej wnętrzu i może nawet nie była świadoma faktu, iż srebrzyste smugi należały do niej, nie do mnie.

Próbowałem wycofać Mrok, ale po raz pierwszy sprzeciwiał się tak mocno. Zamiast znów zanurzyć się w moim sercu, on parł naprzód, a ja czułem, jak zrywał kolejne łańcuchy swej uwięzi. Wylewał się ze mnie, jakby jakaś tama w środku pękła. Jakby był całkowicie osobnym bytem, a ja obserwowałem, jak to samo działo się z Luną. Srebrzysty blask wędrował po jej skórze, włosach, rozwiewanych nieistniejącym wiatrem. Nawet łzy na jej policzkach lśniły, jakby wykute zostały ze srebrna i blasku Księżyca.

Wszystko dookoła drżało i pulsowało. Napięcie narastało, zbliżając się do kulminacji energii, a ja nie mogłem tego powstrzymać. Nie wiedziałem, czy miało to związek z jej magią, czy może z trucizną płynąca w moich żyłach.

Aż w końcu usłyszałem głuche uderzenie i huk, poczułem ciepłą wilgoć, wypływającą z moich uszu. Towarzyszył mu boleśnie jasny, oślepiający blask zmieszany z mrokiem, gęstym i czarnym, gotowym pożreć cały świat.

Świat się zatrząsł, a ja poczułem, jak kolana się pode mną ugięły.

Wszystko zniknęło. Przestrzeń wokół wypełniła ciężka, głucha pustka. Niemal upadłem, ale zamiast tego zmusiłem wszystkie mięśnie do katorżniczo ciężkiej pracy. Ruszyłem przed siebie i złapałem smukłe, delikatne ciało, zanim zderzyło się z posadzką.

Nasze oddechy się zmieszały. Widziałem łzy, które miałem ochotę zetrzeć i mógłbym przysiąc, że czułem jakieś dziwne mrowienie w żyłach, jakby była w tamtej chwili płynęło w nich coś więcej, niż zatruta krew, zmieszana z Mrokiem.

Srebrne oczy spojrzały na mnie, a ta chwila, gdy nie było w nich nienawiści, była najpiękniejszą chwilą, jaką dane mi było przeżyć. Wiedziałem przecież, że nie będzie trwać wiecznie, a mimo to poczułem ukłucie w sercu, kiedy minęła. Oddech Luny oplótł mnie całego, sprawiając, że każdy mięsień napiął się mimo mojej woli.

W końcu, ciężko dysząc, wyszarpnęła się z moich ramion, upadła na podłogę i na kolanach, ani razu nie spuszczając ze mnie wzroku, cofała się, pragnąc zwiększyć dystans między nami.

– Nie waż się mnie dotykać – warczała, połykając własne łzy. Nagle wszystko, co się wydarzyło, nie miało znaczenia, żadne z jej wcześniej wypowiedzianych słów już się nie liczyło. – Nigdy więcej mnie nie dotykaj. Nigdy. Nigdy!

Nie odpowiedziałem. Nie byłem w stanie. Nie potrafiłem nawet myśleć, albowiem dotarła do mnie rzecz tak zaskakująca i niespodziewana, iż miałem wrażenie, że będę musiał od nowa, fragment po fragmencie, poukładać całe swoje jestestwo.

Moja moc zawsze robiła ze mnie odmieńca. Wynaturzoną bestię.

Nierozwiązaną tajemnicę i kłującą w serce zagadkę.

W tamtym momencie zrozumiałem, że czymkolwiek byłem, nie byłem sam. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro